Po pierwsze nie szkodzić. Dziś ta zasada starego medyka i mędrca – gdyby ją chcieć stosować w polityce, zwłaszcza „rewolucyjnej” – byłaby mottem konserwatyzmu. A ten w „naszej bańce” odrzucamy. W modzie jest radykalizm. Nieważne, że coraz bardziej izolowany. Radykalizm jest sexy.
Obywatele RP za radykalnych uchodzili, co niektórych z nas napawało dumą, ale większość – mnie również – przede wszystkim zdziwieniem, bo my raczej myśleliśmy, że jesteśmy po prostu konsekwentnie racjonalni. Pamiętam sytuacje, w których to zdziwienie bywało obustronne. Kiedy np. ludzie z innych środowisk dołączali do naszych akcji w miesięcznice i nie mogli zrozumieć naszej zasady niezakłócania smoleńskich modłów i nawet przemówienia Kaczyńskiego. My zaś powoływaliśmy się na konstytucyjną wolność zgromadzeń należną każdemu – im też – oraz na zwykły rozsądek: „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. Radykał powinien wrzeszczeć Kaczyńskiemu „wypierdalaj”. Skoro zaś my na to nie pozwalaliśmy, „wypierdalaj” krzyczano do nas.
Znam dobrze i sam wielokrotnie wypowiadałem szyderstwa o balonikach – swego czasu ulubionych na demonstracjach KOD. Nie widzę jednak żadnej wielkiej różnicy pomiędzy tamtymi balonikami, a dzisiejszym „jebać PiS”. Niecenzuralność razi mnie niespecjalnie, o ile w ogóle. Akurat zresztą „jebanie PiS” to zajęcie, którego polubić nijak nie umiem – zamiast tego na myśl o nim raczej mną wstrząsa i niczego tu nie zmienia perspektywa bycia w akcie „jebania” stroną dominującą. Rzecz jednak w tym, że wszystkie te okrzyki to czysty folklor. „Wypierdalać”, czy „obalimy dyktaturę” – a co to za różnica? Jedno i drugie to przede wszystkim słowa rzucane na wiatr. Kompletnie bez pokrycia. A tego robić nie wolno.
Gorączka rodzi apatię
Zagrożenie wiatrem, z którym ulecą każde, najmocniejsze nawet słowa, jest moim zdaniem dzisiaj daleko większe niż było w przypadku tamtych grzecznych, pierwszych, wielkich demonstracji KOD. To dlatego, że krzyczący „wypierdalać” mają prawdopodobnie – to tylko intuicje, twardych danych nie ma, choć te nieliczne tę intuicję potwierdzają – o wiele większe przekonanie, że ich słowa staną się ciałem i będą miały moc sprawczą. Okrzyki na marszach KOD miały zdecydowanie bardziej charakter rytuału. Tak czy owak, jeśli nie następuje bezpośredni efekt demonstracji, a miarą sukcesu i satysfakcji uczestników jest wielkość i stały wzrost protestującego tłumu, to jest to prosta recepta na załamanie i klęskę. Bo tłum przestanie rosnąć – to jasne. Przyjdzie kac, poczucie wypalenia i frustracja. Wzrośnie poczucie osamotnienia najtwardszych aktywistów. Niektórych skłoni to dalszej radykalizacji, choć – być może na szczęście – jest to na ogół radykalizm czysto werbalny. Obliczony na to, by „obudzić” bierną, nie dość zaangażowaną resztę. Kompletnie jednak nieskuteczny. Odklejony od rzeczywistości, w której żyją ci „uśpieni”, nie dość świadomi, „zwykli ludzie”.
Widzieliśmy to już wiele razy. Zawsze tragicznie. Piotr Szczęsny – obudził kogoś? Mógł obudzić? Ludzie wypaleni mniej od niego dosłownie przeżywają dramaty i konsekwencje na własną, z pewnością mniejszą, ale i tak dramatyczną miarę.
Po pierwsze więc nie szkodzić. Jeśli to prawda, znaczy ona po prostu tyle, że im mniej akcji protestu – tych masowych, angażujących wielką ilość ludzi i wielkie emocje – tym lepiej. Po co w takim razie organizowaliśmy własne? Przecież Obywatele RP tym się charakteryzowali, że z ulic w zasadzie nie schodzili. W pantoflach emeryta widzę to wyraźniej. Wprawdzie większość naszych akcji miała bardzo konkretne cele i nauczyliśmy się je osiągać – np. doprowadzając w końcu Kaczyńskiego do istotnej zmiany scenariusza smoleńskich ceremonii, a w sądach osiągając wyroki wbrew ustawom na podstawie konstytucji – ale na ulice wychodziliśmy w dużej mierze w tej samej gorączce, która ogarniała wszystkich. I choć ze wszystkich sił unikaliśmy demonstracji obliczonych na frekwencję i nastawionych na wyrażenie sprzeciwu, próbując precyzyjnie definiować cele naszych wystąpień w kategoriach realnego oporu, to podobnie jak wiele innych środowisk staraliśmy się utrzymać na powierzchni fali protestu, możliwie blisko wierzchołka. Kogo bowiem nie widać „na ulicy”, ten znika. Każdy z obywatelskich aktywistów to wie. Cóż, Hipokrates i tak nadal ma rację. Im więcej akcji protestu i im są większe, tym głębsza jest frustracja i apatia potem.
Konserwatyzm obywatelskich ruchów należy widzieć odwrotnie niż na to wskazuje instynkt aktywisty. Gorączka ulicznych demonstracji jest właśnie konserwatyzmem ze wszystkimi jego wadami. Każe trwać przy nawykach i starych wzorcach, choć one dawno już się wyczerpały. Charakterystycznie dla konserwatysty skostniałego, jego upór i skostnienie rosną wraz z wyczerpaniem i nieadekwatnością starych nawyków. Postęp znaczy umieć rozpoznać moment zwrotny. Umieć określić przełom.
Moment zwrotny
Ostatnie wielkie protesty kobiet miały bardzo wyraźną, dającą się przewidzieć i w dużej mierze zaplanowaną kulminację. Przypadła na sobotę 31 października. Demonstracje ogarnęły całą Polskę, a w Warszawie na ulice wyległ gigantyczny tłum. Zakazy władzy nie zdały się na nic. Łamiąca je demonstracja przejęła władzę w mieście. Ale właśnie równocześnie nie przejęła niczego, o co niektórzy spośród „bojowców” mieli potem pretensje. Cóż, zwykłe w takich razach gadanie. Łatwiej powiedzieć niż zrobić i zwłaszcza – wziąć odpowiedzialność za setki tysięcy ludzi na ulicach, którzy są w dodatku bardzo młodzi i żadnych „bojowych” doświadczeń dotąd nie mieli. Odpowiadając w tej sytuacji również na pytanie „w czyim imieniu” – liderki OSK znają przecież to pytanie na pamięć i traktują poważnie.
Tak czy owak jednak był to ów moment progowy, ponieważ było jasne, że odtąd każda kolejna demonstracja będzie już tylko mniej liczna, że zatem zewnętrzne oznaki będą wskazywać na słabnięcie ruchu. Klasyczny moment, w którym ruch społeczny – jeśli ma przetrwać – musi znaleźć nową formułę działania.
Cóż, można było marzyć o przejęciu TVP. Liderki Strajku Kobiet formułę znalazły w czym innym. Nazajutrz – w niedzielę, 1 listopada (co za data!) ogłoszono powołanie Rady Konsultacyjnej Strajku. Skład (spotkał mnie zaszczyt zaproszenia) budził ogromne nadzieje, a po ogłoszeniu wywołał tym większe rozczarowanie – powszechnie oczekiwano jakiegoś wręcz rządu tymczasowego, który wkrótce przejmie władzę. Znowu – łatwo powiedzieć, a zrobić o wiele trudniej. Jednym z naszych największych problemów jest to, co się wówczas pokazało z całą mocą: ja sobie nie umiem wyobrazić, kto musiałby się znaleźć w Radzie, by ona sprostała oczekiwaniom. Twierdzę, że żaden taki skład nie istnieje. To jeden z bardzo wielu powodów, dla których prawybory opozycji uważam za pomysł zarówno dobry, jak i konieczny. Ale to osobna sprawa.
Obywatele RP próbowali różne rzeczy wtedy proponować. Dało się – myśleliśmy – wyłonić polityczne centrum protestu i ulokować je przy Senacie, którego marszałek ma unikalną możliwość wygłaszania orędzi i za ich pośrednictwem docierania przez TVP również do wyborców z drugiej strony polskiej wojny. Proponowaliśmy, by opozycyjne centrum w Senacie wezwało do zakończenia wojny, którą – wyborcy PiS mieli wówczas tego świadomość – Kaczyński rozpętał we własnych politycznych celach nieodpowiedzialnie w czasie katastrofalnie rosnącej fali pandemii. W której rozchwianie społecznej dyscypliny i całkowity upadek zaufania do służb państwa przyniesie fatalne następstwa, z czego wszyscy zdawali sobie wówczas sprawę. Proponowaliśmy również, by określić twarde, oczywiste warunki pokoju. Zaniechanie represji i zamrożenie skutków oświadczenia Przyłębskiej, zaprzestanie ofensywy w sądach, w tym w Sądzie Najwyższym, konsensualny i zgodny z konstytucją wybór Rzecznika Praw Obywatelskich, stan nadzwyczajny, zamrożenie wszelkiej niedoraźnej polityki, techniczny rząd z siłowymi resortami pod kontrolą opozycji i udział opozycji w roboczych zespołach antykryzysowych. Wiedzieliśmy rzecz jasna, że PiS taką ofertę odrzuci – chcieliśmy jednak, by koszt odrzucenia pokoju obciążył władzę, by odwróceniu uległ pisowski szantaż o władzy pomagającej ludziom i opozycji rzucającej jej kłody pod nogi dla własnych politycznych interesów. Proponowaliśmy równocześnie powołanie przez Marszałka Senatu „Trzeciej Izby” obywatelskiej, zajmującej się rozwiązaniem aborcyjnego konfliktu, oraz centrum obywatelskich i samorządowych sztabów kryzysowych – widząc w tym krok w stronę realnego przejmowania władzy.
Jak łatwo było przewidzieć, nasze jak zwykle „naiwne propozycje” zignorowano. A przy tym dość wyraźnie pokazała się polityczna tendencja – widoczna nie tylko u władzy, ale również i polityków opozycyjnych – by wszelkie ruchy obywatelskiego protestu przeczekać, wyborczo dyskontując z nich co się tylko da i o ile się da bez podejmowania ryzyka. Ani Rada Konsultacyjna, ani protest w ogóle nie doczekały się w każdym razie żadnej politycznej odpowiedzi – a to była jedyna szansa na to, żeby ruch protestu uzyskał sprawczą siłę i po prostu przetrwał.
Uważam, że liderki OSK – lawirując pomiędzy przywództwem, a reprezentacją i pomiędzy obywatelską czystością, a brudem politycznego zaangażowania – wykonały w granicach możliwości 200% normy. Mogę sobie marudzić przez wieczność – uważając zresztą marudzenie za własny podstawowy obowiązek – ale nie da się przecenić tego, co zrobiły. Efekty tej fali protestów – w stopniu nieporównywalnie większym niż inne wielkie fale – będą przy tym trwałe.
Podobna historia zdarzyła się kiedyś w KOD. Mateusz Kijowski zaproponował i nawet ogłosił koalicję WRD złożoną ze wszystkich partii demokratycznych i niejako „społecznie nadzorowaną” ale też „żyrowaną” przez KOD — wówczas na szczycie fali. Świetny pomysł. Z ogromną nadzieją witany przez większość komentatorów. Cóż, Schetyna odmówił – kiedy już wszyscy inni dołączyli, na czele z Petru, który wówczas był Schetyny największym konkurentem i prawdopodobnie największym zmartwieniem. „Nie i chuj” – powiedział Schetyna, a konsternacja i niedowierzanie trwały jeszcze kilka dni. Po tygodniu temat przestał istnieć i kogokolwiek interesować. KOD również stulił uszy po sobie, czemu się trudno dziwić. Nadal „popieraliśmy naszych” – i ta zasada obowiązywała jako naczelna. Od tego momentu było już jasne z całą pewnością, że z kodowskiego wzmożenia nic w politycznym sensie nie będzie, politycy będą grać na jego rozładowanie. Nie znajdzie się żadna siła, która świadomie przejmie inicjatywę – a tylko KOD mógł nią być w tamtych czasach. Teraz mógł to być OSK. Albo może nie mógł – w każdym razie nic takiego się nie stało.
Jakiś przyszły przełom?
Jeśli jakakolwiek fala miałaby nastąpić, powinniśmy wiedzieć, co robić, by uniknąć opisanego scenariusza, a uruchomić nowy – dotąd nieznany w działaniu. Identyfikowanie władzy jako celu i adresata społecznych postulatów wydaje się w każdym razie błędem. Identyfikowanie politycznej opozycji jako sojusznika – niestety dość podobnie. Uchowaj Boże nie oznacza to, że partie opozycji powinniśmy w tej grze uważać za przeciwników – znaczy to tyle, że to zwłaszcza z ich punktu widzenia silny obywatelski ruch jest zagrożeniem. O tym powinniśmy wiedzieć, widząc w zachowaniach partii źródło naszych istotnych problemów, a nie tylko drobnych lub poważniejszych rozczarowań. Każdy ruch obywatelski, który chciałby cokolwiek wywalczyć w Polsce lub dla Polski musi się liczyć z koniecznością określania własnej, podmiotowej strategii wyborczej, bo tylko wtedy stanie się dla partii partnerem nie do zignorowania.
Na obywatelskie wzmożenie dzisiaj liczyć się nie da. Rzut oka na wykres Google Trends w stopce tego działu nie jest wprawdzie rzetelnym dowodem, ale mocnych poszlak dostarcza. Widzieliśmy właśnie „złożenie z urzędu” Adama Bodnara i niemal żaden wywołany nim odzew społeczny. Czy to znaczy, że nas to nie obeszło? Nie – znaczy to tyle, że nikt nie wierzy w możliwość odwrócenia losu Bodnara, bo w ostatniej fali wielkich protestów sami sobie po raz kolejny dowiedliśmy własnej bezradności. Jeśli więc cokolwiek miałoby się wydarzyć w poważniejszej skali, wyzwolić to może wyłącznie polityczna inicjatywa. Wczoraj odezwał się w tej sprawie Tomasz Grodzki. Czy to ma szanse i jakie – o tym osobno następnym razem. W tym miejscu niech stanie na tym, że takie możliwości istnieją, a w czasie wyobrażalnie nieodległym – tylko takie.
Jeśli i to nie nastąpi – a wszystko na to wskazuje – czekają nas dwa możliwe scenariusze. W jednym z nich władza PiS upada pod własnym ciężarem i rządy obejmuje opozycyjna koalicja – z konieczności zresztą dość przypadkowa w chaotycznej sytuacji kryzysu. Tym, jak nieszczęśliwy to scenariusz, trzeba by było zająć się osobno. Sam już to robiłem wielokrotnie, Obywatele RP próbowali rozmowy o tym w ramach projektu 150 Pytań.
Scenariusz drugi, to kolejna fala społecznego buntu. W trudnej dziś do wyobrażenia nowej sytuacji. I w związku z tą nową sytuacją, wyznaczoną przez całkowitą nieudolność polityków po obu stronach politycznej wojny, powinien to być – i być może będzie – obywatelski bunt zwrócony przeciwko klasie politycznej w całości. W poprzek dzisiejszej politycznej wojny. Moim zdaniem to, czy będę złym prorokiem niebezpiecznej antysystemowej rewolty, zależy dziś od polityków. Działacze obywatelscy zrobili już, co tylko umieli. Jeszcze długo nie będą mieli okazji.
Na zdjęciu — Hipokrates odmawia darów Artakserksesa — obraz Girodeta, domena publiczna
2 thoughts on “Hipokrates i słowa na wiatr”
Przymusowa pauza „rewolucyjna” bardzo sprzyja pańskiemu intelektowi. Te cykliczne „walenie głową w mur” wyraźnie odbiło się na pańskich klepkach, i wydawało się że zmiany będą nieodwracalne, ale być może się myliłem. Intelektualna rekonwalescencja być może zadziała. Jeszcze ostatni wpis wspierający Michnika w łaskawym przyzwoleniu pedofiliskim katolikom do wyrażania swoich wartości i poglądów w sferze publicznej, a w sumie do prawo do niezagazowania i do życia był wyrazem zaawansowanego zboczenia umysłowego obu osobników uważających się za „demokratów”, ale ten wpis świadczy chyba, że jest nadzieja na wyleczenie.
Osobiście życzę panu siły i wiary w próbie sprostania trudnej życiowej i rodzinnej sytuacji. Tutaj mój pełny szacunek. To jest 1000 razy więcej warte i trudne niż wypisywanie jakiś ideologicznych bredni domorosłego „zbawiciela narodu i demokraty”.
Cóż, życie domorosłego zbawiciela jest pełne bolesnych doświadczeń — nie jestem pewien, czy Pańskie doświadczenie w jakimkolwiek stopniu tego dotyczy, moje natomiast tak. Uznania tego rodzaju spodziewam się przede wszystkim i nie rozczarowuję się. Ciekawy jest przegląd środowisk, z których słychać odgłosy ulgi 😉