Wygrana Joe Bidena to nie tylko wygrana amerykańskich demokratów. To także powrót do myślenia o zrównoważonym rozwoju i miejscu Stanów Zjednoczonych na mapie świata jako budujących wspólnotę międzynarodową, a nie kraju wspierającego narodowe egoizmy. Ale to przede wszystkim klęska populizmu zbudowanego na ksenofobii i myśleniu o gospodarce jako o „podziale łupów”.
Ton amerykańskiego populizmu jest – chociaż mam nadzieje niedługo będzie już można napisać: był – podobny do polskiego. Zamiast nacisku na odpowiedzialność obywateli, nastawiony był na budowanie konfliktu. W konflikcie łatwiej jest zarządzać decyzjami administracyjnymi, nie przejmując się ani nastrojami, ani nawet realnymi potrzebami społecznymi.
W wydaniu Trumpa doszło do wielu drastycznych decyzji, takich jak wyjście z NAFTA, Porozumienia Paryskiego czy próby likwidacji systemu ubezpieczeń zdrowotnych Obamacare. Równocześnie dokonano cięć wydatków publicznych, obniżono podatki, co miało nakłonić przedsiębiorców do zwiększenia inwestycji. W Polsce mamy, niestety, do czynienia zarówno z zarządzaniem przez konflikt, jak i nieprzemyślaną strategię ekonomiczną, co z nieodpowiedzialnym rozdawnictwem i zadłużaniem państwa, rujnuje finanse publiczne i konkurencyjność gospodarki.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Ciągłość władzy była dumą „starych” demokracji
Paradoksalnie, w niektórych badaniach wielu Amerykanów przyznawało, że po czterech latach rządów Trumpa, żyje im się lepiej niż za czasów Obamy. A mimo to wygrał Joe Biden z wielomilionową przewagą. Tym bardziej więc widać wyraźnie, że polityka krótkotrwałych korzyści ekonomicznych nie musi być skuteczna.
W wyborach w USA wygrało tradycyjne amerykańskie podejście do postępu, w którym współpraca nie jest postrzegana jako słabość, a rozwój opiera się na wielostronnych korzyściach (zasada win win). Zupełnie inaczej niż za Trumpa – gdzie sukces musiał odbywać się kosztem „przegranego”. Przekupywanie kolejnych grup społecznych, rolników, pracowników przemysłu motoryzacyjnego czy „obrońców” rynku pracy poprzez pozbycie się imigrantów, na dłuższą metę nie zadziałało.
Zarządzanie przez konflikt to nic innego jak odbieranie ludziom wolności. Przynajmniej jej części. Stawiając obywateli wobec wyboru: „jesteś z nami albo przeciwko nam” nie zostawia się miejsca na dyskusję o kompromisie, ani miejsca na indywidualne marzenia. Długotrwały, stabilny rozwój buduje się nie na barykadach i w poprzek pęknięć społecznych, tylko w warunkach przewidywalności, współpracy i spokoju.
Wygrana Joe Bidena to wyraźny sygnał, że z populistyczne obietnice też daje się rozliczyć. Że „budowania wielkości” lub „wstawania z kolan” nie daje się uzasadnić projektami 500+ czy zamknięciem granic dla imigrantów.
Miejmy nadzieję, że to punkt zwrotny także dla Polski. Ale i dla Węgier czy Wielkiej Brytanii. Na powrót na myślenie o współpracy dla dobra przyszłych pokoleń, zamiast rywalizacji na populistyczne i ksenofobiczne hasła.
Konflikt to bardzo marna alternatywa dla wolności. A przymus nigdy nie zastąpi skutecznie odpowiedzialności.