Spodnie w kancik. Krzysztof Skiba wspomina Pawła Adamowicza

Tablica pamiątkowa wbita w bruk, uroczystości zakończone, szum medialny przygasł, więc to chyba dobry moment na wspominki o prezydencie Gdańska

Tak go pamiętam ze szkoły. Miał zawsze spodnie w kancik. To był ulubieniec nauczycieli. Zawsze dobrze przygotowany, pilny uczeń. Od początku w okularach. Schludny. Na takich mówiło się prymus lub laluś. Ale na lalusia to on był za bardzo zbuntowany. Czasem (szczególnie na historii) potrafił zadawać nauczycielowi trudne pytania, a i na lekcjach polskiego się zdarzało. To była szkoła z czasów PRL, więc sporo trudnych pytań przychodziło nam, młodym buntownikom do głowy.

Ja byłem trochę z innego obozu. Z innej bajki, a może nawet planety. Ja i moi koledzy fascynowaliśmy się prowokacjami dadaistów, wierszami futurystów, naszą niewiarę w zastaną rzeczywistość podsycały nielegalne lektury Gombrowicza i legalne Witkacego. Nabieraliśmy dystansu do świata czytając Mrożka, ale także amerykańskich autorów, takich jak Joseph Heller, Kurt Vonnegut czy Ken Kesey. Tacy autorzy w połączeniu z manifestami buntowników kontrkultury lat 60. zrobiły z nas chodzące koktajle Mołotowa. Tymczasem Paweł wraz ze swoją grupą stworzył krąg miłośników zakazanej historii Polski. Tematy w PRL uważane za niebezpieczne, takie jak mordy w Katyniu, historia państwa podziemnego, powstanie warszawskie, konflikty władzy ze społeczeństwem (marzec 1968, grudzień 1970, czerwiec 1976) rozpalały ich gorące umysły. 

Moja grupa stworzyła gazetkę szkolną o nazwie Gilotyna, grupa Pawła gazetkę o nazwie Godło. Już w samych nazwach widać było zasadniczą różnicę. Gilotyna czyli ostry dowcip, coś do ścięcia. Urządzenie, które symbolicznie miało odciąć nas od szarej rzeczywistości. Tymczasem nazwa Godło emanowała czymś bardzo poważnym, dostojnym i w klimatach na serio. Te dwie gazetki rywalizowały ze sobą o rząd dusz, czyli o uznanie i popularność wśród uczniów szkoły. Była to jednak taka mocno pozytywna rywalizacja, kumpelska. Nie uważaliśmy się za wrogie obozy. Raczej szlachetnie uzupełnialiśmy. A potem nastał stan wojenny i już nasze gazetki (pod innymi nazwami) wydawaliśmy w podziemiu. To był przyspieszony kurs stawania się dorosłym. Wspólna podstawówka i liceum przeleciały jak kula śniegowa rzucona w kierunku czołgu.

Na czas studiów straciłem z nim kontakt, bo wyjechałem z Gdańska na studia do Łodzi. Wiem, że angażował się w samorząd studencki, niezależne zrzeszenia studenckie i organizowanie strajków na gdańskiej uczelni. Gdy wróciłem do Gdańska jako magister, Paweł był już radnym w gdańskim samorządzie, a potem po niezbyt udanych włodarzach miasta, którzy mocno kulawo zarządzali miastem, został wybrany prezydentem. Nie od razu był ulubieńcem mieszkańców. Mówiono na niego złośliwie „Budyń” i on nie lubił tego określenia. Ale z czasem okazał się najlepszym prezydentem jakiego Gdańsk miał przez lata. Okazał się mistrzem nie tylko w ściąganiu funduszy europejskich, ale także mistrzem budowania wspólnoty Gdańszczan. Zrozumiał, że miasto to nie tylko firma, którą się zarządza. Że to społeczność, która potrzebuje podmiotowości i dumy i że jako taka potrzebuje historii. A w historii Gdańska byli i Polacy, i Żydzi, i Niemcy, i Holendrzy, i Duńczycy, a także Anglicy. Paweł potrafił to docenić i zrobić z tego atut.

Miał licznych wrogów. To normalne, jak się jest prezydentem przez kilkanaście lat. Wkurzał PiS, bo ich kandydaci nie mogli z nim wygrać i przepadali w przedbiegach. W pewnym momencie stał się dla partii Kaczyńskiego wrogiem numer 1. Ta ilość ataków, pomówień, kłamstw na jego temat przybierała monstrualne rozmiary. Celowały w tym media podporządkowane władzy, a szczególnie TVP.

Z tych wszystkich medialnych walk i wojenek wychodził zwycięsko i z uśmiechniętą twarzą. Nawet, gdy jego rodzima partia Platforma, porzuciła go jak rozbitka na rozszalałym morzu, stworzył swój własny komitet wyborczy i w cuglach wygrał wybory samorządowe. Jako jego kolega z podstawówki i liceum, czasem wspomagałem go w tych wojnach medialnych. Mówiłem dowcipnie, że mama nauczyła mnie, alby pomagać młodszym kolegom.  Paweł był bowiem o rok ode mnie młodszy, w co wielu nie mogło uwierzyć.

Niestety rozhuśtane przez rządzących fale nienawiści przybrały groźne, realne kształty. Paweł ufał ludziom. To nie był polityk z pancernej limuzyny. Nie był jak prezes PiS otoczony armią ochroniarzy. Zawsze dostępny dla mieszkańców, pozwalał na robienie pamiątkowych zdjęć, pochylał się nad każdym, kto miał do niego pytanie. Ta jego ufność okazała się pułapką. Zginął zabity przez fanatyka podczas finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Był wolontariuszem WOŚP i tego dnia przez kilka godzin chodził po Gdańsku z puszką na datki. Zabito go na scenie podczas finałowego koncertu zaraz po słowach „Gdańsk jest szczodry, Gdańsk dzieli się dobrem…”. Scena jak z filmu. Niestety nie będzie kolejnego odcinka.     

fot. flickr

O autorze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Głosy w dyskusji

Wybory już za:

Dni
Godzin
Minut
Sekund

Znaczenie „partyjnego programu”

Wygrane kampanie PiSu w praktyce uruchamiały spontaniczne działania oddolne (by użyć ukochanego słowa z czasów „Solidarności”) nie tylko działaczy partyjnych, ale bardziej zaangażowanych wyborców PiSu. Program najwyraźniej do nich przemawiał i zostawiał miejsce na włączenie się w akcję za własną partią.

Czytaj »