1. Granice władzy i Przemysław Czarnek

Absolutyzm oświecony jest oczywiście lepszy od nieoświeconego. To jasne. Jasne jest jednak również to, że to jest nadal absolutyzm. Wiara w dobroczynne skutki zastąpienia złego władcy dobrym ma wprawdzie mocne uzasadnienie, ale w ostateczności okazuje się równie naiwna jak nadzieja na akt łaski tyrana. A bywa przy tym niebezpieczna, jeśli przyjmuje postać haseł wymiany elit, jak to się stało w 2015 roku, kiedy właśnie te hasła stały jedną z głównych przyczyn nieszczęścia, w którym utkwiliśmy od tego czasu na dobre – a między innymi dlatego tak mocno w nim utkwiliśmy, że ówczesnej niechęci do starych elit trudno było się dziwić. Racje stron sporu mają tu zresztą do rzeczy mniej niż na ogół myślimy, o czym przekonał się Ludwik XVI, kiedy głowę ściął mu tłum zaiste barbarzyński, a jednak to właśnie owi barbarzyńcy mieli historyczną rację, a nie ich oświecona przecież i przyzwoita ofiara.

Niczego dziwnego nie ma też z drugiej strony w podobnym poglądzie walczących z autokratycznym populizmem demokratów i w tezie, że o szczegóły rządów po PiS nie ma się po co troszczyć dzisiaj, bo najważniejsze jest PiS przede wszystkim odsunąć. W końcu trzeba mieć władzę, żeby stanowić dobre prawo. A jednak powinno dziś nas uwierać, kiedy wśród okrzyków przeciw „symetrystom” nie widzimy rzeczywistej symetrii własnych postaw w stosunku do prymitywnego, znaczonego odwetem, pisowskiego hasła wymiany elit. Zmiana władzy – oczywiście, że na nieporównanie lepszą – wyczerpuje całe nasze myślenie o polityce i niczego niepokojącego w tym nie widzimy. A powinniśmy.

Historia i logika (niekoniecznie logika historii)

Wbrew wszelkim definicyjnym pozorom nie to jest najistotniejsze dla demokracji, skąd pochodzą rządzący. Ani nawet to, kim są. W demokracji zawsze może się zdarzyć wybór gangstera, idioty, oszalałego fanatyka albo po prostu drania, który władzę kocha dla niej samej. Zwłaszcza w dzisiejszych stabloidyzowanych kampaniach wyborczych i całym tym tanim zgiełku, który sprzyja wszystkim, tylko nie mężom stanu zdolnym iść pod prąd lub znającym się na rzeczy, odpowiedzialnym ekspertom – i w których gra się już niemal wyłącznie nieczysto. „Charyzmatyczny lider” to kryptonim, który media nadają często po prostu zamordystycznym wodzom własnych ugrupowań.

Tymczasem dobry ustrój charyzmy nie lubi. Dobry ustrój to nie ten, który zapobiega awansowi szubrawców, bo tu żadnych gwarancji dać się nie da. Dobry ustrój to ten, który nie czyni nas bezbronnymi, kiedy rządzący okaże się draniem albo idiotą. Choćby to był ktoś tak groteskowo łączący obie te cechy, jak Przemysław Czarnek.

Ograniczenie rządzących, kimkolwiek by byli i jakkolwiek byliby wyłaniani – czy pochodzą z wyborów, zamachu stanu lub obcej interwencji, jak to się zdarzyło w Niemczech i Japonii po II Wojnie, kiedy władzę i jej nowy porządek zainstalowali tam zwycięzcy alianci, czy są np. dziedziczni – ma dla demokracji znaczenie ważniejsze niż sam demokratyczny wybór. Historycznie to ono było pierwsze. To od niego rozpoczął się ład, który w zachodnim świecie uznajemy za cywilizowany i oczywisty. Zasada ograniczenia rządzących świadomą wolą rządzonych jest najważniejszą i pierwotną cechą liberalizmu, znacznie starszą od samego tego pojęcia. W Anglii wywodzi się ona od Wielkiej Karty Swobód, więc z początków XIII w. We Francji to Oświecenie, Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, zatem późny wiek XVIII. W Polsce – rzadko o tym pamiętamy – to tradycja Odrodzenia i Reformacji, Artykuły Henrykowskie i Pacta Conventa, wiek XVI.

Co przy tym charakterystyczne i dla nas tutaj kluczowo ważne, żaden z tych trzech monumentalnych dokumentów – współtworzących konstytucję znanej nam cywilizacji – nie był edyktem łaskawego władcy. Każdy był na rządzących świadomie wymuszony przez rządzonych, którzy przecież jednak – w dwóch z trzech wymienionych przypadków – nie dokonywali przewrotu i po samą władzę nie sięgali, ścinając głowę obalonemu królowi, jak zrobili to Francuzi. W szesnastowiecznej Polsce ten proces miał przy tym nieznany gdzie indziej, pokojowy charakter kontraktu – kontrakt wynikał z elekcji, w której władzę powierzano – w dziedzicznej monarchii kontrakt trzeba było wymuszać otwartą przemocą lub groźbą.

W Polsce dzisiejszej ta bardzo pierwotna zasada liberalizmu jest wciąż zadaniem. I to zapomnianym – nieobecnym ani w świadomości zbiorowej, ani w świadomości elit. Owszem, trzeba mieć władzę, by ustanawiać prawo i o tym wie każdy, ale równocześnie najistotniejsze i najważniejsze dla demokracji ograniczenia władzy nie od rządzących pochodzą – ale o tym nie pamięta już nikt po żadnej ze stron emocjonującej wszystkich wojny.

Jeśli tę zasadę uznać za rzeczywiście podstawową lub przynajmniej ważną, to wynikają z niej przemożne konsekwencje na dzisiejszy czas kryzysu. Znaczenie ograniczenia władzy ujawnia się zawsze właśnie w kryzysie, kiedy władca jest zły. To wtedy ograniczenia władzy są w ogóle potrzebne, a demokracja zdaje najistotniejszy test. Jego oblanie często – choć na szczęście nie zawsze – oznacza przekroczenie punktu bez powrotu, za którym demokracji po prostu już nie ma, choćby nawet odbywały się jakieś wybory i ktoś w nich głosy liczył prawdziwie.

Po pierwsze więc w dzisiejszym kryzysie polska demokracja od siedmiu lat przechodzi taki test i wypada się przyjrzeć wynikom, bo one nie nastrajają optymistycznie. Po drugie, jeśli nawet w wyborach dojdzie w tej sytuacji do wymiany elit, to pozostaniemy pod rządami władców wprawdzie oświeconych, niemniej nadal absolutnych. Złego zarządcę folwarku zastąpi pan łaskawy, my jednak nadal będziemy miąć czapki w dłoniach, stojąc u progu w oczekiwaniu na łaskawe przyjęcie naszych suplik. Może się nawet doczekamy, choć to jest mało prawdopodobne, bo pan folwarku będzie się wciąż obawiał stojącej za węgłem złej konkurencji, która w jego łaskawości zobaczy słabość i bezwzględnie ją wykorzysta, skoro są wśród nas tacy, którym nasze supliki są nie w smak. Jeśli więc z folwarku mamy wyjść naprawdę, to ograniczenie władzy trzeba koniecznie wymusić właśnie na złym zarządcy.  Na tej władzy, która jest. Na każdej, więc zwłaszcza na tej.

Tyle wskazuje logika. I historia. Bieda w tym, że nie lubimy dzisiaj ani jednego, ani drugiego. Największy kłopot sprawia nam jednak sam ciężar wniosków. Bo jakże to tak? Mamy na PiS wymusić liberalizację aborcji? Prawa gejów? Praworządność? Naprawdę na PiS? No, otóż właśnie naprawdę. Każdy rządzący ma wiedzieć, że to nasze supliki są prawem Rzeczypospolitej ważniejszym od jego edyktów.

Szaleństwo Czarnka

Wróćmy do Czarnka, którego nazwisko pojawiło się tutaj nie przypadkiem.

W szkolnictwie III RP zawsze zgadzaliśmy się, by to jednoosobowo minister oświaty decydował – w trybie rozporządzeń niepoddanych nawet parlamentarnej kontroli – o wszystkich szczegółach szkolnego życia naszych dzieci i to w jednolity sposób dla każdego z nich: ustalając detaliczne programy oraz po aptekarsku odmierzając siatkę tygodniowych zajęć, precyzyjnie określającą, ile godzin wszystkie nasze dzieci po równo spędzą na ćwiczeniach fizycznych, a ile na ćwiczeniach z rachunków niezbyt słusznie zwanych matematyką, ile na religii, ile na naukach przyrodniczych, o edukacji seksualnej nie wspominając.

Nie protestowaliśmy, kiedy tę władzę mieli ludzie jakoś nam ideowo bliscy, choć dobrze nie było tu nigdy, bo zasada uniformizacji, realizowana w tak toporny sposób (a na ostatni guzik dopięta przez minister Hall w pierwszym rządzie Tuska) dobrych efektów dać po prostu nie może. Ocknęliśmy się przerażeni, kiedy zobaczyliśmy u władzy nierozgarniętą Zalewską i jawnie obłąkanego Czarnka – ale czy na pewno rzeczywiście się ocknęliśmy?

Już wcześniej okazywaliśmy niezadowolenie np. Legutką i Giertychem, ale wniosków z ich rządów nie wyciągnęliśmy. Władzy ministra nie ograniczyliśmy, choć jej zakres jest i zawsze był niezgodny konstytucją, jeśli się nad tym zastanowić dobrze, podobnie jak cały ustrój szkoły – ucieleśnienie paternalizmu, a nie podmiotowości poznającego świat i kulturę człowieka. Byliśmy zadowoleni, że rządzą nasi, nawet jeśli rządząc potrafili zmielić w sejmowej niszczarce blisko milion podpisów protestujących i domagających się referendum obywateli. Bo kto by poważnie traktował prawackie postulaty akcji „Ratuj Maluchy”? Byłoby trudno powiedzieć, czym dokładnie różnimy się w tym względzie od pisowców. Tym, że mamy pewność, że „nasi są mądrzy i mają rację”? Cóż, oni tę pewność mieli także.

Systemową odpowiedzią demokratów na ekscesy Giertycha i Legutki, a później Zalewskiej oraz Czarnka powinno być wyraźne ograniczenie władzy ministra, decentralizacja i wreszcie pluralizm trwale wpisany w ustrój szkolnictwa i realizujący konstytucyjne obietnice indywidualnej wolności, do których powinno należeć prawo do indywidualnego rozwoju człowieka, a nie uniformizacja pod dyktando ministerialnego urzędnika. Niemal nie słychać żadnego z tych kierunkowych postulatów w reakcji na to, co dzisiaj wyprawia Czarnek, a wcześniej Zalewska.

Choć wielu z nas wie, że szkoły teoretycznie są w większości samorządowe i przy odważnej postawie samorządów mogłyby żyć pod minimalną, jeśli już jakąkolwiek kontrolą ministerstwa, że zatem mogłyby być np. różnorodne, to jednak w reakcji na demolowanie oświaty przez PiS nie widzieliśmy – z wyjątkiem pewnej wiejskiej gminy na zachodzie Polski, gdzie wójt zdecydował się wykorzystać ścieżkę edukacji domowej, co pozwoliło mu utrzymać tamtejszą szkołę w stanie niezmienionym i poza ministerialną kontrolą – ani jednej próby urządzenia ich samodzielnie i po swojemu. Jeszcze tylko łódzki samorząd utrzymał niezmienioną sieć gimnazjów do ostatniego możliwego terminu po zmianie ustawy – pozostałe gorliwie, choć wśród narzekań, wykonały wolę PiS natychmiast, znacznie wcześniej niż rzeczywiście musiały. W skali całego kraju, w którym samorządy podobno nam się ustrojowo udały, a dziś wiele pozostaje poza kontrolą PiS, ta bezwyjątkowa nieobecność nieposłuszeństwa wobec zaplanowanej przez rząd katastrofalnej demolki musi zdumiewać. Bo co to właściwie znaczy w tej konkretnej sytuacji, że samorząd jest niezależny, albo że jest nasz?

Strajkujący nauczyciele nie muszą przerywać pracy i narażać się na związane z tym skutki społecznych kosztów własnego protestu, które pamiętamy ze strajku w 2019 roku, kiedy opluwająca ich propaganda trafiała często na grunt podatniejszy niż chcielibyśmy przyznać. Wystarczy, że odmówią posłuszeństwa kuratoriom i przynajmniej na czas strajku urządzą szkoły po swojemu, ustanawiając nauczycielski samorząd i jego autonomiczną władzę nad szkołą – oczywisty, a nieobecny postulat ustrojowy – po prostu siłą faktu. Wystarczy, że poprowadzą z dziećmi zajęcia po swojemu, nie oglądając się na ministerialne programy. Jeśli nie potrafią sami, mogą chociaż uczyć „po staremu” – źle, ale z pewnością lepiej niż wymyśla Czarnek. Być może urządzą szkoły ze wsparciem samorządu terytorialnego, lokalnych instytucji kultury, ośrodków naukowych, jeśli są takie w pobliżu, lokalnych środowisk. Jeśli taki pomysł wygląda na utopię – a rzeczywiście wygląda – to ośmielam się sądzić, że źle to świadczy nie o moim realizmie, kiedy to proponuję, ale o naszej społecznej kondycji i o naszych demokratycznych instynktach. Chodzi w końcu o wszystkie nasze dzieci. Podobno są naszą główną troską. Dla nich przecież wszystko.

Prawdziwie groźny dla władzy bunt szkół wyglądałby więc raczej w ten sposób – byłby zamachem na władzę, a nie na kasę, choć ona się nauczycielom należy jak najbardziej słusznie. Jakim cudem pozwalamy na powierzanie 13 lat życia naszych dzieci nauczycielom zarabiającym mniej niż policjanci i oczywiście nieporównanie mniej niż politycy, oddając i nauczycieli, i dzieci pod niczym nieograniczoną władzę niechby i kompletnego idioty w randze ministra – tego nie umiem zrozumieć, ale jeszcze mniej zrozumiała jest nasza najwyraźniej organiczna niezdolność do wyciągnięcia wniosków z doświadczeń.

 

 

Natura społecznej impotencji

 

W charakterystycznie przewrotny sposób ta zwieńczona Czarnkiem i porażką strajku nauczycieli mała historia polskiej szkoły wiąże się przy tym ze wspomnianą tu historią pomnikowo wielką. Patrząc z lotu ptaka, widać uderzającą różnicę między Anglikami i Francuzami, a Polakami – by trzymać się tych trzech krajów z powodu ich wspomnianych epokowych dokumentów. Francuzi są silnie przekonani, że Bastylię zburzyli własnoręcznie i podobnie rękami ludu napisali sobie – oraz innym – Deklarację Praw. Anglicy wiedzą, że to oni zbudowali parlamentaryzm – również dla siebie i innych – że ich demokracja zależy od nich i do nich należy. Polacy tymczasem – skoro I Rzeczpospolita upadła bezpowrotnie, by dawnej potęgi nie odzyskać już nigdy – są przekonani, że historię piszą za nich odtąd już zawsze inni, że sami bywają raczej jej ofiarami niż autorami, a państwo w najlepszym razie jest jakimś bezosobowym bytem, a nie żywym organizmem, w którym uczestniczą i który od nich zależy. Polacy wiedzą, że nie zależy od nich nic.  

W III RP na palcach da się policzyć grupy społeczne, które mają jakiekolwiek poczucie historycznego sprawstwa. Nie należą do nich żadną miarą tłumy wylegające na ulice w wielkich demonstracjach KOD, bo one raczej przyniosły rodzące depresję poczucie właśnie bezradności, nie zaś radosną świadomość, że oto mamy wreszcie sprawy we własnych rękach i zmieniamy świat. Jeszcze większy tłum walczących kobiet wciąż walczy, jednak o ile nie wywalczy przełomu większego niż ten jedynie, że wreszcie po latach nikt z posłów opozycji nie utknął w windzie w trakcie głosowania ich projektu aborcyjnej ustawy, ten wielki ruch skończy podobnie – raczej więc na kozetce terapeuty i w fotelu ginekologa w Holandii niż w Panteonie matek nowej Republiki.

Co innego górnicy, których płonące w Warszawie opony pamiętamy do dziś i którzy we własnej zbiorowej pamięci przechowują wspomnienie tych chwil, kiedy władza ugięła się wreszcie przed ich dumną wolą. To jeszcze nie polityka, a już na pewno nie demokratyczna – ale zupełnie innej klasy doświadczenie sprawstwa mają za sobą Karolina i Tomasz Elbanowscy ze swą historią walki z systemem oświaty o prawo wychowania i wykształcenia własnych dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami katolickich ultrasów i ze swym ruchem „Ratuj Maluchy”, którego byli twórcami. Milion podpisów przeciw szkole dla sześciolatków – i przy okazji za likwidacją gimnazjów – wprawdzie zignorowano, odmawiając ludziom referendum w sprawie, która ich żywotnie dotyczy, ale władza się jednak cofnęła i obowiązek szkoły dla sześciolatków zastąpiono prawem. Ruch „Ratuj Maluchy” zdołał się tymczasem policzyć i zmierzyć swoją siłę. W znacznym stopniu przyczynił się potem do zwycięstwa PiS, a własne postulaty zrealizował z tak wielką nawiązką, że u Elbanowskich prawdopodobnie budzi to spore zakłopotanie, bo oni przy całej swojej ortodoksji są jednak ludźmi porządnymi, myślą i nie są Czarnkami.

Tak się właśnie robi historię – nie jestem wprawdzie fanem akurat tej jej odsłony, ale jeśli gdzieś widać zorganizowaną społeczność, która cokolwiek osiąga i dzięki temu ma jak Anglicy i Francuzi poczucie autorstwa własnej historii, to właśnie w prawackich środowiskach, które były w stanie stworzyć cały sektor własnych mediów, przeprowadzać gigantyczne akcje społeczne z pełną świadomością celów, zrobić mnóstwo rzeczy, na które nie stać było demokratów przy całej ich gadaninie o obywatelskim społeczeństwie, a na koniec wreszcie – wygrać wybory i wywrócić stolik, przy którym tak nam było wygodnie, prawda?

Po zwycięstwie – folwark ufortyfikowany

 

Kampania wyborcza wystartowała już z impetem. Pojawił się sondaż, w którym KO po raz pierwszy po 2015 roku przeskakuje PiS, obejmując prowadzenie – co rysuje możliwość jak w 1989 roku, kiedy władza, wbrew wszelkim rozsądnym prognozom po prostu sama z siebie upadła. W obozie PiS widać oznaki przerażenia, w obozie demokratów budzi się nadzieja. Oraz znane nam niestety samozadowolenie liberalnych polityków rozgrzeszające rozleniwienie ich umysłów i wyobraźni.

Czy w siedmioletnich już zmaganiach opozycji z władzą chodzi np. o rządy prawa? Albo np. o prawo do aborcji i inne prawa człowieka? O pensje nauczycieli i o porządną szkołę? O demokrację, która nie zapadnie się od byle awantury wywołanej przez byle jaką ekipę populistów z PiS lub skądkolwiek? Czy może chodzi nam po prostu o to, by ekipę PiS pogonić? Zastąpić nieokrzesańców u władzy ludźmi, którym ufamy, albo przynajmniej ufamy bardziej – porządnymi, uczciwymi, cywilizowanymi? Wiedząc, że będą łaskawsi dla nas, dla praworządności, dla szkoły i nauczycieli, dla praw kobiet? Wydaje się po pierwsze, że chodzi nam o jedno i drugie, po drugie zaś, że oba te cele nie są w żadnym stopniu sprzeczne i że w oczywisty sposób przejęcie władzy sprzyja realizacji najistotniejszych postulatów demokracji – przecież prawo stanowi ten, kto ma władzę.

To są jednak wszystko pozory – co próbowałem pokazać przykładem angielskiego Jana bez Ziemi oraz Czarnka, któremu grunt do jego harców przygotował cały poczet poprzedników, z niewątpliwie przecież oświeconą, aktywną dziś w edukacyjnej alternatywie Katarzyną Hall włącznie. Jej program dla szkoły z passusami otwarcie deklarującymi, że myślenie nie jest celem „nauczania matematyki” i że bywa w szkole szkodliwe, będę pamiętał już zawsze jako koszmar porównywalny z indoktrynacyjnymi ekscesami nacjonalistów, choć dla szkoły jeszcze bardziej rujnujące było uszczelnienie systemu gwarantującego jednolitość. Ale dobrze przecież wiem, że mało kto w ogóle to zauważył, a sam wspominając o tym dzisiaj wyłącznie „jątrzę”.

Egzamin w konfrontacji ze złą władzą przegraliśmy. Z drobnymi wyjątkami – których w dodatku nie cenimy – niczego na niej nie wmusiliśmy. Jeśli ktokolwiek liczy na łaskawość nowych władców, przeliczy się – i to srodze. Prawa kobiet? Jeśli dotychczas budziły obawę – i komentarze o wyborach przegranych z powodu „niepotrzebnego radykalizmu” tęczowych Maryjek – to była to obawa zrozumiała, co trzeba podkreślić, niezależnie od tego jak absurdalnie naiwne było polityczne kluczenie wokół tego rodzaju „tematów zastępczych”. Tyle, że identyczne obawy zadziałają silniej, kiedy w kryzysowej sytuacji trzeba będzie bronić nowej, lepszej władzy. Praworządność? Politycy dawali tu plamy nawet bardziej niż w sprawie aborcji, choć to sobie trudno wyobrazić. Nauczycielskie pensje? A niby po co o nie walczyć, skoro one się świetnie nadają do wyborczych sześciopaków, a nauczycieli jest wciąż ponad pół miliona i wszyscy głosują?

Nie jątrzyć? Bo są wybory i walka o wszystko? W każdym znanym mi kraju o zdrowo funkcjonujących odruchach społecznych to właśnie wybory są okazją do artykułowania postulatów społecznych i zawierania stosownych kontraktów z politykami zabiegającymi o poparcie. W Polsce poparcie należy się „naszym”, bo istnieją „oni” – i już. W kampanii gęby mamy mieć zamknięte. To aksjomat polityki w pełni akceptowany również społecznie.

Sam zaakceptować go nie umiem. I przypomnę. Jan bez Ziemi został w Anglii zapamiętany jako król tak zły, że tego imienia nie nadano odtąd żadnemu następcy tronu. Na wojnę z francuskimi pretendentami do tronu Anglii potrzebował kasy – jak bardzo, to widać choćby w filmach o Robin Hoodzie. Wojna z Francuzami jednakże była może nawet bardziej święta niż nasza wojna z PiS, nieprawdaż? Tak w każdym razie widział ją Szekspir, poświęcając królowi Janowi jedną ze swych sztuk. A jednak to właśnie tę najwyższą i najświętszą wojenną potrzebę wykorzystali baronowie, w zamian za kasę stawiając warunki i tworząc zalążek parlamentu oraz podstawowe zasady politycznych wolności: wolność handlu w miastach, autonomię Kościoła (!), podatki wyłącznie za zgodą rady, zakaz więzienia bez wyroku sądu. Szekspir o to nie dbał, o Wielkiej Karcie Swobód nawet się nie zająknął. To my wiemy, jak fundamentalnie ważna ona była. A może nie wiemy? Może wolności polityczne to wyłącznie potrzeba złych i skłonnych do zdrady baronów, a ograniczenie władzy monarszej to tylko narzędzie ich podłej zdrady w świętej wojnie o wszystko?

W roli króla Jana należałoby dziś obsadzić Kaczyńskiego. Moment na wymuszanie na nim ustępstw jest już niestety za nami. Przed nami pozostaje jednak – chcemy wierzyć – powierzenie władzy kolejnemu królowi. Do zawarcia pozostaje kontrakt, jak ten zaoferowany Henrykowi Walezemu. Należy pamiętać, że on z Polski zwiał, uznając, że tak rządzić nie potrafi. Delikatnie mówiąc, ta postawa naszym politycznym liderom jakoś bardzo obca nie jest.

Kontrakt

 

Kiedy myślę o kontrakcie, jaki należałoby dziś próbować wymóc na czterech partyjnych liderach, którzy mogliby wystąpić dziś zbiorowo w roli króla Henryka i potrzebujących naszych głosów, to „pakt senacki” wydaje mi się najskromniejszym wariantem minimum – dobrym na początek wspólnego myślenia i rozmów. Niedawno cała czwórka potwierdziła wolę jego zawarcia – jak to zrobiono w 2019 roku.

Oczywiście tak zrobić trzeba – trzeba wystawić jednego kandydata przeciw PiS w jednomandatowych okręgach, bo wszystko inne skończy się pewną klęską. Tyle tylko, że dla wyborców opozycji oznacza to brak możliwości wyboru nawet pomiędzy czterema opozycyjnymi partiami. Wojna z PiS nie jest przecież dla nas wyborem – jest tylko właśnie wojną. Jak mają się na to zgodzić ruchy obywatelskiego protestu ze swymi hasłami o demokracji? Przedstawiając warunki.

Pakt senacki nie musi oznaczać rezygnacji z wyborów. Nie wolno pozwolić wyznaczyć kandydatów w niejawnych negocjacjach czterech panów, którzy nami rządzą już dziś, a po wyborczym zwycięstwie będą rządzić Polską. Rozwiązań jest mnóstwo – niekoniecznie muszą to być aż otwarte prawybory, choć byłoby to bez wątpliwości rozwiązanie najlepsze. Kandydatów mogą wskazać sondaże po debatach albo audytorium debat złożone z przedstawicieli organizacji społecznych lub panele obywateli wyłonionych jako losowa reprezentacja wyborców – rozwiązań da się przedstawić mnóstwo. Ten warunek jest oczywisty i absolutnie podstawowy. Co więcej, nie da się go publicznie odrzucić, nie kompromitując na oczach wyborców własnej gadaniny o demokratycznych ideałach.

Obywatelski senat jest warunkiem kolejnym. Taki, który zrywa z logiką międzypartyjnej rywalizacji i taki, którego zapisanym w kontrakcie społecznym podstawowym zadaniem jest praca na rzecz reformy konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej, który nie tylko „posprząta po PiS”, ale przełamie te zasadnicze niedostatki polskiego ustroju, które pisowski przewrót umożliwiły.

Jak będzie? Kontrakt, czy nieśmiałe supliki i czapki w dłoniach? I gęby na kłódkę, bo jest wojna i nie wolno jątrzyć? Te pytania kieruję nie do politycznych liderów, bo ich odpowiedź znam na pamięć od dawna. Kieruję je do społecznych partnerów w Porozumieniu dla Praworządności, które ideę supliki wyczerpało do granic możliwości po wszystkich politycznych absurdach, których w nim byliśmy świadkami i po zignorowaniu najbardziej nawet kompromisowych ustaleń. Czasu już nie ma.

O autorze

1 thought on “1. Granice władzy i Przemysław Czarnek

  1. Paweł, Fortynbras, który idzie po koronę, będzie miał zbyt mocną pozycję, żeby zabiegać o kontrakt z poddanymi. Ułoży się z trzema baronami, po czym jeden zostanie „postrzelony przez niedźwiedzia” na łowach, drugi dozna skrętu kiszek popiwszy zielone cytryny zbyt młodym winem, trzeci – powalon apopleksją w domu schadzek (patrz: zmierzch Czcigodnej Zytty Gilovese i upadek Don Gianmaria Rocchita w tomie „Dzieje Familii Sforza”). Lud będzie cierpliwie czekał na „1000 plus” -oczywiście że jurków. Naturalnie do pewnego czasu… Kwestie ustrojowe będą rozwiązywane w duchu Bismarcka („Lud nie może oglądać jak się robi kiełbasę ani jak się pisze ustawy”), co oczywiście będzie „wielkim błogosławieństwem”, bo pozwoli ludowi oddać do lombardu „nieszczęsny dar wolności”. Ważne, żeby brukselskie jurki spłynęły na czas, bo przywrócenie obowiązkowej służby wojskowej nie zostanie entuzjastycznie odebrane przez Matę ani Podsiadłę, ani Taco…. „Klątwa Marty”: wyp***dalaj! (tybetański lider pojawia się przypadkowo) może niczym las birnamski ruszyć ku zamczysku Potężnego Kaszuba. Paweł, nawet pod – fascynującymi postami Kasprzaka roi się od wpisów tłumiących twoje niezwykłe obywatelskie ADHD i to są często wybitni działacze. I oni sykają na Ciebie jak szamerowana sĺużba we włoskich kościołach: „Szisza! Szisza!”. Skąd skrzykniesz rycerstwo, które zmusi
    Donalda of Tuscany do układów ? Weźmiesz zaciężnych Szwajcarów z Lucerny? Sam pisałeś czym to się kończy… Jest tylko jedna zwarta grupa, która mogłaby być regimentem husarskim w tym boju: sędziowie i adwokatura (jako tabory). Pozycja sędziów jest kolosalna. Oni nawet teraz sobie radzą, więc demokraci hic et nunc
    powinni udzielić im głosu na poczet współpracy na rzecz dobra wspólnego i koniecznych zmian ustroju. I tak sędziowie wchodzą w rolę aktywistów i grają po bandzie ( nie mnie oceniać), więc co szkodzi o jeden most dalej? I tak widać, że realne imperium przechyla się ku sądom, niech tedy biorą więcej. Oni są „symbolem oporu” i Sopocianin nie mógłby łatwo sparować akcji „młodych, niepokornych, dla konstytytucji”. Po co kontredanse? Sam pisałeś, że „kasta” jest strukturą optymalną i dla dobra państwa niezbędną. Zatem? Młotki w dłoń! Oczywiście ja piszę to wbrew sobie , ale to nie ma nic do rzeczy.

Comments are closed.

Emeryt na niedzielę

Paweł Kasprzak jest jednym z pomysłodawców i założycieli ruchu Obywatele RP. Był także wydawcą i inicjatorem Obywateli.News. Po z górą pięciu latach aktywności w pełnym wymiarze godzin wycofał się z działalności z powodu sytuacji, w jakiej znalazła się jego rodzina. Kasprzak jest znany z kilku rzeczy, w tym z publicystki, w której próbował programowo szukać dróg „zbawienia Ojczyzny”. Sam nazywał to waleniem głową w mur – „walił” zresztą nie tylko tekstami, ale też innego rodzaju aktywnością. Dziś Kasprzak twierdzi, że z „kanapy emeryta” rzeczywistość wygląda nieco inaczej. Czy lepiej? Zobaczymy. Kasprzak obiecuje starać się pisać krócej, choć zastrzega, że za efekt nie ręczy. Co tydzień tekst, skoro nie udało mu się utrzymać cyklu codziennych komentarzy wideo.

Wiadomość w butelce: „Save Your Souls”

Żyjemy w takiej części świata, którą wkrótce być może Europejczycy oznaczą na mapach, jak to kiedyś robili Rzymianie: „tu żyją lwy”. Istotnie, jest ich tu pełno i są groźne. Zanim nas zjedzą, wiadomość w butelce, którą ktoś być może znajdzie: lwy żyją wszędzie, uważajcie.

Czytaj

Z wizytą na antypodach albo podróż do wnętrza bestii

Pytania, które zadają sobie dokonujący apostazji katolicy oraz te, które im często zadajemy – jak możecie wspierać ten zinstytucjonalizowany skandal własną obecnością – są jak najbardziej zasadne. Tak bardzo zasadne, że szczerze współczuję ich adresatom, bo wiem, że żadna dobra odpowiedź nie istnieje. Albo jest skrajnie trudna. Nie da się więc – co więcej, nie powinno się próbować – oddzielić uczciwego myślenia o świeckim państwie od tego kontekstu, czasem przecież krwawego w najdosłowniejszym sensie. Niemniej demokracja np. prawo głosu daje każdemu.

Czytaj

Demony i gotowość na nie

Pewien jestem tego przede wszystkim, że to są ważne sprawy. Że trzeba o nich poważnie rozmawiać. Twardo. Bo cena będzie też twarda. Twardsza niż wszystkie inwektywy latające w obie strony w kolejnej facebookowej awanturze aktywistów…

Czytaj

5. „Ludzie tacy jak my”. Demokracja 2.0

Alienacja klasy politycznej jest faktem, a nie mitem propagowanym przez wyznawców spiskowych teorii – choć to niekoniecznie zła wola i powszechny cynizm leży u jej źródeł, a często po prostu prawa społecznej psychologii i naturalny bezwład ewolucji systemu. Korekty znanego nam dziś systemu politycznej reprezentacji, jak te sygnalizowane już w tym cyklu, są konieczne, ale nie wystarczą. Trzeba szukać nowych rozwiązań.Alienacja klasy politycznej jest faktem, a nie mitem propagowanym przez wyznawców spiskowych teorii – choć to niekoniecznie zła wola i powszechny cynizm leży u jej źródeł, a często po prostu prawa społecznej psychologii i naturalny bezwład ewolucji systemu. Korekty znanego nam dziś systemu politycznej reprezentacji, jak te sygnalizowane już w tym cyklu, są konieczne, ale nie wystarczą. Trzeba szukać nowych rozwiązań. Nie wolno po prostu bronić starego porządku. Zwolennicy ancien regime’u w czasach Wielkiej Rewolucji mieli powody lepsze niż my dzisiaj, by bronić ładu, cywilizacji i zwykłej przyzwoitości przed barbarzyńskim, zbuntowanym ludem. Ich tragiczny los nie na tym polegał, że trafili na szafot – nie mieli historycznej racji.

Czytaj

4. Media i sztandary

Wypada powiedzieć wyraźnie, że w kryzysie polskiej demokracji zawiodły również media, nie tylko instytucje demokracji. W bardzo czytelny sposób wyborcy PiS odrzucili w 2015 roku nie tylko ówczesne elity polityczne, ale także związane z nimi – jak nie bez racji sądzono – media ówczesnego głównego nurtu. Ważne byłoby w takim razie zastanowić się, czy dzisiejszym naszym problemem jest TVP obsadzona ludźmi rządzącej partii i wystarczy w związku z tym po prostu wymiana kadr, czy może chodzi o wady strukturalne, które umożliwiły tak łatwe przejęcie mediów publicznych i zamienienie ich machinę propagandy rządzącej partii. Czy w modelu i faktycznym funkcjonowaniu mediów – nie tylko publicznych, ale również prywatnych sprzed 2015 roku – nie da się znaleźć źródeł choroby tak wyraźnie widocznej dzisiaj i na czym dokładnie ta choroba polega.

Czytaj

Sondaże i nadzieje

276 i 305 mandatów oraz – co ważniejsze – wymagane dla nich co najmniej 50 lub 60% poparcia. Trzeba przede wszystkim wiedzieć, że to kompletnie nierealne nie tylko w świetle bieżących i dających się wyobrazić sondaży, ale w logice polityki, którą uprawia się w Polsce. W historii III RP żaden taki wynik nie zdarzył się nigdy od czasu pamiętnego 4 czerwca 1989 roku, kiedy kandydaci Komitetu Obywatelskiego „S” uzyskiwali poparcie od 60 do 80%. Nigdy potem nic podobnego się nie zdarzyło. Nigdy nikomu – choć wiele przeszliśmy. Pomyślmy o tym przez chwilę. Cud nie zdarzy się więc i tym razem, bo w świecie polityki jaką znamy to nie jest możliwe.

Czytaj

3. Wyborcza wojna książąt i wasali

Zamachu na rządy prawa dokonuje w Polsce partia wodzowska, o autorytarnej strukturze, skrajnie niedemokratycznym statucie i praktyce funkcjonowania koncentrującej wszystkie decyzje w rękach lidera. To nie jest przypadek. Poczynania Kaczyńskiego nie byłyby możliwe w partii prawdziwie demokratycznej. Prawny zakaz ubiegania się o władzę w wyborach organizacji nieprzestrzegających zasad demokracji w relacjach wewnętrznych byłby zatem kolejnym z tym bezpieczników demokracji, który mógłby skutecznie zapobiec polskiemu kryzysowi. To jeden z twardych wniosków z polskich doświadczeń kryzysu.

Czytaj

2. Do trzech zliczyć

O trójpodziale władzy mówiliśmy i wykrzykiwaliśmy przez ostatnie 7 lat sporo. Na myśli mieliśmy jednak zawsze tylko sądy i władzę polityczną, a to przecież trójki nie czyni – co jakoś do głowy przez te długie 7 lat nie przyszło właściwie nikomu. Trochę to dziwne. Mówiliśmy trzy, a zliczyć umieliśmy najwyraźniej tylko do dwóch, a przecież mamy się za rozumną elitę. Jak nie patrzeć, trójpodziału władzy w III RP nie było nigdy. Gdyby był, historia ostatnich lat wyglądałaby zdecydowanie inaczej i bez wątpliwości lepiej. Może czas nauczyć się liczyć do trzech.

Czytaj

Cud nad Dnieprem

W miejsce zrozumiałej egzaltacji, która dzisiaj dominuje, kiedy patrzymy na bombardowane miasta, śmierć, cierpienie i bohaterstwo, warto zdawać sobie sprawę z rzeczywistości. Jeśli Putin zmiażdży Ukrainę, przyszłość Europy i świata będzie zupełnie inna niż jeśli Ukraina się obroni. To w tym i tylko w tym kontekście zdania Stoltenberga, Blinkena i decyzje Zachodu znaczą w ogóle cokolwiek.

Czytaj

Kraj sekt

Chodzi mi o to, by na wspólnej liście znaleźli się np. zwolennicy uwolnienia aborcji i przeciwnicy. By się na niej znaleźli głosami ludzi, którzy właśnie na te rzeczy głosują. By nie pozwolić zepchnąć pod dywan rozwiązania tego konfliktu, tylko, by go wreszcie rozwiązać. By ten konflikt i wiele innych przenieść do instytucji demokracji i uczynić przedmiotem sporu, który jest treścią polityki i treścią demokracji – a nie plemiennej wojny, bo jej efektem jest wyłącznie nienawiść i zniszczenie. Git? Dla mnie git. Gotów byłem za to wypruwać bebechy.

Czytaj

Do wyborców PL 2050 i do wyborców lewicy

Nie proponuję Wam głosowania na Tuska. Lewicowcom nie sugeruję głosowania na Hołownię. Proponuję wspólną listę Lewicy, PO i PL 2050 oraz wszystkich pozostałych wyłonioną również Waszymi głosami w otwartych, międzypartyjnych prawyborach – po to, by właśnie dać Wam możliwość głosowania na swoich.

Czytaj

Do tanga trzeba nie tylko dwojga – ktoś musi je najpierw zagrać

Namawiam Monikę Płatek do kandydowania w imię dokładnie tych samych racji o Ojczyźnie w potrzebie, które tak dobitnie wymieniła, wzywając do jedności i wspólnej listy opozycji. Jeśli mam sobie naprawdę wyobrazić wspólną listę ruchu demokratów idących po zwycięstwo, to nijak nie widzę listy warszawskiej albo warszawskich kandydatów do Senatu, bez dr hab. Moniki Płatek, prof. Uniwersytetu Warszawskiego, wybitnej prawniczki, karnistki, obrończyni praw człowieka bezwzględnie w każdych, nawet najtrudniejszych okolicznościach. Obywatelki, której pryncypialnej niezgody na żadną „drogę na skróty” i na żadne obejścia zasad prawa w imię bieżącej potrzeby jestem absolutnie pewny, bo ją wielokrotnie widziałem. Monika Płatek pisze dzisiaj „albo jedna lista, albo nie liczcie na nasze głosy”. Ja napiszę, że albo na wspólnej liście będą ludzie jak ona, albo ta lista będzie niewiele warta i głosów nie zdobędzie. Mam za sobą jedną nieśmiałą osobistą próbę przekonania jej do tego – dzisiaj bezczelnie pozwalam sobie namawiać ją publicznie. Akurat ja mam prawo – w ramach rewanżu. Trudno mi nie skorzystać z tego przywileju.

Czytaj

Wbrew optymizmowi przyszłych sondaży postawa opozycji gwarantuje klęskę

Większość konstytucyjną mielibyśmy gdyby PiS dostał 27%, a Konfederacja 10%. Taki wynik jest dzisiaj prawdopodobny. Jednak do tego szczęścia potrzeba jeszcze pozostałych 63% dla opozycji — najlepiej idącej jednym blokiem. To zaś scenariusz political fiction. Jak to jest możliwe i czy da się z tym jakoś sobie poradzić? Ten największy dziś problem nie będzie politycznie komentowany.

Czytaj

Patrzcie w górę – bo znowu przegramy!

Chodzi o szacunek dla faktów, dla logiki, o chęć ustalenia jednak prawdy, a nie trendów w ponowoczesnym płynnym chaosie. To fundamentalnie ważne. Ważniejsze nawet niż te wybory, które nas znowu czekają. Rozpada się nie tylko Polska, ale cywilizacja w ogóle.

Czytaj

Moja pierwsza wojna

Mam ileś wspomnień kombatanta. I mam zawsze mieszane odczucia, bo te kombatanckie wspomnienia są mocno fałszem podszyte i wszystkie one razem składają się na obraz historii kompletnie zafałszowany – i tylko trochę ten fałsz wynika z „polityki historycznej”, a o wiele bardziej z naszych kompleksów.

Czytaj

Aborcja i władza

Senat jest „nasz”, demokratyczny. Mamy w nim 24 kobiety, w tym 9 z PiS. I choć parytetowe proporcje po naszej stronie wyglądają zdecydowanie lepiej, to jednak wcale nie wyglądają dobrze i nawet w „naszej połówce” trudno byłoby wskazać jakąś większość „progresywistów” skłonnych do „otwarcia” w sprawie aborcji. Naprawdę uważamy, że oni mają większe prawo decydować o aborcji niż nasz nadużywający alkoholu, nieokrzesany sąsiad w poplamionej żonobijce, głosujący w referendum? Patrzę na Senat i bardzo wątpię. Która z aktywistek OSK zdecydowałaby się powierzyć rozstrzygnięcie sprawy aborcji tej jego połówce, która jest „nasza”? Skąd nadzieja, że po kolejnych wyborach cokolwiek pod tym względem będzie lepiej? Nieporównanie ważniejsze pytanie ogólne – czy dobre państwo naprawdę na tym polega, że w Senacie są zawsze ci, którzy tam naszym zdaniem powinni być? Wyborcy PiS tak właśnie sądzą. Szli do wyborów w 2015 roku, żeby odsunąć „złodziei z PO”. Efekt znamy, ale wyborcy PiS nadal wierzą, że „swoi” są lepsi od „obcych”, nawet jeśli kradną tak samo albo bardziej. Może więc dobre państwo, to po prostu takie, w którym sprawy naprawdę ważne nie zależą od tego, kto akurat rządzi?

Czytaj

Kiedy już PiS upadnie

Wbrew naszym własnym notorycznym deklaracjom i wbrew zdaniu Tuska, że do zła nie wolno się przyzwyczaić – przyzwyczaić powinniśmy się już dawno. Tusk wrócił, notowania PiS leciały w dół, sondaże od dawna dawały i wciąż dają zwycięstwo opozycji, tym razem niezależnie od tego, ile list wystawi. Jakoś nie było słychać okrzyków triumfu, prawda? Dziwne? Z pewnością dziwić powinno, ale nikogo nie zdziwiło. Dziwaczność wczorajszej sytuacji dobrze wyjaśnił stan dzisiejszy. Dzisiaj jest mianowicie jasne, dlaczego postulat przedterminowych wyborów w warunkach „wojny hybrydowej” byłby szaleństwem. A referendum w sprawie UE? Też?

Czytaj

#MeToo

W mojej pamięci i mojej dzisiejszej ocenie problem w tym konkretnym przypadku Maćka Zięby, którego zapamiętałem jako człowieka po prostu niezwykle dobrego, polega właśnie na tym, jak tak straszna rzecz mogła się zdarzyć komuś tak porządnemu. Bo to, że się notorycznie zdarza szujom i marnym głupkom, jak Jankowski albo Dziwisz czy Jędraszewski, jest akurat bardzo łatwo zrozumiałe i wobec tego niewarte uwagi.

Czytaj

Ach, jacy my wszyscy niewinni…

Z piedestału strącany jest właśnie kolejny duchowny autorytet. Ojciec Maciej Zięba. Był dla mnie i autorytetem, i przyjacielem. Cóż, nie będę miał przyjaciela na piedestale. Ale przyjaźń zachowam. Niniejsze jest więc dla mnie niemal prywatą. Zachowam też jednak i zamierzam wyrazić przekonanie, że Maciek był porządnym, mądrym i wartościowym człowiekiem. Który dopuścił się zła. Niejasna deklaracja w czasach zmagań o fundamentalną prostotę prawdy i fałszu, dobra i zła? Przeciwnie – bardzo jasna.

Czytaj

Nie o taką Polskę…

Przy całym własnym krytycyzmie, ostrym niemal na granicy depresji, najzupełniej poważnie uważam konflikt z PiS za właściwie wygrany. Myślę, że to jest trzeźwa ocena, a nie pijana wizja. PiS zmierza ku zderzeniu z kolejnym murem i albo rozsypie się hamując, albo przypuści jeszcze kolejną szarżę, ale zderzenia już nie przeżyje. Ma go też wreszcie kto dobić – mam tu na myśli oczywiście Tuska. Ta sytuacja powinna skłaniać do radości, a wcale nie skłania. Kompletnie już pomieszaliśmy, z czego należy się cieszyć, a czym martwić.

Czytaj

Pragmatyzm wojny ze złem

Zło wokół widzimy. Bunt przeciw niemu jest zrozumiały. Czy bunt wystarczy za powód, by przyniósł cokolwiek dobrego? Myślę, że tak. Czy buntując się przeciw złu, trzeba koniecznie wskazać dobro, którego się chce? Myślę, że wcale nie. Zostawmy więc pytania o dobro przynajmniej na razie.

Czytaj

Tusk: hura, oj, no cóż…

W największym skrócie największej zmiany spodziewają się ci zaangażowani po obu stronach w wojnę tożsamości, która trwa w Polsce co najmniej od 2005 roku i którzy wciąż wierzą, że da się w niej wygrać i że to cokolwiek zmieni. Kto by nie uległ takim emocjom? Sam im ulegam, choć bardzo się staram i choć właśnie w tej wojnie widzę jedną z istotnych przyczyn zła. Chodzi jednak przecież nie tylko o emocje – Tusk ma oczywiście rację, kiedy tę wojnę definiuje w kategoriach walki ze złem. Żadnego odkrycia tym przecież nie czyni.

Czytaj

Ukąszenie Kamińskim

Jak można rozumieć sytuację Bartka i Fundacji Otwarty Dialog? Opiszę, jak ją sam widzę i jakie mam z nią własne doświadczenia. Z osobistej perspektywy. Prywatnej. Interesuje tutaj – i równocześnie bardzo uwiera – osamotnienie Bartka Kramka wśród opozycji. Bo ono pozwoliło go w ogóle zamknąć.

Czytaj

Rzeszowski poligon – political fiction

Strategia w Rzeszowie jest wynikiem przypadkowego aktu szaleństwa. Strategia w opozycyjnej polityce to wciąż political fiction. Obawiam się bardzo, że polska polityka w ogóle nie jest wciąż niczym więcej. Co gorsza, choć Konrad Fijołek to porządny facet i choć w Rzeszowie rzeczywiście wiele dobrego się zdarzyło, to właśnie w świetle tego sukcesu kompletną fikcją okazuje się w Polsce nie tylko sama polityka, ale i polityczny naród, obywatelskie społeczeństwo, czy jakkolwiek inaczej zwać to wszystko, co przez lata usiłowaliśmy budować z Obywatelami RP.

Czytaj

4 Czerwca – wygrać cokolwiek

Charyzma. Poszukujemy jej wciąż. Cała polska historia powinna nas przed nią przestrzegać. Piłsudski, Zamach Majowy, Wałęsa, Wojna na Górze. Marzyłbym, żebyśmy o tym pomyśleli i pogadali w rocznicę 4 czerwca, pamiętając, że rok po tamtej euforii byliśmy wszyscy już na kolejnej wojnie. Ale raczej nie pomyślimy i nie pogadamy. Znowu.

Czytaj

„Kury szczać prowadzać”

Nie miejmy złudzeń. Każdy opowiadający o nowej nadziei, chcący się policzyć, startujący osobno, będzie jak politycy z diagnoz Piłsudskiego. Każdy wódz-uzdrowiciel wejdzie z kolei w dawno temu uszyte przezeń buty kawalerzysty. Efekt będzie ten sam. Zmierzamy w tę stronę.

Czytaj

Przyglądając się ścianie…

W przyrodzie przeżywają przystosowane jednostki, w polityce też. Kryteria rządzące naturalną selekcją znamy. Dobrze byłoby poznać te, które rządzą selekcją w polityce i doprowadzają do stanu, w którym skądinąd przecież niegłupi i wcale nie szmatławi ludzie zachowują się jak ostatnie gnojki, a pieprzą przy tym takie bzdury, że połowa narodu od tego wariuje, a druga rzyga. Poznawszy te mechanizmy, będziemy być może w stanie nie tylko złorzeczyć przed telewizorami, ale cokolwiek zrobić.

Czytaj

Przekaz tygodnia: prawda nas rozwali

Śmiem twierdzić, że o „zdradzie Lewicy” i Funduszu Odbudowy nie przeczytaliśmy dotąd i nie usłyszeliśmy ani słowa prawdy. Czy ktokolwiek w kontekście awantury o Fundusz i o „zdradę Lewicy” widział w mediach na przykład cokolwiek o 90. Artykule Konstytucji? Tym, który przewiduje, że umowy międzynarodowe – jeśli to nie są jakieś umowy handlowe, ale coś, co wchodzi w kompetencje parlamentu i w zakres ustaw – ratyfikuje się w obu izbach kwalifikowaną większością 2/3? Czy ktoś słyszał też, że jednak zwykłą większością Sejm może zdecydować o trybie ratyfikacji i uznać np., że ona wymaga referendum? Że wtedy cytowane od miesięcy sondaże w tej sprawie nabiorą szczególnego i nieco innego znaczenia?

Czytaj

Obywatelski program? Chwila prawdy: ile znaczą ruchy obywatelskie? Strajk Kobiet i jego widoczność z chwilą ogłoszenia orzeczenia Przyłębskiej - ale już choćby w dniach głosowania prezydenckiego? Ruchów obywatelskich nie widać wcale. Jak ich nie widać na ogół - tendencja w trakcie pięciu lat jest wyraźna.