Zajmowanie się przepływami elektoratów między partiami, gdy 50% ludzi nie uczestniczy w wyborach jest nonsensem – powiedział prof. Radosław Markowski w rozmowie z Dominiką Wielowieyską w TOK FM. Tym bardziej, jak zaznaczył, że osoby niegłosujące w Polsce to bardzo liczna grupa ludzi, która jest w większości płynna, fluktuująca, jak wynika z badań. Raz głosują, raz nie. Zmieniają też swój wybór dość swobodnie; od prawa do lewa. Wahają się między obojętnością i wynikającą z niej absencją tak samo często jak między konkurencyjnymi listami
To nie jest jedynie opinia prof. Markowskiego. Przyznają to właściwie wszyscy profesjonaliści analizujący procesy wyborcze w Polsce.
Z perspektywy osób regularnie biorących udział w wyborach, mających swoje utrwalone poglądy polityczne to jest trudne do pojęcia, że +/- 50% ludzi raz głosuje, raz nie głosuje i zmienia swoje zdanie co do swego udziału w wyborach, jak też na kogo ewentualnie oddaje swój głos z bardzo różnych, zmiennych w czasie i tak naprawdę trudnych do weryfikacji powodów, ale tak właśnie jest. Można się tym nie przejmować, nie zauważać, ba, można tego nie wiedzieć (ludzie mają do tego prawo), ale tylko wtedy, gdy nie jest się politykiem i chce się odgrywać poważną rolę w życiu publicznym.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Narodowy Spis Powszechny – wnioski dla ordynacji wyborczej
Największa frekwencja w wyborach parlamentarnych w III RP sięgnęła 62,70% w czerwcu 1989 roku, by w 2019 roku znowu przekroczyć po 30 latach granicę 60% (61,74), ale w tzw. międzyczasie z trudem dobijała do 50% – (43,20% w 1991; 52,19 w 1993; 47,93 w 1997; 46,29 w 2001; 40,57 (najniższa) w 2005; 53,88 w 2007; 48,11 w 2011; 50,92 w 2015 roku). To jak widać stały poziom, ale rzesze głosujących i niegłosujących, ich fluktuacja i wybory, jak twierdzą badacze, już takie stałe nie są.
Dlaczego o tym przypominam? Bo wydaje mi się, że to nie poglądy ludzi decydują o frekwencji i o wynikach wyborów. Atmosfera, emocje, bieżące zdarzenia mają wpływ o wiele istotniejszy. Wychodzi na to, że może 10% ludzi ma sprecyzowane, trwałe poglądy, wie dlaczego tak a nie inaczej wybiera, robi to w pełni świadomie (może mniej niż 10%?), może jest ich 20% (może trochę więcej) – nieważne. Zasadnicza większość uczestniczy lub nie uczestniczy w wyborach oraz ewentualnie głosuje tak a nie inaczej z zupełnie innych powodów niż świadomy, jednostkowy wybór wynikający z utrwalonego i w praktyce stosowanego zespołu wartości, światopoglądu, mówiąc najogólniej. A czy część z nich w ogóle nad nim się zastanawia i potrafi nazwać to co myśli i robi inaczej niż narzucane przez indoktrynacje kalki to następne pytanie. Można taką sytuację wykorzystać w „dobrej” i „złej sprawie”. Tym między innymi zajmują się politycy i osoby, które mają wpływ na opinię publiczną. I to podlega ocenie, bo mówimy o konkretnych osobach i ich działaniu.
PRZECZYTAJ TAKŻE: 100 okręgów, czyli wyborczy Polski Ład
Myśląc o zbliżających się wyborach i niezrozumiałej dla mnie retoryce liderów partii opozycyjnych, negujących potrzebę jednej wspólnej listy wyborczej, która jest warunkiem koniecznym, by pokonać w sposób zdecydowany i jednoznaczny odpowiednią większością mandatów dewastującą nasze państwo władzę Kaczyńskiego i jego partii, te ogólne uwagi o frekwencji i ludzkich wyborach mają szczególną wagę. Jak można posługiwać się argumentami, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, gdy na szali są aż tak ważne dla naszej przyszłości sprawy? Mniemanie, że konserwatyści o dobrych intencjach są w stanie odebrać Kaczyńskiemu głosy albo, że ludność oczekuje w swojej masie wyrafinowanych sporów ideologicznych, debatowania nad szczegółami, gdy kraj się wali i narzucany nam jest autorytaryzm nie mieści mi się w głowie. Najpierw myślałem, że oni (Hołownia, Kamysz i inni) są tylko przesiąknięci partykularyzmem i czynią tak z błędnie pojętego „własnego” interesu. Teraz myślę, że problem jest poważniejszy. Oni w ogóle nie rozumieją rzeczywistości i konsekwencji, który ten ich brak zrozumienia niesie ze sobą.
Głosujących na Kaczyńskiego jest mniej więcej 1/3 ze wszystkich, którzy zamierzają wziąć udział w wyborach. To dużo, ale jednak zdecydowanie mniej niż 2/3 czy nawet 1/2. Wspólna lista i współpraca wszystkich demokratycznych sił i środowisk z pewnością byłaby emocjonalnym zastrzykiem optymizmu, nowym, oczekiwanym zdarzeniem, który „przykryłby” dotychczasową nudę i impotencję polityczną wiecznie narzekających na siebie i niezdolnych do wspólnych działań polityków opozycji demokratycznej.
Wydaje się to takie proste i oczywiste… A jednak aż tak trudne.
Tekst opublikowany został na pawelbujalski.blog
1 thought on “Dlaczego jedna, wspólna lista?”
Jeżeli się nie zjednoczymy przeciw pis, to jako obywatele będziemy gówno warci.