W przypadku tych wyborów rozstrzygnie się wyłącznie to — tylko albo aż — czy Polska będzie dalej podążała w kierunku demokracji hybrydowej, nieliberalnej, systemu „konkurencyjnego autorytaryzmu” , czy przeciwnie: ta droga zostanie zahamowana – mówi Adam Bodnar
Przed niedzielnym głosowaniem publikujemy cykl tekstów, w których działacze obywatelscy i prawnicy wskazują, jakie obawy niosą wybory 28 czerwca i jaką dają nadzieję.
Dzisiaj z Adamem Bodnarem, Rzecznikiem Praw Obywatelskich rozmawia Magdalena Kik.
***
Magdalena KiK: – Jakie pan widzi szanse, a jakie zagrożenia w związku z głosowaniem 28 czerwca?
Adam Bodnar, Rzecznik Praw Obywatelskich: – Oczywiście wybory, które się odbędą 28 czerwca są w pewnym sensie dotknięte grzechem pierworodnym. Z prawnego punktu widzenia byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby one odbyły się po 7 sierpnia, czyli kiedy kadencja prezydenta Dudy się skończy. Wybory byłyby ogłoszone w związku z opróżnieniem urzędu i mogły być zorganizowane na zasadach równych dla wszystkich. Wszyscy też mogliby w nich uczestniczyć.
W sprawie 28 czerwca doszło do swoistego porozumienia politycznego, niejako ponad konstytucją. To porozumienie wydaje się być akceptowane przez wszystkich graczy politycznych i wygląda na to, że także przez większość obywateli. Pozostaje jedynie nadzieja, że skoro te wybory są ostatecznie organizowane w tym a nie innym terminie, to mimo wszystko zostaną przeprowadzone zgodnie z wszelkimi regułami sztuki. Państwowa Komisja Wyborcza zapewni, że obywatele będą mogli oddać głos w sposób, który wypełnia wszystkie gwarancje konstytucyjne — czyli, że będą to wybory równe, bezpośrednie, powszechne oraz tajne. I że wszyscy będą mogli głosować, bo tu pojawiają się różne wątpliwości dotyczące głosujących poza granicami kraju.
Czy widzi pan jakiś pozytywny scenariusz po wygranej kandydata opozycji? Np. kiedy sondaże exit poll pokażą sporą przewagę opozycji, co skłoni PKW i Izbę Kontroli Nadzwyczajnej do uznania tego wyniku?
– Ja nie mogę wchodzić w analizę tego typu scenariuszy — to zdecydowanie nie jest moja rola. Mogę powiedzieć tyle, że o ważności wyborów będzie decydowała Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, a nie mamy jako obywatele stuprocentowej gwarancji niezależności tej izby Sądu Najwyższego. To wynika choćby z wyroku TSUE z 19 listopada 2019 roku, który rozważał tryb powoływania nowych sędziów SN. Wynika to również z takiej, a nie innej obsady KRS, która to instytucja w nowym składzie miała decydujący wpływ na wybór osób do Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Aż zobaczyli ilu ich, poczuli siłę i czas
Do tej pory, przed zmianami z 2018 roku, o ważności wyborów rozstrzygała Izba Pracy, Ubezpieczeń Społecznych i Spraw Publicznych SN. Kiedy pojawił się projekt, by właśnie „sprawy publiczne”, jak kontrola wyborów, przekazać nowej izbie SN, sam wyrażałem publicznie opinię, że jest to bardzo niebezpieczny pomysł. Nowa izba dotąd nie stanęła przed żadną poważniejszą próbą czy rozstrzygnięciem, to się oczywiście może zdarzyć właśnie teraz. Powstaje pytanie, jaka to będzie decyzja i jakie mogą być jej konsekwencje? Nie chcę zgadywać. Mogę podkreślić tylko raz jeszcze, że nie możemy mieć pełnej gwarancji niezależności tej izby, właśnie ze względu na sposób jej powołania.
Czy sądzi pan w związku z tym, że protesty opozycji miałyby sens?
– Protesty zawsze mają sens wtedy, kiedy dochodzi do naruszenia praw i wolności obywatelskich. Jeśli widzimy np. naruszenie prawa do udziału w głosowaniu, to oczywiste jest, że powinniśmy protestować, bo to również jest nasze prawo. Tym bardziej, że póki co nie widać możliwości, żeby kto inny niż Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN mógł rozstrzygnąć w tej sprawie.
Ale chciałbym zwrócić uwagę na jedną rzecz, która trochę uszła uwadze opinii publicznej. Mianowicie na liście wyborczej pojawił się nowy kandydat, pan Waldemar Witkowski, który zbierał podpisy w poprzednich wyborach, ale nie zdołał zebrać wymaganych 100 tys. Te brakujące podpisy „dozbierał” już po ogłoszeniu nowego terminu wyborów. I proszę zauważyć, że został on zarejestrowany na podstawie orzeczenia Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN, która konstytucję zastosowała tu bezpośrednio, uznając, że podpisy zbierane wcześniej należy uwzględnić. To pokazuje, że tę izbę stać na niezależne orzekanie, i że takiej możliwości na przyszłość nie należy w żadnym razie wykluczać. Cóż, nie mamy gwarancji jej niezależności, ale też nie odbierajmy pochopnie jej szansy na to.
Trochę o co innego pytałam — chciałabym się dowiedzieć raczej, czy ma sens kwestionowanie reguł, które sami zaakceptowaliśmy.
– Ale kto zaakceptował?
Strona opozycyjna, kandydaci opozycji.
– Nie można obywateli, z których każdy ma swoją własną tożsamość i odpowiedzialność, szantażować tym, że ktoś coś gdzieś przegłosował. Jeżeli obywatel uważa, że ma powód do protestu wyborczego i chce pójść z tym do Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN, zdając sobie sprawę z tych wszystkich wątpliwości dotyczących jej niezależności, to jest to jego indywidualne prawo. Nie lubię sytuacji – które niestety często zdarzają się w naszej debacie publicznej – że jakieś grupie, związanej z obozem władzy bądź opozycji, wydaje się, że należy działać w określonym kierunku, bo takie jest powszechne przekonanie, bo rzekomo cały obóz tak myśli. A jeśli ktoś ma inne, odrębne zdanie, to jest od razu postponowany, oskarżany o brak rozsądku, wręcz skazany na niebyt. Wielokrotnie takie debaty przerabialiśmy — czy powinny być wspólne listy, wspólne działanie, wspólny przyjaciel i wspólny wróg. A to powinna być po prostu indywidualna odpowiedzialność i decyzja każdego obywatela. Nie jestem od tego, żeby tu doradzać — od tego są liderzy polityczni. Jestem od tego, żeby mówić, jaki jest standard praw człowieka. Jeżeli dochodzi do naruszenia prawa wyborczego i obywatel uznaje, że chce złożyć protest wyborczy, to ma absolutnie do tego prawo. Mnie np. wiele osób pytało wprost, czy należy bojkotować te wybory, a ja zawsze odpowiadałem, że to nie jest moja rola — to jest odpowiedzialność i moralny wybór każdego obywatela.
Jak by pan podsumował tę sytuację? Mówi się o tych wyborach, że to jest szansa na przywrócenie porządku konstytucyjnego. Czy rzeczywiście widzi pan taką szansę? Niekoniecznie pytam o łamanie reguł konstytucyjnych w głosowaniu. Czy da się pomyśleć np. to, że kiedyś powtórzymy wybory prezydenckie uznając, że te nie były konstytucyjne? Czy widzi pan szansę na porozumienie dotyczące ustroju państwa z wyborcami drugiej strony? Czy ten plebiscyt nas do tego zbliża, czy oddala?
– Rzeczywiście w naszej dyskusji publicznej często pojawia się temat tzw. okrągłego stołu. Rodzą się postulaty i marzenia, aby wszyscy usiedli, dogadali się i zawarli nowe porozumienie polityczne, które stanowiłoby podstawę nowego ustroju oraz głównych kierunków polityki państwa. W takich wypadkach główny ciężar decyzji spoczywa zawsze na obozie władzy, to on musi dostrzec sens porozumienia i bycia gotowym do kompromisów. Obawiam się jednak, że obecnie jesteśmy dalecy od klimatu „okrągłostołowego”. Tutaj raczej w sprawach zasadniczych nikt z rządzących nie ma zamiaru się cofać czy zmieniać biegu wydarzeń ostatnich kilku lat.
PRZECZYTAJ TAKŻE: To nie będą wybory, zgotowano nam plebiscyt
Być może przestrzeń do poważnego okrągłego stołu mogłaby powstać w przypadku przegranych przez władzę wyborów prezydenckich bądź parlamentarnych. A co za tym idzie, potencjalną możliwością rozliczania za błędy, nadużycia czy wręcz odpowiedzialnością prawno-karną. Wtedy być może powstałaby szansa na jakiś rodzaj technicznej zmiany konstytucji, aby móc na nowo układać różne instytucje — np. Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, Krajową Radę Sądownictwa, Prokuraturę, Trybunał Konstytucyjny — płacąc za to, w cudzysłowie, puszczeniem w niepamięć niektórych naruszeń ustawy zasadniczej w ostatnich latach. Na zasadzie: nie grzebmy w przeszłości, dogadujemy się co do konstytucyjnych zmian przywracających równowagę i wzajemną kontrolę władz. To jest jedyna chyba taka możliwość, którą możemy sobie wyobrazić. Pomijam oczywiście sytuacje rewolucyjne, bo chyba nikt nie chciałby przemocy i obalania władzy poza prawem. Musi po prostu zaistnieć tu silna motywacja, aby dać przestrzeń do ukształtowania się większości konstytucyjnej.
Natomiast w przypadku tych konkretnych wyborów rozstrzygnie się wyłącznie to — tylko albo aż — czy Polska będzie dalej podążała w kierunku demokracji hybrydowej, nieliberalnej, systemu „konkurencyjnego autorytaryzmu” (w zależności jaką teorię politologiczną zastosujemy do opisu aktualnej sytuacji), czy jak inaczej chcemy to nazwać, czy przeciwnie: ta droga zostanie zahamowana. Te wybory w tym sensie mogą być przełomowe. Już widzimy, jak ważną rolę odgrywa Senat w tworzeniu mechanizmu równoważenia władz. Senat nie jest w stanie zablokować procesu legislacyjnego, ale poprzez jego wydłużenie, konsultacje i refleksję, może być inspiracją do tworzenia nacisku opinii publicznej na racjonalne zmiany. Oczywiście prezydent ma tu nieporównanie większe możliwości, bo dysponuje wetem, które trudniej jest obalić niż sprzeciw Senatu.
A jeśli chodzi o plebiscyt? Jeśli prezydent zostałby wybrany w czymś, co być może rzeczywiście jest plebiscytem a nie wyborami, a następnie zostałby zatwierdzony orzeczeniem Sądu Najwyższego stwierdzającego ważność wyborów, to będzie miał legitymację do sprawowania władzy — tyle, że ciut słabszą niż w przypadku prezydenta wybranego w toku normalnej, typowej procedury. Natomiast już od nowego prezydenta zależeć będzie to, jak wypełni przestrzeń konstytucyjną swoimi działaniami i postawą. Podzielam tu zdanie prof. Mirosław Wyrzykowskiego, który stwierdził, że właśnie sposób traktowania konstytucji określi rolę i znaczenie przyszłego prezydenta. Jeśli będzie ją traktował z należną powagą, dbał o jej przestrzeganie, to z pewnością oddali możliwość podważania jego legitymacji.
fot. Wikipedia