„Wam kury szczać prowadzać, nie politykę robić” – powiedział kiedyś Józef Piłsudski i te jego słowa do dziś są bliskie sercom wielu Polaków, a w momentach politycznego chaosu i załamywania się przywództwa, są oczywiście bliskie tym bardziej. Mija właśnie – niepostrzeżenie – 95. rocznica Zamachu Majowego. W mediach nie znalazłem w tym roku ani słowa o tym. Nie jest to nic wyjątkowego – to raczej ta nieobecność jest tyleż naturalna, co i symptomatyczna. W mediach zaś – prowadzanie kur – zatem wciąż oceny awantur o ratyfikację Funduszu Odbudowy i na ich tle sondażowe kalkulacje partyjnych poparć oraz prognoz, które z nich można wysnuć. Redakcyjne wstępniaki i komentarze naczelnych nie pozostawiają wielu złudzeń – choć wkoło wszystko się zmienia, redaktorzy nadal najlepiej ze wszystkich wiedzą, co jest dobre dla Polski i bez większych wahań pouczają stosownie, choć dzisiejsza konwencja PiS i „Polski Ład” powoduje równocześnie jakieś jednak rzednięcie min. PiS miał się podobno zapaść pod własnym ciężarem. Było nawet blisko, ale dziś pod własnym ciężarem zapada się raczej PO i Lewica, PiS natomiast rozpoczął właśnie odliczanie przed kolejnym wyborczym sukcesem.
Czy w tych warunkach z obecnego chaosu ma szansę wyłonić się jakaś wyraźniejsza perspektywa? Wielu złudzeń nie mam. Mam przede wszystkim wciąż tendencję, której polityczni komentatorzy nie mają, bo dla nich odpowiedź na wszelkie pytania musi pochodzić z gabinetów partyjnych sztabów. Zastanawiam się więc najpierw, czy istnieje alternatywa wobec naszego niezbyt udanego politycznego przywództwa i czy da się ją widzieć w ruchach obywatelskich.
Tu zaś mam pomocnicze pytanie, które niestety rozstrzyga. Co bardziej mobilizowało ludzi: akcja zbierania podpisów pod kandydaturą Rafała Trzaskowskiego, czy może protesty kobiet? Obawiam się, że odpowiedź znamy.
Zamach
Dziś jest 15 maja. 95 lat temu w Warszawie było już po wszystkim. Marszałek Sejmu, Maciej Rataj przyjął właśnie dymisję rządu i prezydenta, generałom Rozwadowskiemu, Hallerowi i Malczewskiemu nakazał natychmiastowe zawieszenie broni. Powołano rząd Kazimierza Bartla – wskazał go Piłsudski. Zaczęto liczyć ofiary. Po trzech dniach walk naliczono ich w Warszawie 379.
W jedną ziemię wsiąkła krew nasza – napisano im na nagrobnym pomniku, cytując kończący Zamach rozkaz Piłsudskiego – ziemię jednym i drugim jednakowo drogą, przez obie strony jednakowo umiłowaną. Niechaj krew ta gorąca, najcenniejsza w Polsce krew żołnierza, pod stopami naszymi będzie nowym posiewem braterstwa, niech wspólną dla braci prawdę głosi.
W tym stylu ciągnął Piłsduski ów rozkaz, prosząc na koniec Boga o wybaczenie. Historia Piłsudskiemu w zasadzie wybaczyła bez większego szemrania, natomiast żadnej wspólnej dla braci prawdy nie głosi wspomnienie tego momentu, który tragicznie przesądził o losach Polski niemal wiek temu. To jedna z wielu lekcji, z których nie nauczyliśmy się niczego, bo najwyraźniej uczyć się nie chcemy.
A byłoby czego. Mówił Piłsudski przez Zamachem, że staje
do walki, jak i poprzednio, z głównym złem państwa: panowaniem rozwydrzonych partii i stronnictw nad Polską, zapominaniem o imponderabiliach, a pamiętaniem tylko o groszu i korzyści.
Gdyby nie archaizmy języka, można by się pomylić, tak współcześnie to brzmi. Podobnie widzi sprawy w Polsce – przynajmniej tak mówi – Paweł Kukiz, pewnie też i Szymon Hołownia, skoro nową partię zakłada, to samo opowiadał przed 2015 rokiem Jarosław Kaczyński, ale i np. Ryszard Petru, którego Nowoczesna miała przecież na celu sanację obozu politycznych i gospodarczych liberałów. Również dla mnie partyjne rozwydrzenie jest jedną z głównych przyczyn naszych obecnych kłopotów. Z tu wymienionych to prawdopodobnie Kaczyńskiego – zwanego zresztą czasem Naczelnikiem – można podejrzewać, że w willi na Żoliborzu śni o dworku w Sulejówku, a przed lustrem przymierza maciejówkę Marszałka, choć za Kasztankę starczyć mu musi niestety Mariusz Błaszczak, co dość dobrze określa osobisty dramat wciąż tragicznie niespełnionego Kaczyńskiego.
Piłsudski siłą obalił konstytucyjne władze Rzeczypospolitej. Cóż, po ośmiu latach niepodległości rząd Witosa był jednak już szesnastym rządem z kolei i ani stabilności nie dało się po nim spodziewać, ani skuteczności w walce z szalejącymi kryzysami i nędzą. Locarno i niemiecko-sowiecki układ o neutralności i przyjaźni pozostawiały w dodatku Polskę osamotnioną międzynarodowo i było już wówczas widać, że dobrze się to skończyć nie może. Trudno byłoby sobie też wyobrazić scenariusz bez Zamachu – taki, w którym to konstytucyjna demokracja daje odpowiedź na dramatyczne wyzwania czasów. Jeśli nawet dziś wiemy, że droga na skróty prowadzi donikąd, to Piłsudski wiedzieć o tym nie bardzo miał skąd. To, co wówczas zrobił nie wyłamywało się w żaden sposób z ówczesnej politycznej mody.
Powinniśmy więc zapamiętać choćby to, że niewątpliwa szlachetność wodza i bardzo oczywiste powody jego wodzowskiej decyzji nie gwarantują niczego. I niczego dobrego nie zapowiadają. 379 ofiar to początek. Brześć, Bereza, niewyjaśnione śmierci politycznych przeciwników lub choćby tylko niewygodnych świadków stających na drodze budowaniu legendy Marszałka, złamanie reguł demokracji, złamanie wolności prasy, polityczne procesy i polityczni więźniowie, krwawo tłumione demonstracje z kilkudziesięcioma śmiertelnymi ofiarami każdego roku, panoszący się agresywny nacjonalizm, początki pogromów, coraz bardziej brunatniejąca i coraz bardziej złowroga dyktatura – to takie, a nie żadne inne były polityczne następstwa tamtej decyzji. Pamiętać o tym mogliby nie tylko wyborcy PiS, ale również ci z demokratów, którzy nadzieje wiążą z twardym facetem i jego tekstami o prowadzaniu kur, a inicjatywy polityczne oceniają przez pryzmat charyzmy lidera – czy ma być nim Tusk, czy inny Hołownia i kto miałby być Kasztanką.
Pamiętam 90. Rocznicę Zamachu w maju 2016. Obywatele RP zorganizowali publiczne obchody rocznicy. Jako jedyni w Polsce wpadliśmy na ten pomysł. Miało być „na wypasie”, pod patronatem Gazety Wyborczej, z udziałem historyków, filozofów, udział mieli brać krewni Piłsudskiego i generała Rozwadowskiego, którego prawdopodobnie za wiedzą Marszałka otruto. Ale „wypasu nie było”. Mieliśmy znak Gazety na transparencie, ale samej Gazety nie było, wycofali się wszyscy po kolei znakomici goście. Nawet Karol Modzelewski napisał mi wtedy, że otwieranie tego sporu jest wbrew polskiej racji stanu… Od historyków słyszeliśmy wtedy, że miejscem tej dyskusji są sale uniwersytetów, a nie ulica. Cóż, to jednak my, właśnie na ulicy ledwie miesiąc wcześniej w smoleńską rocznicę słyszeliśmy ten wrzask „do Berezy z wami” i to nam zapowiadano pogrom… Odtąd już bardzo regularnie.
Panie i panowie politycy i wy, ludzie mediów – wówiliśmy wtedy do polskich elit, choć raczej nikt z nich nie słuchał. – Jaki właściwie macie dziś tytuł do rządu dusz nad nami, skoro odwagi w was nie ma nawet tyle, by stawić czoła demonom polskiej historii, nie mówiąc o tych żywiołach sprzed wieków, które właśnie powstają?
To nasze pytanie sprzed pięciu lat pozostaje aktualne do dzisiaj. Nie jest najważniejszym z dzisiejszych pytań, ale prawdopodobnie jest jednym z tych dotykających najgłębszych przyczyn dzisiejszego wielowymiarowego nieszczęścia.
Elity
Gdzie one? Czytam na przykład redaktora Baczyńskiego w aktualnej Polityce:
W POLITYCE jesteśmy zdania, że nie należy już podgrzewać tej i tak nazbyt gorącej atmosfery, bo za moment trudno będzie politykom opozycji nawet dotknąć się łokciami.
Baczyński i jego świetna redakcja mają rację. Często ją zresztą mają. Baczyński pisze między innymi – wreszcie trzeźwo i uczciwie – że szans na złamanie rządowej większości nie było, nie było też ich nawet na wymuszenie spełnienia jakichkolwiek realnych warunków. Trudniej byłoby się jednak z Polityki dowiedzieć, dlaczego właściwie. Rok temu tygodnik nie relacjonował np. ówczesnej misji Gowina oferującego opozycji odwrócenie sojuszy i przejęcie władzy. Nie poznaliśmy od politycznych komentatorów okoliczności odrzucenia tej oferty. To tylko dzisiaj rozgrzana wbrew zdaniu redakcji atmosfera sprzyja rewelacjom (fałszywym zresztą, mocno interesownym) o tym, kto wówczas był za, a kto przeciw. Nie ma natomiast racji Baczyński, licząc na ścisłą unijną kontrolę Funduszu Odbudowy w Polsce. Z korupcyjnymi patologiami w Bułgarii, Rumunii i na Węgrzech Unia radzić sobie nie umiała nigdy. Jeśli coś się tu ma szansę udać – pokazaliśmy to na polskim przykładzie praworządności – to tylko pod wpływem silnych nacisków z wewnątrz. Na nie zaś ze strony partii opozycji liczyć się nie da i pokazywały to rozmaite doświadczenia, do których relacjonowania Polityka, jak zresztą także inne redakcje, już tak chętna nie była. Opozycja akceptowała kolejne antykryzysowe tarcze z premedytacją łamiące konstytucje, bo niepolitycznie byłoby sprzeciwiać się „pomocy dla ludzi” – jakim więc cudem miałaby wykrzesać z siebie zdolność sprzeciwiania się wypłatom kolejnych transz Planu Odbudowy?
„W Polityce jesteśmy zdania…” – to są słowa klucze. Rok temu na przykład redakcja prawdopodobnie była zdania, że dobre dla Polski będzie poprawić notowania Platformy i wymienić kandydata. Po co kruszyć kopie o stan nadzwyczajny? Bojkot wyborów niczego przecież nie da.
W świecie walących się autorytetów Polityka pozostaje jednym z nich. To do niej i do Gazety Wyborczej zaglądają ci z nas, którzy chcą się dowiedzieć, kogo w demokratycznej polityce należy poprzeć – choćby w wyborach – żeby to było dobre dla Polski. Pamiętam Zandberga i Razem w 2015 roku. Nazajutrz po słynnej debacie, w której Zandberg tak znacznie namieszał, sytuację komentowała w poranku TOK FM nieodżałowanej pamięci Janina Paradowska, czołowa komentatorka Polityki. Na kilka dni przed wyborami Paradowska pytała rozbrajająco szczerze, kim właściwie jest ten cały Zandberg i co to niby za partia to jakieś Razem. Jakkolwiek oceniać Razem wtedy i dziś, była to partia, która zarejestrowała jeden z komitetów wyborczych. Te zaś w demokracji stają do debaty w kampanii, a obowiązkiem mediów i zwłaszcza tak wytrawnych znawców polityki, jak Janina Paradowska, było tę debatę sprawozdać, albo wręcz być w niej arbitrem. Jak dziś pamiętam, w trakcie audycji Paradowska sprawdzała Razem na ich stronie – naprawdę zaglądała tam po raz pierwszy, w radiu słychać było, jak stuka w klawiaturę, kiedy jej goście rozmawiali. Zajęło jej to kilka sekund. Przeczytała o progresywnych podatkach. „Osiemdziesiąt pięć procent… No, tak, nic dziwnego, że o nich nie słyszałam”.
Otóż to jednak było coś dziwnego. Dla mnie szokującego. I szalenie niebezpiecznego. Fatalnego w skutkach. Razem była dotąd nieobecna w wolnych mediach. Uznana za nieistotną, choć potencjalnie szkodliwą. „W Polityce jesteśmy zdania” – chciałoby się rzec – „że o tej partii wspominać nie ma sensu”. Do telewizyjnej debaty o Razem nie słyszał w „dorosłej polityce” niemal nikt. Gdyby zaś debaty z udziałem Razem jednak odbywały się w mediach nie tydzień przed wyborami, ale wcześniej, gdyby te debaty były rzetelne i uczciwe, to być może Zandberg zdołałby przekroczyć próg wyborczy. Albo może właśnie nie – może Paradowska miałaby szansę dowieść, że Razem to idioci i Zandberg dostałby pół procenta. Może zatem nie wydarzyłby się ów ordynacyjny fuks, który zaczął się od urwania głosów SLD, co spowodowało ich spadek pod próg – ten fuks, który dał Kaczyńskiemu pełnię władzy. Czwarta władza mediów bywa nadużywana. Zwłaszcza przez znakomitości – z powodu rangi ich słów, które stają się ciałem, i z powodu doniosłości ich milczenia, które z kolei skazuje na niebyt. Wybitna Janina Paradowska codziennie wsiadała do samochodu w podziemnym garażu swego domu, wysiadała zeń w podziemnym garażu redakcji, by w gronie podobnych do siebie znakomitości zdecydować, kto jest wart wzmianki, a kto nie zasłużył. Za bryndzę, w której wylądowaliśmy, arogancja ludzi mediów odpowiada w stopniu niemniejszym od arogancji polityków.
To, że nie jest dla Polski dobrze otwierać spór o Zamach Majowy i że wobec tego nie jest dobrze nawet o nim pisać, było 5 lat temu ledwie niewinnym wstępem do dłuższej historii niezwykle trudnych relacji Obywateli RP z mediami. Sam po drodze zasłużyłem sobie na nagłówek w Wyborczej: „Nie przeszkodzili ani Kasprzak, ani Jaruzelska. Senat w Warszawie dla Koalicji Obywatelskiej”. Gazeta nie puściła u siebie ani apelu intelektualistów o debatę z narzuconym przez KO Ujazdowskim, choć go podpisali ludzie najwybitniejsi, ani nie zająknęła się o samej propozycji debaty umożliwiającej uczciwe wyłonienie rzeczywiście popieranego kandydata opozycji, o jakichś prawyborach nawet nie wspominając. Nie napisano również tego, co było jasne w świetle dokładnie wszystkich danych – PiS w Warszawie mógł liczyć na nie więcej niż 30%. Pozostałych 70% nie dało się podzielić na dwie części tak, by żadna z nich nie przekroczyła pisowskich 30, zatem gadanie o rozbijaniu głosów i zagrożeniu zwycięstwem wroga było zwyczajnym kłamstwem. PiS nie mógł wygrać. Mój przypadek był sprawą między Ujazdowskim i mną. To w tej właśnie sprawie Wyborcza stanęła po stronie Ujazdowskiego i pal sześć jego samego, bo chodziło o wybór pomiędzy partyjnym aparatem i jego arogancją, a ruchem obywatelskim i jego żądaniem otwartej, uczciwej polityki. „W Wyborczej jesteśmy zdania…” – mogliby napisać… Czy mediom kształtującym opinię publiczną, stanowiącym czwartą władzę, kontrolującą polityków, rozliczającą ich i wciąż potrafiącą spowodować ich upadek – czy mediom wolno dokonywać takich wyborów?
Najwyraźniej wolno, ale właśnie za to płacimy. Bez mediów, podobnie jak bez twardych elektoratów partyjnych niczego wygrać się nie da. Cóż, partie opozycji są mimo to wszystkie w rozkładzie. W natarciu po naszej stronie jeden jedyny Hołownia. Pretendent to chwały charyzmatycznego wodza zbawcy.
Trzask-prask-i-wy-pier-dalać!
Kiedy się z tej perspektywy patrzy na szanse, warto sobie uświadomić wagę zadanego już tu pytania o zdolność mobilizacji. Kto ma większą – Trzaskowski w kampanii wyborczej, czy może Strajk Kobiet w protestach.
Prawdopodobnie niechętnie się z tym zgodzą co bardziej zdeterminowani uczestnicy demonstracji, ale proponuję spojrzeć trzeźwo, pozbywszy się z oczu resztek bitewnego pyłu i gazu łzawiącego. Trzaskowski i Platforma zebrali w ekspresowym tempie 2 miliony podpisów, angażując w to wszystkie społeczne inicjatywy, na czele z Komitetem Obrony Demokracji i budząc entuzjazm wprawdzie kompletnie irracjonalny i według mnie na wiele sposobów szkodliwy – ale to już jest historia inna. Efektem było w każdym razie słynne 10 milionów głosów, silny mandat zaufania i jakiś potencjał polityczny lub nawet społeczny, a to przywykłem cenić bardziej. Protest kobiet z kolei – choć to zjawisko, wydarzenie i proces nie do przecenienia – okazał się pomimo wysiłków w rodzaju Rady Konsultacyjnej politycznie bezpłodny, a hasło „wypierdalać” pozostaje kolejnym z wielu słów rzuconych na polskich ulicach niestety po prostu na wiatr.
Trudno tu oczywiście znaleźć obiektywną miarę porównań – udział w demonstracjach to zupełnie nie to samo co podpis. Zarówno jeśli chodzi o stopień koniecznego zaangażowania, jak o „społeczną doniosłość”. Trudno też porównać trwałe wartości pozostawione po jednej i drugiej „akcji”. Jestem wprawdzie przekonany, że protest kobiet pozostawia po sobie zmiany nie do odwrócenia, a o ruchu Trzaskowskiego zapomnieliśmy zanim w ogóle powstał, ale widać też bardzo wyraźnie, że dla wszystkich w Polsce – z gazowanymi na ulicach demonstrantami włącznie – jedynym prawdziwym efektem byłaby zmiana władzy, a tu perspektywy widzimy rzecz jasna w podpisach i w kampaniach wyborczych. Inaczej patrzeć na politykę nie umiemy. Wciąż nie dostrzegamy przestrzeni pomiędzy polityką realizowaną przez parlamentarną większość i wprowadzane przez nią ustawy, a przewrotem w rodzaju Majdanu. To prawdopodobnie dlatego, że od dawna nie mieliśmy w Polsce okazji doświadczyć, czym jest własne sprawstwo w historii – w zasadzie jedyną grupą, której doświadczenie zapamiętano, są górnicy i ich płonące opony. Osiągnięć ruchów obywatelskich ostatnich lat było trochę. Żadne z nich jednak niczego nie przesądziło ostatecznie, ale przede wszystkim – żadne nie zapisało się trwale w naszej świadomości jako przełom posuwający sprawy naprzód.
Przyznam, że głównie właśnie z tym zmagałem się przez kilka lat własnej aktywności. Dzisiaj mogę już tylko próbować to ocenić z kanapy emeryta. Wniosek na dzisiaj i prawdopodobnie na każdą dającą się wyobrazić przyszłość jest taki – a piszę to całkowicie wbrew sobie i wszystkiemu co usiłowałem zrobić – że nie da się w Polsce liczyć na niesioną społecznym ruchem zmianę, jeśli nie towarzyszy temu polityka pojmowana według nielubianych przeze mnie i uważanych wręcz za szkodliwe wyborczych wzorców partyjnych. Innymi słowy – nie istnieje ten, kto nie startuje w wyborach. Nie ma żadnych szans przebić się do świadomości społecznej.
Czy to jednak koniecznie musi być niemożliwością, by ruch społeczny zdołał wyłonić setkę obywatelskich kandydatów do Senatu i reprezentację sejmową? Po to choćby, by – jak tego próbowałem z Ujazdowskim – wymusić na mediach uwagę, a w partiach spowodować obawę o utrzymanie monopolu. By doprowadzić do wyłonienia wspólnej listy z programem naprawy Rzeczypospolitej, bez naiwnego i w rzeczywistości rujnującego politykę kombinowania chwytliwych „sześciopaków”, mających przebić pisowski „Polski Ład”? By zebrać te kilka milionów złotych potrzebnych do tego, by zrobić sieć obywatelskich mediów, kampanię, prawybory? Węgrzy to właśnie zaczynają robić. Tam otrzeźwiały partie. Polskim partiom terapię trzeźwości ktoś musi zapewnić. Kto, jeśli nie opinia publiczna?
Nie miejmy złudzeń. Każdy opowiadający o nowej nadziei, chcący się policzyć, startujący osobno, będzie jak politycy z diagnoz Piłsudskiego. Każdy wódz-uzdrowiciel wejdzie z kolei w dawno temu uszyte przezeń buty kawalerzysty. Efekt będzie ten sam. Zmierzamy w tę stronę.
8 thoughts on “„Kury szczać prowadzać””
Kiedyś sparafrazowałem słowa Marszałka na „Wam kury szczać prowadzać, nie na wybory chadzać” mając na myśli pseudo-obywateli, którzy w pseudo-wyborach „głosują” na pseudo-partie koncesjonowane odgórnie przez pseudo-media.
https://bisnetus.files.wordpress.com/2015/07/wpim_my_pilsudski-kury-wybory.png
Ten mafijny system „medialny” koncesjonujący mafijny system „partyjny” znakomicie Pan w tekście opisał na przykładzie Gazety Wyborczej i Polityki. Szkoda tylko, że nie zauważa Pan kamienia węgielnego tego systemu polegającemu na niekonstytucyjnym odebraniu wszystkim obywatelom polskim biernego (a więc i ogólnego) prawa wyborczego, czyli prawa wolnego wyboru oraz współudziału w polityce państwowej.
Zauważam. Przecież kandydowałem sam. Nie umiem wprawdzie skłonić kumpli z Obywateli RP do rozpoczęcia akcji wyborczej przełamującej dzisiejsze ordynacyjne niemożności, ale nie dlatego, że oni nie chcą — dlatego, że jest nas mało, inne ruchy obywatelskie mają gdzieś tego rodzaju postulaty, najwyraźniej czekając po prostu aż wreszcie „nasi wygrają” i tyle. Nie widzę też jakiegoś szczególnego ciśnienia na obywatelskie samostanowienie.
W Polsce, przy aktualnej normie przedstawicielskiej do wybrania posła wystarczyłoby od 15 do 30 tys głosów obywateli (uwzględniając niepełna frekwencje. Przy 100%-ej należałoby powiedzieć od 30 do 60 tys) Cały trik dyktatury nomenklaturowej w Polsce polega jednak na tym, że żeby móc wystawić wybieralne listy (bez koncesji mediów i bez założycielskiego kapitału) należy najpierw stworzyć ogólnopolską 200-500 tys organizację, wystawić listy 500-1000 kandydatów, zebrać odpowiednie środki. Na początek, aby wystawić kandydatów. Oczywiście jest to warunek niemożliwy do spełnienia w normalny sposób. Rewolucja jest już tańsza i łatwiejsza w organizacji.
A przecież demokrację wymyślono po to, aby ludzie normalnie i w normalny sposób mogli wybierać swoje przedstawicielstwo w państwie nie musząc się uciekać do metod powstańczych, rewolucyjnych lub mafijnych.
Mówiąc sarkastycznie: podpierdol Pan na boku i na początek ze 100 milionów złotych, tak jak to zrobiły na początku transformacji kaczyńskie i michniki (przejmując głównie media), a potem może się Pan z ORP brać w Polsce za robienie „polityki” czyli stworzenia konkurencyjnej mafii. Bez tego ani rusz.
Propozycja międzypartyjnych otwartych prawyborów jest dobra tylko na raz — właśnie na czas kryzysu. W demokracji, która jako tako funkcjonuje nie ma sensu — przede wszystkim dlatego, że po co w niej komu jakaś wspólna lista? No, dałoby się wprawdzie znaleźć parę powodów i to zawsze zależy od głównej decyzji o ordynacji — większościowo czy proporcjonalnie. Ale to dalsza sprawa.
Przede wszystkim jeśli wyobrazić sobie ogólnopolską akcję prawyborczą, której efektem jest pluralistyczna, ale pojedyncza lista, to następuje tu wiele efektów równocześnie. Trzeba jednak zaznaczyć najpierw, że chodzi nie o polityczną koalicję, ale o doraźne porozumienie wyborcze, które służy temu, żeby parlament odzyskać właśnie dla pluralizmu. Niech sobie potem parlamentarzyści tworzą kluby i stronnictwa, jakie chcą i jakie — daj Boże — zapowiadali w kampanii.
Możliwe byłyby wtedy rzeczy niemożliwe przy obecnej ordynacji. Na ową wspólną listę mogliby trafiać przedstawiciele lokalnych inicjatyw nie chcący i (lub) niebędący w stanie zarejestrować list ogólnopolskich, niezdolni do przekroczenia progów itd. Również pozbawieni tych swoich „pierwszych 100 milionów”. Wystarczy normalna ordynacja prawyborcza otwierająca możliwość startu.
Inna grupa efektów to oczywiście przecięcie absolutnej władzy partyjnych bossów i partyjnych aparatów.
Reszta jest sprawą dalszych konsekwencji. Tego, czy taka reprezentacja chciałaby i umiała zreformować ustrój partii politycznych i ordynację wyborczą, odpowiadając najpierw na kilka bardzo zasadniczych i zupełnie podstawowych pytań ustrojowych.
Na drogę montowania konkurencyjnej mafii wstąpił właśnie — jak się niestety zdaje — Szymon Hołownia. Tu zresztą muszę się od razu zastrzec, że nie oskarżam go o tego rodzaju podłe intencje i wciąż za dobrą monetę biorę po prostu to, co sam deklaruje. Przyjmuję więc, że facet tak sobie wyobraża realizm i konieczność sprostania wymogom „politycznej kuchni” — wychodzi mu więc, że właśnie „bez tego ani rusz”.
To oczywiście droga donikąd i nie zamierzam jej proponować. Propozycji realnego działania jednak nie widziałem innej niż JOW-y (samej idei nie jestem w najmniejszym stopniu pewny, a groteskowe efekty widać), czy nasze prawybory (wysiłek równie daremny, choć z pewnością nie tak destrukcyjny).
Ta koncepcja ogólna mi odpowiada i już kiedyś proponowałem w różnych środowiskach takie modelowe rozwiązanie, które tutaj ciężko w skrócie opisać. Taka idea „konfederacji posłów/przedstawicieli/reprezentantów ziemskich” albo ostatnio mi wpadła do głowy nazwa „Komitet Wyborczy/Partia Obywateli Wyklętych”.
Ruch musiałby być całkowicie apolityczny ograniczając się do kilku postulatów i projektów ustrojowych (ordynacja wyborcza, ustawa o partiach politycznych, media publiczne, referenda i weta obywatelskie) a w ramach prawyborów te projekty powinny być przez kandydatów wraz z ekspertami opracowane (jako jeden w kilku kryteriów weryfikacji prawyborczej kandydatów).
Ruch musiałby być zainicjowany odgórnie przez komitety organizacyjne i standardyzacyjne, ale tworzony i kształtowany oddolnie przez okręgowe komitety organizacyjne i wyborcze kandydatów. Kandydaci mieliby operować i promować się wyłącznie w obrębie swoich 460 okręgów wyborczych, a każdemu okręgowi przypadałoby jedno miejsce na regionalnej liście.
Jakby ktoś miał ochotę w tym ogólnym modelu najpierw koncepcyjnie a potem wykonawczo coś opracować i stworzyć, to chętnie bym się do tego przyłączył.
Kilka razy próbowaliśmy i kilka razy polegliśmy. W zasadzie wszyscy poza Obywatelami RP są przeciw.
Dodam jeszcze, że ten koncept nie jest „międzypartyjny”, lecz bardziej „antypartyjny” chociaż anty-partyjność nie jest tu celem samym w sobie, ale wyrazem integralnej oddolności i lokalności. Z partiami centralnie koncesjonowanymi nie da się czegoś takiego zrobić.
Mój ostatni komentarz przypadkowo jest odpowiedzią na ostatnią uwagę.