Wypada powiedzieć wyraźnie, że w kryzysie polskiej demokracji zawiodły również media, nie tylko instytucje demokracji. W bardzo czytelny sposób wyborcy PiS odrzucili w 2015 roku nie tylko ówczesne elity polityczne, ale także związane z nimi – jak nie bez racji sądzono – media ówczesnego głównego nurtu. Ważne byłoby w takim razie zastanowić się, czy dzisiejszym naszym problemem jest TVP obsadzona ludźmi rządzącej partii i wystarczy w związku z tym po prostu wymiana kadr, czy może chodzi o wady strukturalne, które umożliwiły tak łatwe przejęcie mediów publicznych i zamienienie ich machinę propagandy rządzącej partii. Czy w modelu i faktycznym funkcjonowaniu mediów – nie tylko publicznych, ale również prywatnych sprzed 2015 roku – nie da się znaleźć źródeł choroby tak wyraźnie widocznej dzisiaj i na czym dokładnie ta choroba polega.
Roli mediów oczywiście nie da się przecenić i nie jest rzecz jasna przypadkiem, że autorytarne reżimy biorą je sobie za jeden z pierwszych celów w ataku na własnych przeciwników i na demokrację. W Polsce przejętej przez PiS nie było inaczej. Tam, gdzie władza przejmuje media skutecznie, odsunięcie od władzy rządzących autokratów przestaje być możliwe inaczej, jak tylko w wyniku gwałtownych kryzysowych wstrząsów. Nieistniejące bądź niewystarczająco silne niezależne media stają się koniecznym warunkiem demokratycznej zmiany. To jasne. Cieszy europejska inicjatywa prawa o wolnych mediach, bo jest fundamentalnie ważna. Ale problem jest w rzeczywistości o wiele szerszy i poważniejszy.
Ustrój na wojnie
Media zwane są czwartą władzą i to określenie jest świadomym nawiązaniem do idei podziału władzy, jak ją widział Monteskiusz, choć oczywiście w jego klasycznym wykładzie media w tej roli nie występują. Choć są ustrojowo ważne i polska konstytucja wyraźnie widzi w nich instytucję demokratycznego ustroju (Art. 14. w Rozdziale I o ustroju Rzeczypospolitej), jak i element podstawowych praw i wolności (Art. 54. W Rozdziale II o Wolnościach, Prawach i Obowiązkach Człowieka i Obywatela), to oczywiście media nie są organem władzy. Ani politolodzy, ani tym bardziej konstytucjonaliści nie napiszą wobec tego i nie powiedzą, że to de facto na mediach spoczywa ów klasyczny element trójpodziału, jakim jest kontrola rządzących, czyli zwłaszcza władzy wykonawczej, skoro władza ustawodawcza we współczesnych demokracjach traci swoje tradycyjne znaczenie – ale tak właśnie dzieje się w demokracjach znanych dzisiaj. Bez wolnych mediów trójpodział władzy znika w każdym razie już bez śladu.
Jeśli jednak rzeczywiście to właśnie media mają kompensować nieobecność klasycznej monteskiuszowskiej triady, to media mają dwie bardzo zasadnicze funkcje, z których tylko jedna jest w nich rzeczywiście obecna w Polsce, podczas gdy druga uległa niemal całkowitemu zapomnieniu. Owszem, media patrzą władzy na ręce i bezpardonowo ją krytykują. Jeśli nie wszystkie one traktują swoją misję tak, że każe im ona mieć szczególnie wyczulone ucho na postulaty opozycji, a prorządowość części z nich jawnie zaprzecza tej misji, to przynajmniej w Polsce było i nadal jest tak, że zawsze istnieją jakieś media sprzyjające opozycji. Nie jest to wprawdzie najlepsza możliwa realizacja medialnej kontroli rządzących, ale ta funkcja mediów jest wypełniana przynajmniej w ten sposób. Trudno jednak w mediach dostrzec reprezentanta rządzonych, organizującego opinię publiczną i wyrażającego ją wobec rządzących, czy szerzej – wobec całej klasy politycznej, obejmującej również opozycję. De facto bowiem kontrola politycznej większości i wyłanianego z niej rządu pozostaje w wyłącznej gestii politycznej opozycji, która jednak – póki demokracja trwa – jest częścią „klasy rządzącej” i cyklicznie zamienia się miejscami z politycznym przeciwnikiem. Media i ich ludzie należą do tej samej klasy. Nie istnieje niezależny od politycznych elit wyraziciel opinii publicznej. Media, zgodnie zresztą z przestarzałą już logiką sprzed technologicznej (i społecznej) rewolucji, zapewniają jednostronną komunikację „z góry w dół”. Nie reprezentują obywateli wobec polityków, ale na odwrót: objaśniają obywatelom politykę, czyniąc to przy tym nieznośnie paternalistycznie. Demokratyczny proces staje się w tej sytuacji już wyłącznie partyjną grą o władzę, a media stają się jej narzędziem. Kontrola władzy i troska o jej ograniczenie jest dziś całkowicie pomylona z rywalizacją o władzę.
Polityczna bezstronność „ponadpartyjnych” mediów jest związaną z tym, ale nieco inną sprawą – jest też ideałem, w którego możliwość realizacji powszechnie się wątpi. Trudno oczekiwać, by dziennikarze, publicyści i czołowi komentatorzy nie mieli politycznych poglądów i partyjnych sympatii. Trudno oczekiwać również, by na wolnym rynku pluralistycznych mediów nie dawały o sobie znać struktury interesów, w które ingerować się nie da, nie narażając się równocześnie na kolizję z Artykułem 54. Konstytucji RP zakazującym cenzury oraz państwowej regulacji wolności mediów za pomocą np. koncesji. Sama idea „apolitycznej bezstronności” mediów staje się niemożliwością wobec politycznej wojny, a widać to zwłaszcza w dzisiejszej Polsce. Można i trzeba od mediów – podobnie zresztą, jak od organizacji obywatelskich – oczekiwać równego dystansu od wszystkich partii rywalizujących o władzę, ale przecież PiS i zamach na demokrację, w tym na wolność słowa, zmienia tu wszystko i równy dystans uniemożliwia.
Ogromna większość mediów opiniotwórczych i rzeczywiście kształtujących opinię w Polsce jest więc w całkowicie zrozumiały sposób politycznie zaangażowana – ale przy okazji tam, gdzie powinniśmy widzieć spór i przeciwników, mamy po prostu wojnę i wrogów. Niektóre z mediów mówią o sobie „tożsamościowe”. To jeszcze niezupełnie są media partyjne, ale to tylko gorzej: „kulturowa tożsamość” w jeszcze większym stopniu rujnuje kulturę sporu i debaty. I ten fakt jest jednym z większych polskich nieszczęść.
Gazetowe wojny
W III RP nigdy nie istniała tradycja i kultura dziennikarskiej bezstronności. Nie mogło być inaczej – akurat tej szansy od losu i Historii nie dostaliśmy. W momencie historycznego przełomu niezależne ruchy demokratycznej opozycji stanęły naprzeciw komunistycznej władzy dysponującej całym aparatem propagandy ówczesnego reżimu. Musiały stworzyć i stworzyły własne media. Na czele z Gazetą Wyborczą, ale i z mnóstwem innym tytułów, z których niewiele zdołało przetrwać. Były to od zarania „media tożsamościowe”, stające bardzo wyraźnie po jednej stronie politycznego konfliktu, w pełni weń zaangażowane. Trudno byłoby oczekiwać, by postąpiły inaczej. Nie mogły.
Zaangażowanie polityczne mediów było przy tym odmienne od wszystkiego, co znamy z polityki wolnego świata, bo nie o politykę tu chodziło i nie o zwykłą polityczną konkurencję, ale o wojnę, w której dobro walczy ze złem. Ta cecha tożsamości mediów, z których każde reprezentowało rację stanu, bardzo silnie znaczoną etycznie, okazała się trwała i przetrwała do dziś.
Wkrótce potem nastąpiła „Wojna na Górze” – matka wszystkich późniejszych polskich wojen. Rozgrywała się tym razem wewnątrz dotychczasowego ruchu solidarnościowej opozycji i towarzyszyło jej powstanie kolejnych mediów o odmiennie określonej „tożsamości”. Podział nie wziął się z niczego. Zanim nastąpił, media obozu solidarnościowej reformy zaangażowane były w spór, którzy rzadko artykułowano wprost, a który dotyczył samej idei historycznego kompromisu i rozliczenia ludzi komunistycznej przeszłości. Powodowana racją stanu Gazeta Wyborcza broniła idei kompromisu, sprzeciwiała się odwetowym resentymentom wymierzonym w komunistów, uzasadniała też konieczność ciężkich wyrzeczeń „terapii szokowej” planu Balcerowicza. Korzenie konfliktu wokół tych spraw były jeszcze starsze i dotyczyły podziałów pomiędzy „prawdziwymi Polakami” (katolikami, „niepodległościowcami”) a środowiskami opisywanymi jako laicka lewica – ale to jest sprawa osobna i zagadnienie zbyt obszerne, choć skądinąd fascynujące i wyjaśniające przy okazji kulturowo-religijny charakter podziału, który trwa do dzisiaj.
Historycznie był to podział między środowiskiem Gazety Wyborczej i Tygodnika Solidarność. Oba środowiska – i oba te tytuły – działały przy tym jak zwykle w Polsce w imię najwyższej racji stanu. Jak w niedawnej przeszłości z czasów komunizmu podobnie silne było obustronne przekonanie, że racje dotyczą tu w istocie nie politycznego sporu, ale wyboru pomiędzy dobrem a złem. Najbardziej wpływowe i tradycyjnie najsilniejsze polskie media były odtąd bez reszty zaangażowane we wciąż podobny, silnie naznaczony etyką i bardzo gwałtowny konflikt. Nie ma w dzisiejszej Polsce tradycji mediów nie tylko politycznie bezstronnych, ale i wolnych od misji na miarę krucjat w jakiejś świętej sprawie. Do dziś nie da się od tego abstrahować –święta wojna koniecznie wymaga zaangażowania. „Symetrystów” żadna ze stron nie toleruje – w idei równego dystansu każda z nich nie bez oczywistych racji widzi agenturę przeciwnika.
Ten bagaż historii powoduje, że wyjść z polskiej wojny będzie niezwykle trudno, a zaangażowanie w nią mediów będzie niezwykle trudne do przełamania. Z rynkowego punktu widzenia polska wojna jest zresztą podobnie wygodna, jak w polityce – po obu stronach wojenny sztandar na okładce zapewnia ograniczony wprawdzie, ale i tak potężny krąg odbiorców. Dopóki wojna trwa, zarówno Gazeta Wyborcza, jak Sieci mają wierną grupę odbiorców. W efekcie wielkie grupy społeczne po obu stronach sporu żyją w rozłącznych światach, posługują się językiem, którego wzajem nie rozumieją, poruszają się w odmiennych systemach pojęć. Jeśli nawet wciąż używają tych samych słów, to ich znaczenia już od dawna różnią się zasadniczo.
Prawo Kopernika-Greshama
Polska historia określa naszą specyfikę, ale poza tym nie odbiega od trendów obserwowanych gdzie indziej. Psucie standardów i tabloidyzacja wyprzedziły zmiany wymuszone Internetem i zwłaszcza „siecią 2.0” z jej rozproszonymi, wielokierunkowymi mediami, w których każdy może zostać redaktorem, wydawcą i nadawcą. Wbrew nadziejom nowe media przyniosły nie tylko i nie przede wszystkim demokratyzację, ale raczej dalszy i gwałtowniejszy zalew taniej tandety, agresywnych emocji, fałszu. Wszystkiemu temu towarzyszy i cały ten proces uzasadnia teza o tym, że to ludzka natura sprzyja medialnej tandecie, która sprzedaje się zawsze, w odróżnieniu od treści trudniejszych, które muszą zostać wyparte.
W rzeczywistości to powszechne przekonanie jest nie tyle obiektywnym prawem ludzkiej kondycji, co raczej efektem źle zaprojektowanego eksperymentu. Kupcy na rynku opisywanym przez Kopernika nie mieli przecież zamiłowania do bezwartościowych monet o obniżonej zawartości kruszcu. Przeciwnie – najbardziej cenili te bite w złocie. Wystarczy jednak jedna mennica zalewająca rynek tanizną, by pozostałe musiały zrobić to samo. Stacja telewizyjna nadająca repertuar oparty o filmową produkcję klasy „A” nie musi przynosić strat. Ale stacje nadające tanią tandetę serialowych telenowel, talent- i reality-shows, przyniosą wyższe stopy zysku, a w sytuacji, kiedy media pozostają w ręku spółek akcyjnych, to je wybiorą inwestorzy, co przesądza sprawę.
Takie widzenie mechanizmu psucia standardów silnie sugeruje regulację. Myśl, że „niewidzialna ręka rynku” nie wystarczy w odniesieniu do przedsiębiorstw, których konkurencja decyduje o zbiorowej zawartości ludzkich mózgów, że konkurencja nie prowadzi do pluralizmu, a raczej wzmacnia po prostu szmirę, pomysł regulacji rynku mediów – wszystko to jest dla liberalizmu nowością, trąci socjalistycznymi lub wręcz komunistycznymi pomysłami. W rzeczywistości pomysł regulacji medialnego biznesu, jeśli nawet nie przeczy wyraźnemu zakazowi cenzury oraz koncesjonowania prasy wyrażonemu wprost w Art. 54. Konstytucji, to z całą pewnością byłby niezgodny z intencją jej twórców. Cóż, to tylko jeden z faktów świadczących o tym, jak bardzo zmieniają się czasy i jak bardzo nieaktualne są stare, dobre, wydawałoby się, świetnie sprawdzone pomysły.
Obywatele Mediów – Abonament na Demokrację
Obywatele Kultury to społeczna inicjatywa sprzed lat. Grupowała najwybitniejszych przedstawicieli różnych twórczych środowisk. Zawarli z rządem – premierem był wówczas Donald Tusk – porozumienie nazwane Paktem dla Kultury. Obywatele Kultury sformułowali wówczas między innymi własny projekt ustawy medialnej. Choć Pakt został podpisany, ów obywatelski projekt musieli w 2010 roku do Sejmu wnosić posłowie ówczesnej opozycji – oficjalnie był to i do dziś pozostaje w sejmowej zamrażarce poselski projekt Prawa i Sprawiedliwości, choć chyba wszyscy ówcześni rzeczywiści autorzy są dziś w ostrej opozycji do rządów tej partii, a i wówczas – pamiętając krótki na szczęście poprzedni okres jej rządów – żadnych szczególnie wielkich złudzeń nie mieli.
Projekt utopiono. Wydaje się, że dziś trzeba by go zrealizować. Co to jednak znaczy? Niezupełnie wystarczy wygrzebać go z sejmowej zamrażarki, bo trafił tam nie za sprawą przypadkowego niedopatrzenia, ale z powodu gry interesów, która da o sobie znać jeszcze nie raz i to mocniej po wygranych przez dzisiejszą opozycję wyborach, bo i sytuacja będzie nieporównanie trudniejsza. Nie wystarczy poprawić go i uchwalić. Projekt zakładał zarządzanie mediami publicznymi przez pozarządowe środowiska obywatelskie. Nie tylko zresztą publicznymi – co jest ważnym i staje się coraz ważniejszym szczegółem projektu. Misję publiczną pełnić mogły dowolne medialne produkcje, niezależnie od tego, gdzie i przez jaką instytucję zostały wytworzone. Zarządzanie odpowiednimi funduszami i instytucjami powierzano w nim ludziom wybranym w środowiskach twórczych, akademickich itd. Gwarancją niezależności i politycznej niezawisłości była rada wyłaniana spośród wielu takich ludzi w drodze… – losowania. Nikt tu niczego nie mógł „pozałatwiać”.
Tego się nie da wyłącznie uchwalić w Sejmie. To trzeba jeszcze zrobić z zaangażowaniem bardzo wielu osób i wielu środowisk. W zdrowym społeczeństwie to „trzeba” powinno równocześnie znaczyć „można”. Bo nie istnieje odpowiedź na pytanie, dlaczego to musi być niemożliwe pod obecnymi rządami.
Kuba Wygnański nazwał Abonamentem na Demokrację obywatelski fundusz regularnie zasilany drobnymi kwotami przez wielką liczbę ludzi. Dla Wygnańskiego ważny był nie tylko i nie przede wszystkim finansowy wymiar przedsięwzięcia, ale sam fakt masowego, obywatelskiego zaangażowania. Wygnański porównywał je z abonamentem na Netfliksa, pieniędzmi na alkohol albo z karnetami na siłownie. Dlaczego nie na demokrację, dlaczego na nią nas nie stać?
Sam wolę inne zestawienie. Kiedy Obajtek przejął Polska Presse, w powszechnym oburzeniu wzywano do konsumenckiego bojkotu Orlenu. To się niemal nigdy nie udaje nigdzie na świecie, a w Polsce nie udało się nigdy. Nie wiem, czy da się zauważyć jakiekolwiek, choćby mikroskopijne wahnięcie wpływów Orlenu w wyniku oburzenia, które przecież rzeczywiście było powszechne. Gdyby jednak co dziesiąty z 10 milionów wyborców opozycji – zamiast frustrować się daremnie – zechciał raz w miesiącu przesłać w ramach takiego abonamentu równowartość jednego litra benzyny na stacjach Orlenu – wtedy obywatelski budżet miałby środki na realizację kilku filmów fabularnych rocznie, kilku cyklicznych wielkoformatowych telewizyjnych show – jeśliby ktoś naprawdę tego chciał – albo regularnej produkcji materiałów telewizyjnych oraz każdych innych – na odpowiednio wysokim poziomie. Zatrudnienie mogłoby znaleźć wielu dziennikarzy zwolnionych z pracy lub zmuszanych w niej do uległości wobec politycznych zamówień władzy.
Nic takiego jednak się demokratycznej opozycji nie udaje. Rozsądny i umożliwiający powolny rozwój budżet zbiera w podobny sposób OKO.press, ale poza nimi i środkami zebranymi w nieco innym kontekście przez gwiazdy radiowej Trójki, ta sztuka nie udała nikomu innemu – i chodzi o pieniądze zupełnie innego rzędu. A przecież niezależnie od ciężkiej opresji pisowskich rządów nie ma dzisiaj żadnych przeszkód, żeby odpowiedni fundusz zebrać i powierzyć w zarząd obywatelskiej reprezentacji dokładnie według zasad projektowanych dwanaście lat temu przez Obywateli Kultury.
Cóż, być może ustanowiony ustawą po zwycięskich wyborach odpowiedni obowiązkowy odpis podatkowy rozwiąże finansową część problemu. Pozostanie cała reszta. Uparte finansowanie „nieopłacalnego” w kontekście Kopernika-Greshama rzetelnego dziennikarstwa śledczego, reportażu społecznego, społecznych kampanii, sztuki wysokiej lub choćby „nieco wyższej”, rzetelnego „fakt checkingu”, rzetelnych i systematycznych badań społecznych, krytycznego spojrzenia na politykę swoich i obcych, ciągłego, upartego sięgania poza „mainstream”, aktywnego poszukiwania społecznych oraz politycznych alternatyw i konfrontowania ich z rzeczywistością zamiast „przekazów dnia” partyjnych liderów. Finansowanie i inkubowanie tych rzeczy nie tylko w mediach publicznych, ale również w komercyjnych, których sposobem działania i mechanizmami trzeba się zająć pilnie. Media publiczne dzisiaj to nie może być telewizja i radio. To muszą być również media społecznościowe, bo one sieją spustoszenie największe. Po naszej stronie również. Ideowe sztandary dzisiejszej wojny – również medialnej – zdecydowanie nie wystarczą. Jak to bywa z każdą wojną – one po prostu szkodzą.
O niezależnej od polityków radzie mediów można dzisiaj mówić i postulować ją, można nawet próbować zawierać z nimi kolejne pakty, choć pokorne prośby do „naszych polityków”, by łaskawie zadbali media, które będą ich kontrolować i rozliczać, wydaje się pomysłem równie naiwnym, jak nadzieje folwarcznych chłopów nerwowo stających w progach pańskich dworów ze swymi pokornymi prośbami. Albo można taką radę próbować po prostu po swojemu powołać i zmusić polityków do respektowania jej niezależności. Szanse nie są wielkie na rok przed wyborami. Ale też – to trzeba wiedzieć, bo to jest jeden z przesądzających czynników – Abonament na Demokrację powierzony realnie działającym ludziom w każdym z 41 okręgów sejmowych i 100 senackich pozwoliłby wygrać każde wybory nie polityczną agitką, ale rzetelną informacją i naprawdę otwartą debatą.
Podobnie jednak jak to jest z treścią trzech poprzednich części cyklu Wojna w Folwarku, wygląda to na marzenie ściętej głowy. I póki tak to wygląda, zwycięska bitwa w tej wojnie nie wyrwie nas z folwarku, a tylko skaże na marsz ku kolejnej porażce, a każda z nich będzie tylko dotkliwsza.