Bardzo osobiście będzie dzisiaj, choć to nie jest tekst prywatny. Mój Tata właśnie kończy 90 lat. Kawał czasu. Ojciec rozpoczyna dziesiątą dekadę życia. Najnudniejszy nawet życiorys i tak wygląda ciekawie, kiedy trwa tak długo. Ale chcę powiedzieć, że rodzice są ważni, a sam z biegiem lat przekonuję się coraz bardziej, jak ważni. Doroślejąc i gromadząc własne doświadczenia, powinienem – by tak rzec – w coraz mniejszym stopniu mentalnie zależeć od Ojca, tymczasem u progu własnego siódmego dziesięciolecia uświadamiam sobie jak bardzo jestem od niego właśnie zależny. I ile mu zawdzięczam. A pozwalam sobie urodzinowy tekst o Ojcu umieścić tutaj, bo to jest tekst o polityce i zderzeniu dwóch skrajnie różnych światów.
Aberracje pamięci
Mój Tato był między innymi komunistą. Co niby jest jakimś opisem postawy, prawda? No, ale z tym jest właśnie problem, jeśli się pamięta bez cenzury.
Sam raczej Ojciec zawsze twierdził, że owszem, był członkiem PZPR, a w niektórych okresach nawet aktywnym działaczem – z jakichś powodów miał bowiem zawsze Tato tendencję do zaprzeczania, jakoby był kiedykolwiek komunistą z przekonań. Rzeczywiście, kiedy się go widziało w jego najlepszym okresie zawsze w tweedach, zatopionego w koniecznie obcojęzycznej lekturze z nieodłączną fajką w zębach przy akompaniamencie zawsze klasycznej muzyki, trudno byłoby wyobrazić go sobie z tym jego całym emploi intencjonalnie pełnym anglosaskiej rezerwy, jak wygłasza płomienne, ideologiczne przemowy, czy choćby słucha z entuzjazmem przemów czyichś albo maszeruje w pochodzie z wielką czerwoną szturmówką. W pochodach – tyle pamiętam – maszerował ze mną na plecach. Widziałem wiele zdjęć przedstawiających Tatę na rozmaitych partyjnych jublach czy nasiadówach – zawsze wyglądał jakby spał lub jakby go śmiertelnie zatruli nieświeżą rybą. Mogłem go posądzać o wszystko z wyjątkiem ideowego entuzjazmu.
Pamiętam jednak taki rodzinny obiad w domu jego rodziców – jeszcze wtedy żyli oboje. Dziadek był już wówczas głuchy jak pień i wobec tego jego funkcja seniora rodu ograniczała się do zasiadania u szczytu stołu, podczas, gdy funkcje konwersacyjne głowy rodziny brał na siebie Tato, zazwyczaj siedząc tuż obok, pomiędzy rodzicami. I jakoś się tak Tacie zebrało na wspomnienia, i przypomniał sobie przedwojenną domową biblioteczkę dziadków. Jakieś albumy w niej były, na które teraz chętnie by spojrzał. Pytał więc, co się z tymi książkami stało. Babcia – osoba delikatna i nad wyraz taktowna – odpowiadała niewyraźnie, że nie pamięta: „przeprowadzka, remontów parę było, tyle lat, synku, minęło”. I wtedy ożywił się dziadek, jakiś fragment rozmowy przedarł się do niego poprzez nieczynne uszy i zaczął się dziadek dopytywać: „że co, że jak?! Hela, co on mówi?!” Nerwowo, bo się ten zawsze aktywny człowiek nie umiał pogodzić z kalectwem i irytowała go własna niesprawność, ale też i patrzył na Ojca rządzenie się przy jego stole jak na jakiś rodzaj uzurpacji. Jakie by nie były przyczyny dziadkowej irytacji, babcia Hela mogła mówić szeptem, a głuchy dziadek i tak wszystko słyszał – pewnie czytał z ruchu jej warg z tą naturalną łatwością, jaką daje wiele lat wspólnego życia. Kiedy więc dziadek usłyszał babci relację z rozmowy, jeszcze mu nie zdążyło owo rozdrażnienie minąć, dlatego zareagował już bez krzty babcinej dyplomacji. „Jak to: co się stało? Spaliłeś wszystko w cholerę! Wszystko! To się stało!”
I oto w wyobraźni obecnych przy stole pojawił się zapomniany, a mnie dotąd kompletnie nieznany, zaskakujący obraz mojego Ojca powracającego przed laty w wakacje do rodzinnego domu. Wracał wprost z obozu Służby Polsce, gdzie budował socjalizm, ubrany w waciak zamiast tweedów, po brzegi naładowany ideami walki klas i przyszłego powszechnego braterstwa. Pewnie usiadł przy tym samym rodzinnym stole, przygładził odstającą ceratę i z miejsca objaśnił kilka naukowych prawd parze swoich nieoświeconych rodziców, a oni tych prawd wysłuchali w milczeniu. No i znalazł potem Tato kolekcję sanacyjnej literatury, pewnie też miał obawy co do jej legalności, zrobił więc w podwórku stos i go podpalił.
Scena, kiedy się nam tak nagle objawiła w wyniku nieoczekiwanego wybuchu dziadka, była przede wszystkim komiczna w zestawieniu z tym ojcowym rozsądkiem, który sam zawsze znałem – z tą jego „umiarkowaną nowoczesnością”, demonstrującą się zamiłowaniem do tenisa i powieści kryminalnych w oryginalnym języku, z jego dystansem wobec mizerii świata ucieleśnionym w pewexowskim zapachu fajkowego tytoniu, szetlandzkich sweterkach z łatami naszytymi na łokcie na sposób angielski i z uogólnionym twierdzeniem Pi, którego był autorem. Ale przecież wtedy, kiedy spłonęły sanacyjne książki, zabawnie nie było. Był może 50., może 52. rok, a nie lata siedemdziesiąte, z których głównie pamiętam Tatę jako partyjnego prominenta, bywałego w świecie i ucywilizowanego na gierkowską modłę. Wtedy raczej śmierdział klubowymi niż pachniał pewexowską amphorą z fajki. Poza klubowymi, w powietrzu wisiała zaś najprawdziwsza stalinowska groza.
Wyobrażam więc sobie dziadków w milczeniu porażonych widokiem stosu. Wyobrażam sobie, jak dziadek, mamrocząc pod nosem bezgłośnie, odwraca się z niechęcią od tego widoku, a babcia stoi jeszcze i patrzy – i pewnie by tak patrzyła, aż zgasłby płomień, gdyby jej dziadek nie przegonił mówiąc np.: „nie stój tak, Hela, obiad byś lepiej dała!”. Wyobrażam też sobie strach wkoło. Dziadkowych sąsiadów, których spojrzenia – jeśli mogli tę scenę zobaczyć – mówiły pewnie: „no i wyrodził im się chłopak”, ale którzy milczeli, bo powiedzieć cokolwiek byłoby wówczas szaleństwem. I mniej oczywisty lęk Ojca, który przecież te spojrzenia rozumiał i musiał je wytrzymać.
Przez lata wspominałem tę scenę Ojcowej dekonspiracji raczej z rozbawieniem, jednak przez lata zastanawiałem się również, dlaczego właściwie mój Ojciec nie chciał pamiętać o owym stosie ani o tym, że sam kiedyś płonął żarliwym umiłowaniem komunistycznych idei. Bo on tego nie pamiętał naprawdę. Nie pytałby o te książki, narażając się aż na tak zabawną demaskację, gdyby tylko udawał, że nie wie, co się z nimi stało. Nie było to też z pewnością nic, o czym można było zapomnieć tak po prostu. W babcinej nieporadnej dyskrecji ból tego wspomnienia był widoczny bardziej niż w dziadkowej irytacji. To musiało być coś, co Ojciec z własnej pamięci wyparł. Tak skutecznie, jak o tym można przeczytać w książkach o schizofrenii.
Nie on jeden tak miał. Nie pamięta przecież własnej przeszłości te blisko 3 mln członków PZPR tuż przed wielkim zrywem polskiego Sierpnia, podobnie jak większość dziesięciomilionowej wielkiej Solidarności nie pamiętała, że raptem cztery lata wcześniej uczestniczyła w organizowanych przez władze wiecach potępienia „warchołów z Radomia i Ursusa”, jak wszyscy wypieramy z indywidualnej i zbiorowej pamięci zawstydzający fakt, że wprawdzie nie 97, ale 80% z nas posłusznie wrzucało do urn kartki z głosami na Front Jedności Narodu, naprawdę, a nie na niby legitymizując komunistyczny reżim, nie pamiętamy udziału w rytuale pierwszomajowych pochodów i całego mnóstwa rozmaitych, nie zawsze niewinnych „życiowych kompromisów”, na które wszyscy szliśmy, żeby jakoś funkcjonować w tamtym świecie.
Ale dlaczego mój Ojciec wyparł akurat to wspomnienie? Mnie na przykład łatwiej było zaakceptować jego wizerunek jako ideowo otumanionego komunisty, niż jako cynicznie bezideowego członka PZPR. Bo kimże on jest bez tych idei? Oportunistą? Zwykłym karierowiczem? Szują? Wstąpił do partii w apogeum najczarniejszego terroru, w 1952 roku. Z poskładaniem do kupy wizerunku Ojca miałem przez lata spory kłopot. Z pewnością w jakiejś mierze był ten kłopot funkcją osobliwych zakłamań, w których tkwiliśmy wszyscy i które musiały utrudniać identyfikację nie tylko jemu, ale również mnie. Bardzo w każdym razie dziwnych dla mnie rzeczy wstydził się w swoim życiu mój Tato. Jego wstyd niegdysiejszego komucha nie ma przy tym niczego wspólnego z tym, co się dzisiaj komuchom wywala przed nosy jako coś, czego się wstydzić powinni.
Wróżba z ręki
Byłem licealistą, kiedy mnie pierwszy raz zamknęli za „rewolucję” przeciw komunistycznej władzy. Śmieszny drobiazg – chodziło o próbę malowania jakichś „antypaństwowych napisów”, dwójkę szczeniaków dorwał patrol milicji w noc przed Pierwszym Maja w 1977 roku. Istniał już KOR, ale nie znaliśmy jeszcze wtedy tych wszystkich poradników zatrzymanego, nie mieliśmy bladego pojęcia ani o należnych nam prawach, ani o tej elementarnej strategii, by z każdego zatrzymania robić jak największy wrzask, a nie rzecz groźną, którą należy z tego powodu raczej trzymać w tajemnicy – to wszystko miałem poznać zaraz potem, ale wtedy jeszcze byłem po prostu śmiertelnie przerażony. Konsekwencji nie umiałem sobie wyobrazić, ale byłem pewny, że mój strach ma dobre uzasadnienie. Wychowały nas wszystkich i ukształtowały wspomnienia ludzi, którzy z władzą zadarli i zapłacili za to cenę straszną. Byliśmy przekonani, że lepiej się przyznać do próby obrobienia sklepu monopolowego niż do „działalności antypaństwowej”.
Pamiętam też absurdalną mieszankę swoich bardzo konkretnych lęków, w których czekająca mnie w moim przekonaniu jakaś odmiana więziennej kibitki na Sybir mieszała się ze świadomością, że wezwą do mnie Starego, bo jestem niepełnoletni, a wtedy Stary zobaczy papierosy zatrzymane w depozycie na komendzie. Nie byłem pewny, czego się bać bardziej…
Z domu wymknąłem się tej nocy przez okno, po kryjomu. Z Ojcem byłem w stosunkach wrogich – z powodu jakiejś mojej szczenięcej głupoty nie odzywaliśmy się do siebie od wielu miesięcy. Stary coś czuł i bardzo mocno nalegał, żebym rano wybrał się na pierwszomajowy pochód – obowiązkowy w mojej szkole. Chyba coś na to mamrotałem, że „nigdy w życiu” i Ojciec z jakichś powodów bardzo się tego obawiał. Rano nie zastał mnie w łóżku. Nie wiem, co pomyślał – nic dobrego, to jasne. Cóż, poszedł na pochód. Stał w tłumie formującym kolumnę i przygotowującym się do wymarszu, kiedy podeszło do niego dwóch smutnych cywili, machnęli mu legitymacjami – nikt nigdy tych ich legitymacji wówczas nawet nie oglądał, wystarczył gest, wiadomo było, co to znaczy. Wiedział to i Ojciec, i wszyscy wkoło. Szok. Właśnie SB z pierwszomajowego pochodu zwinęła prof. Kasprzaka, prorektora Politechniki Wrocławskiej, zasłużonego dla PRL członka Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Niewiarygodne…
Ojciec wsiadł z nimi do samochodu, ruszyli i Ojciec – choć wiedział, że to pytanie nie jest stosowne, żadnej odpowiedzi nie przyniesie i w ogóle nie ma sensu – jednak zapytał, o co chodzi. Zgodnie z najgorszymi przeczuciami dowiedział się, że chodzi o syna. O co dokładnie, „to się już, towarzyszu Kasprzak, dowiecie na miejscu”. Ojciec był przerażony oczywiście bardziej niż ja. Nastoletni synalek najwyraźniej wdał się w jakąś kryminalną historię. Alkohol, może narkotyki, jakaś kradzież być może. No, wszystko w moim zachowaniu i w naszych relacjach zapowiadało coś takiego.
Mnie tymczasem z celi wywołał dyżurujący milicjant i zaczął prowadzić na górę. Minęliśmy parter, gdzie nas przez noc przesłuchiwali na zmianę lub równolegle, by w przerwach odsyłać nas obu do wspólnej celi, gdzie z kolei naszym nerwowym rozmowom dziwnie intensywnie przysłuchiwali się inni aresztowani – no, dochodzenie pełną gębą z wykorzystaniem pełnego instrumentarium. Prowadził je esbek, który zacierał ręce, nie kryjąc radości, szczęśliwy, że wreszcie ma „polityczną sprawę” – przecież poszedł do SB właśnie dla takich przypadków, a nie dla przewałów z kiełbasą znikającą w sklepach „Społem”. Nasze dziecięctwo nie osłabiało jego zapału – traktował nas jak zupełnie dorosłych agentów obcych mocarstw. Jakoś późno zadbał o formalności, pytając o rodziców i ich pracę. Na moją informację o Ojcu zareagował irytacją – patrzył na moje sponiewierane ubranie i nie uwierzył, że ma przed sobą książątko rodu komunistycznej arystokracji. Kiedy informacja o Ojcu się potwierdziła, przesłuchania ustały. Z tych okoliczności niezupełnie zdawałem sobie sprawę, ale kiedy prowadzący mnie milicjant zostawił mnie na koniec przed jakimiś podwójnymi drzwiami z drewnianej boazerii zamiast okleinowej dykty, dotarło do mnie, że odbywa się jakaś niestandardowa procedura. Nie pamiętam już, czy te drzwi zastałem uchylone, czy sam w przerażeniu je otworzyłem po cichutku – dość, że konwojujący mnie milicjant zniknął, a ja przez dwucentymetrową szczelinę zaglądałem do gabinetu komendanta.
Widziałem tylko dłoń zaciśniętą na poręczy krzesła. Nie wiedziałem czyja to dłoń, pamiętam tylko własne zdziwienie – myślałem dotąd, że dłoń ściśnięta tak, że bieleje skóra na kościach, to tylko figura z nienajlepszej literatury, a właśnie na taką patrzyłem. Ojciec musiał dopiero co wejść. Dopiero co powtórzył pytanie zadawane wcześniej esbekom. Przyjmował go komendant – w końcu był szanowanym „towarzyszem” – ale Ojciec nie mógł wiedzieć, czy to sprzyjająca okoliczność, czy przeciwnie. Komendant w każdym razie zamiast odpowiedzieć odczytywał właśnie tekst protokołu zatrzymania. Że chodzi o próbę działalności antypaństwowej. Ten fragment protokołu usłyszałem. I zobaczyłem, jak dłoń na poręczy rozluźnia uchwyt. I usłyszałem oddech ulgi. Poznałem po nim Ojca. Kompletnie oniemiały wszedłem, zostawiając za sobą wszystkie strachy przed kibitkami.
Ojciec komunista, który – tak jak i ja – wiedział, że nie ma nic groźniejszego niż zadrzeć z władzą, odetchnął, bo dowiedział się właśnie, że ma porządnego syna. Że nie obrobiłem kiosku, że chciałem zrobić coś, w co wierzyłem. Że konsekwencje mogą być gorsze niż byłyby z kioskiem, ale nie to jest ważne – a to, kim jestem. Całą tę Ojca postawę zrozumiałem w ciągu tej sekundy, którą będę pamiętał zawsze jako jedną z najważniejszych sekund w życiu.
Ojciec odetchnął z ulgą. Ja wstrzymałem oddech z wrażenia. Oto mój Stary – porządny człowiek, a nie komuch, oportunista i zdrajca. Dowiedziałem się o tym wszystkim z tej jego ręki kurczowo zaciśniętej na poręczy krzesła na komendzie milicji. Mogłem i powinienem wiedzieć to wcześniej, ale za tę sekundę zrozumienia, za tę wróżbę z ręki jestem do dzisiaj wdzięczny losowi, który sprzyjał mi zawsze bardziej niż zasługiwałem…
Wstyd
Ojciec nie tylko wstydził się dziwnych rzeczy, ale i dziwnych się nie wstydził.
Kiedy rozmawialiśmy wtedy, niemal pół wieku temu, najwięcej i najchętniej opowiadał o Marcu ’68. Marzec, wespół z Praską Wiosną, ukształtował jego poglądy i postawę na całą następną dekadę. Wielu ludziom w Polsce rok 68 parę rzeczy do głowy wbił, a parę z niej wybił skutecznie – mój Ojciec nie był w tym względzie wyjątkiem. W Marcu Tato pracował na Politechnice Wrocławskiej, robił karierę i – oczywiście – był partyjny. Nie sądzę, by istniał sposób na to, by się dowiedzieć, czy partyjnym był już wtedy tylko z wyrachowania, czy coś w nim jeszcze zostało z żaru płonących książek – chyba, że w hipnotycznym transie udałoby się dotrzeć do skrytych zakamarków jego podświadomości. Domyślam się, że resztek idei pozbył się właśnie wtedy. W Marcu na Politechnice był strajk. Kiedy zaś po Marcu sprzątano, aktywnym w strajku i potem studentom zrobiono komisje dyscyplinarne i skreślono ich ze studiów. Mój Ojciec był członkiem tych komisji. I głosował za skreślaniem. Niedługo potem zmieniono na Politechnice władze. Tato został prorektorem. Na owe czasy awansował wyjątkowo młodo – miał 37 lat. Wśród mianowanych wtedy nowych władz szkoły znaleźli się sami tacy jak on – ludzie, którzy w Marcu zachowali się podobnie – i oczywiście słuszny byłby domysł, że ten awans był nagrodą za niedawną lojalność w godzinie próby. Dopiero Sierpień zdmuchnął całą tę ekipę.
Nigdy nie trzeba było Ojca zmuszać, żeby to sobie przypomniał. Inaczej, niż to było z płonącymi książkami, opowiadał o tym chętnie sam z siebie i bez cienia wstydu – opowiadał jako o rzeczy dla niego samego zupełnie zrozumiałej. Długo nie mogłem pojąć, dlaczego Ojciec chętniej wspomina siebie w charakterze cynicznego oportunisty niż głupkowatego wprawdzie, ale uczciwego ideowca. Dlaczego np. nie twierdzi, że skreślał wrogów ludu. Zamiast tego opowiadał, że lepiej było skreślić te parę osób, by ich potem z wojska powyciągać i na powrót wpisać na studia, niż pozwolić na rozwiązanie Politechniki, które w ówczesnej atmosferze czystek wydawało się oczywistością, a nie czczą groźbą. Trzeba im było pokazać – wyjaśniał Tato, kiedy rozmawialiśmy jakieś dziesięć lat po fakcie – że sytuacja jest opanowana, nieodpowiedzialnych elementów się pozbyliśmy i że mogą nam dać spokój.
Tuż obok, na Uniwersytecie, wychodzących z marcowego strajku studentów uściskiem dłoni żegnał rektor Jahn. Dla mojego Ojca szlachetność tego gestu była niemądrą i czczą demonstracją, która niczego nie mogła zmienić, a która doprowadziła tylko do ostrzejszych represji ze strony władz. Istotnie Politechnika mogła potem zatrudnić ludzi, dla których na Uniwersytecie nie było już miejsca – z tych we Wrocławiu powszechnie znanych zatrudniono wtedy Jana Waszkiewicza i Kornela Morawieckiego. Ojciec rozumiał z tego tyle, że się Politechnika zachowała pragmatycznie, a Uniwersytet bez sensu usiłował się wpisać w insurekcyjną tradycję.
Mogłem np. odpowiedzieć mu wtedy, że ów romantyzm rektora Jahna był przypuszczalnie jednym z powodów, dla których na większości wydziałów Uniwersytetu nie oczekiwano posiadania legitymacji PZPR od doktorantów, co z kolei na pragmatycznej Politechnice stawało się za Gierka normą, niezależnie od faktu, że rzeczywiście pracowali tam Waszkiewicz z Morawieckim. Uniwersytet wyznaczył w Marcu jeden standard, Politechnika drugi. Tyle, że oba były bez większego znaczenia. Dziś dobrze to pokazuje młodszy Morawiecki – historyk, absolwent Uniwersytetu, którego wystąpienie w rocznicę Marca ’68 na Politechnice Wrocławskiej zniesmaczonym buczeniem kwitowali ci sami ludzie, których mój Ojciec skreślał wtedy ze studiów, a potem wyciągał z wojska…
Z Marcem ’68, którego Ojciec nigdy się nie wypierał i którego się nigdy nie wstydził, wiąże się mój wstyd, nie jego. W nasze ówczesne rozmowy wdarł się karnawał pierwszej Solidarności. W rocznicę Marca w 81 roku, wydostaliśmy z archiwów Politechniki papiery z tamtych czasów. W tym te z haniebnymi podpisami Ojca. Wszyscy mieliśmy poczucie, że trzeba to wydać, bo za chwilę może się znów nie dać tego zrobić. Sam niosłem te dokumenty do druku. Wiedząc, jak zostaną ocenione i wiedząc, że to nie będzie sprawiedliwa ocena. Owszem, niosłem je wiedząc, że to się należy represjonowanym dzielnym ludziom i że to im przede wszystkim trzeba oddać sprawiedliwość. Ale wiedziałem także, że patrzą na mnie koledzy – ciekawi, co to znaczy, że jestem dzieckiem komunistycznego prominenta i jak się zachowam. Wiedziałem więc także i to, że jestem jak Pawka Morozow. Wierny rewolucji…
Dziwne lekcje historii
„Historia osądzi, kto miał rację” – powiedział Jaruzelski ogłaszając stan wojenny. Owszem, osądziła i jest to jeden z tych przypadków, w których wyrok niezupełnie zgadza się z prawdą i kompletnie mija się ze sprawiedliwością. Nie o racje Jaruzelskiego chodzi. Ludzie żyjący w tamtych czasach własne racje miewali naprawdę. Prezentowana nam dzisiaj historia nie raczy ich pamiętać.
Jak wszystkim, tak i Ojcu rok 68 dał kilka lekcji dorosłego życia, których znaczenie usiłował mi przekazać, kiedy rozmawialiśmy w latach siedemdziesiątych i kiedy z kolei ja, dumny po pierwszej odsiadce, rozpoczynałem własną biografię antykomunistycznego rewolucjonisty. Koniec Praskiej Wiosny był praktyczną demonstracją breżniewowskiej doktryny o ograniczonej suwerenności krajów demokracji ludowej, więc Tato uważał, że mam szansę co najwyżej zmarnować sobie życie. Nie to jednak martwiło go najbardziej. Polski Marzec pokazywał bowiem dodatkowo – i to było doświadczenie o wiele ważniejsze – że każdy społeczny ruch protestu jest nie tylko beznadziejny, ale w gruncie rzeczy zawsze powstaje z przyzwolenia przynajmniej części aparatu władzy, jest prowokacją służącą wyłącznie wewnątrzpartyjnym rozgrywkom i ma zawsze drugie dno. Marzec uczył więc, że od ekscesów tego rodzaju człowiek odpowiedzialny stroni. Nie tylko w obawie o własną skórę przecież, ale w imię odpowiedzialności – choćby za tę uczelnię, w której się pracuje, wychowuje kolejne pokolenia itd.
W ten mniej więcej sposób mógł mój Ociec nazwać pragmatyzmem coś, co dla mnie, kiedy rozmawialiśmy wtedy, było akurat wyłącznie cynicznym konformizmem. I do tego wyposażyć go w uzasadnienie powołujące się na wartości – bo odpowiedzialność, zwłaszcza odpowiedzialność za innych i za następne pokolenia, jest wartością niewątpliwie.
Myślenie mojego Ojca streszczała mapa Eurazji, na którą się zresztą często powoływał. Rzut oka na ogromne mocarstwo rozpostarte okrakiem na dwóch kontynentach i na maleńką Polskę przy nim wyjaśniał sytuację jak nic innego. I jak nic innego pokazywał nikłość naszych szans. Jedną z rzeczy, która mnie zdumiewa najbardziej na długiej liście faktów, o których dziś nie pamiętamy jako zbiorowość, jest właśnie ta mapa. Przez większość historii PRL o mapie i widocznym na niej układzie sił pamiętaliśmy wszyscy, a np. Stefan Kisielewski opatrywał ją dodatkowo w swoim stylu nieco makabrycznym komentarzem o rosyjskiej umiejętności panowania nad czasoprzestrzenią: „otóż oni potrafią wszystkich dowolnie daleko wywieźć i wszystko dowolnie długo przeczekać”.
Najważniejsze polskie rozmowy z tych czasów dotyczyły właśnie zmagań z mapą Eurazji. Wspomniany Kisielewski na przykład głosił hasło finlandyzacji, jak to nazywał: proponował mianowicie zapisać w konstytucji zależność od ZSRR w sprawach militarnych i polityki zagranicznej w zamian za autonomię wewnętrzną. Więcej – nawet ten Kisiela dyktowany pragmatyzmem postulat rezygnacji z niepodległości uchodził za skrajną utopię. Kisiel niemal nie był wówczas atakowany za zdradę narodowych pryncypiów – wzruszeniami ramion kwitowano za to właśnie utopijność jego projektu…
To był problem, przed którym staliśmy wszyscy jako zbiorowość i przed którym stawał każdy z nas z osobna w tysiącu rozmaitych okazji, które nam fundowała władza ludowa nie tylko wtedy, gdy mieliśmy podpisywać jakiś protestacyjny list. Raczej wtedy, kiedy nas brano do wojska i kazano przysięgać na sojusze, kiedy się staraliśmy o paszporty i musieliśmy odpowiadać na jakieś idiotyczne pytania, kiedy od nas żądano, byśmy na piśmie oświadczali, że treść tych rozmów pozostanie tajemnicą, kiedy nas goniono na pochody, wybory, akademie i wiece, kiedy przyjmując uniwersyteckie indeksy ślubowaliśmy być godnymi miana socjalistycznego studenta, kiedy w kolejce po mieszkanie, etat lub awans radzono nam wstąpić do PZPR, a czasem donieść na kolegę z biura. Jasne, że w każdej z tych okazji można się było władzy postawić, a koszty bywały rozmaite: czasem spore, częściej jednak, zwłaszcza pod koniec komuny, po prostu żadne. Pozostawało jednakże owo sakramentalne wtedy pytanie: „co to da” – i zdecydowana większość Polaków bardzo dobrze wiedziała, że nic. To tylko dzisiaj wierzymy, że obaliliśmy komunę, przynosząc wolność całej środkowowschodniej Europie, i że to naprawdę skok Wałęsy przez płot Stoczni Gdańskiej zburzył Mur Berliński. Wtedy wiedzieliśmy bez wątpliwości, że skoro los kazał nam żyć w zniewolonym świecie, to w takim samym świecie umrzemy.
Ojciec bez przerwy pytał, co ma dać mój ówczesny bunt. Odpowiadałem, że jest „prywatny”, że się po prostu nie chcę godzić na nurzanie się w gównie wkoło – i każde moje słowo było dla Ojca obraźliwą recenzją jego własnych „gównianych kompromisów”. Ale Ojciec nie dawał się nabrać. Robisz to wszystko głośno – mówił. Chcesz, żeby cię inni widzieli. Po co? Mają robić to samo? Jeśli ci się uda, będziesz miał w Polsce kolejne powstanie – tego chcesz? Obaj wiedzieliśmy, czym się musi skończyć taka zabawa. Miałem szczęście wychowywać się na tekstach Michnika i zwłaszcza Kuronia, odpowiadałem więc Ojcu cytatami z nich właśnie – mniejsza teraz o to, jakimi. Ważniejsze, że moimi mistrzami w antykomunistycznej rewolucji byli nie tylko i nie przede wszystkim oni, ale zwłaszcza mój Ojciec – komunista. To od niego nauczyłem się, że nie wolno nikogo wzywać do boju o żadną świętą sprawę, bo choć święte sprawy naprawdę istnieją, to świętszy od nich jest los ludzi, a to zawsze oni płacą cenę świętych wojen, wszczynanych przez innych.
Przez wszystkie lata dyskusji i trudnych sporów nie usłyszałem od Ojca komunisty ani jednego słowa potępienia tego, co robiłem. Przeciwnie – zawsze słyszałem słowa uznania, choć Ojciec zawsze wsłuchiwał się w warkot ruskich czołgów na granicy i zawsze przewidywał najgorsze.
Kiedy wreszcie „Historia osądziła”, Ojciec uznał, że rację miałem ja. A to nieprawda. Bardzo niesprawiedliwa nieprawda. Historia, jak to często bywa, wywinęła po prostu jednego ze swych nieobliczalnych, niemożliwych do przewidzenia fikołków. Rację – opartą na realnych przesłankach – miał on. Ja się natomiast niezbyt rozważnie bawiłem, choć to od niego nauczyłem się prób rozpaczliwie rozważnej odpowiedzialności.
Nie tylko najlepsze lata młodości przypadły Ojcu na okres PRL. To były jego najlepsze lata w ogóle. Zrobił w nich najwięcej. Najwięcej dobrego. Dużo tego było. Bardzo wielu dobrych rzeczy mój Ojciec dokonał w swoim długim życiu. Najwięcej jako komunista. Cyniczny „czerwony pająk”. Opisem postawy jest nie komunizm ani nie antykomunizm. Jest nim dobro i zło. Oraz to, co człowiek chce pamiętać, a czego pamiętać nie chce.
Tacy się już nie rodzą
Po sześciu dekadach własnego życia, wiem dobrze, że do Ojca bilansu nawet nie zdołam się zbliżyć. I nawet wciąż mnie to trochę złości, choć z biegiem lat coraz mniej, a coraz więcej jest we mnie dumy ze Starego – nieco bez sensu, skoro żadna w tym moja zasługa, a jednak…
Mowa tu była o polityce, choć Ojciec nawet w publicznym życiu przecież nie polityką się zajmował. Raczej dobrą troską o innych. Nie ideałami, tylko dobrem po prostu.
Na zdjęciu powyżej jest z rodziną. Staruszka obok w fotelu to oczywiście Mama, jego żona od 64 lat. Tak wygląda dzisiaj.
Tak wyglądała, kiedy ją poznał. Obraz upływu czasu jest tyleż przejmujący, co przecież banalny.
Może nieco mniej banalne jest – kiedy się zna życie, zwłaszcza własne – że tak jak tę piękną dziewczynę mój Stary nosił na rękach blisko 70 lat temu, tak ją nosi dzisiaj całkiem dosłownie, bo niestety tego jej trzeba z innych już dzisiaj powodów. Mój Stary jest jak skała, co sprawia, że należy do innego świata. Tacy się już od dawna nie rodzą.
3 thoughts on “90 lat mojego Starego. Pamięć”
Przeczytałem ten tekst, widząc w jego tle, kawałek własnej historii.
Oczywiście otoczenie trochę inne, świadomość zachodzących zmian zdecydowanie mniejsza, bo dolnośląsko-małomiasteczkowa. Chociaż 1maja ’68 roku, razem z najzdrowszymi dziećmi z Sanatorium Rehabilitacyjno-Ortopedycznego na Poświętnem odbyłem w Wrocławiu. Czyli kręciliśmy się w tych samych miejscach.
Tylko że nas na pochód dowieźli, dali w ręce COŚ TAM /nie pamiętam/ i odwieźli spowrotem. Ot taka ówczesna atrakcja 15 letniego chłopaka.
Pozdrawiam Pawle z daleka.
Gratulacje i najlepsze życzenia urodzinowe dla Pańskiego Tatusia.
Pawle, jak bardzo się różnimy, to tylko dowodzi Twój tekst. I chyba jest też dowodem na to, jak bardzo Cię szanuję i cenię.
Moja i Twoja rodzina, różnica wieku między nami – dziś nieduża, w tamtych latach przepaść.
Pamiętam jakieś ciche uwagi Twoje i koleżeństwa, że Twój ojciec jest prominentem. Miałem to niezwykle głęboko w trzewiach, liczyło się to jaki jesteś, kim jesteś i gdzie jesteś. To ostatnie było jasne jak słońce – jesteś z nami. Może bardziej prawdziwe byłyby słowa, że to mi pozwoliliście być z Wami 😉 Byłem młodym dzieciakiem po przejściach, w was znalazłem wtedy oparcie, rodzinę rzec mogę. Rozwinęliście mnie intelektualnie, to dzięki Tobie, Pawłowi, Grzesiowi Michalikowi dostałem do rąk literaturę intelektualnie zaawansowaną, bez rys komuszego świata – wcześniej łykałem każde słowo drukowane – od misia uszatka po instrukcje w pociągu, jak zapomniało się książki.
Nie mam chęci wchodzić w polemikę z Twoim tekstem, jest osobisty, a z uczuciami to jak polemika rodzica, że ta dziewczyna/chłopak jest nie dla ciebie.
Pozdrawiam i dziękuję za ten tekst.