Charyzma. Poszukujemy jej wciąż. Cała polska historia powinna nas przed nią przestrzegać. Piłsudski, Zamach Majowy, Wałęsa, Wojna na Górze. Marzyłbym, żebyśmy o tym pomyśleli i pogadali w rocznicę 4 czerwca. Pamiętając, że rok po tamtej euforii byliśmy już wszyscy na kolejnej wojnie. Ale raczej nie pomyślimy i nie pogadamy. Znowu.
W rocznicę tamtego zwycięstwa o nieosiągalnym jak dotąd zwycięstwie dzisiejszym. I oczywiście o prawyborach, które Obywatele RP proponują nieustannie już od ponad 3 lat – i proponują je bezskutecznie. Postulat był dotąd konsekwentnie pomijany w mainstreamowych mediach związanych z opozycją, zaczął się jednak ostatnio przebijać za sprawą Węgrów, którzy w przyszłorocznych wyborach postanowili wystawić wspólnych kandydatów i wspólne listy opozycji przeciw rządzącej partii Fides Victora Orbana. Wyłonić tych kandydatów i listy postanowiono właśnie w prawyborach, które rozpocząć się mają już w sierpniu. Przypomniano z tej okazji, że lider opozycji, burmistrz Budapesztu Gergely Karácsony, niespełna dwa lata temu uzyskał swoją pozycję również dzięki prawyborom, w których uczestniczyli kandydaci wszystkich opozycyjnych partii. Wówczas jednak polskie opozycyjne gazety o tym nie informowały. Zła prasa prawyborów jeszcze wtedy trwała. Dzisiaj następuje w tym względzie przełom.
Pomysł bywa więc określany jako znacząca, czasem nawet przełomowa polityczna innowacja. Przyznaję, czytam o tym z goryczą, skoro to te same gazety, które nie dość, że odmawiały publikacji, rzetelnej informacji i debaty, to jeszcze posuwały się do wprost kłamliwych komentarzy o naszej dywersji. Cóż, powinienem się cieszyć, że idea w końcu jednak chwyta – i jakoś się nawet cieszę. Przede wszystkim jednak wiem z doświadczenia, że o wspólnych listach i prawyborach prasa będzie pisać pozytywnie i z nadzieją jedynie do czasu, kiedy partyjni liderzy orzekną, że to zły pomysł, a do wyborów w 2023 roku – czy kiedykolwiek odbędą się faktycznie – opozycja pójdzie znowu kilkoma blokami, by najprawdopodobniej je przegrać, jak przegrała w roku 2019 pomimo uzyskania większej liczby głosów niż Zjednoczona Prawica. Opozycyjna prasa ma zwyczaj uznawać, że dobre dla Polski jest to, co dobre dla opozycyjnych partii – a to z kolei czyta z wypowiedzi ich przywódców. Innej opinii publicznej w Polsce nie mamy. Ruchy obywatelskie nie podjęły żadnej znaczącej i udanej próby zorganizowania opinii, podlegają więc werdyktom „czwartej władzy” i dobre są wyłącznie wtedy, kiedy „wspierają opozycję”, kiedy zaś występują „przeciw opozycji”, jak to się np. zdarzyło mnie, próbującemu wymusić wybór wspólnego kandydata do Senatu zamiast narzuconego partyjnym dealem Kazimierza Ujazdowskiego, stają się „niebezpiecznymi awanturnikami”, zupełnie niezależnie od tego, co wyprawiają partyjni bossowie.
Na czym polegają prawybory
Nie służą formułowaniu koalicji, która po wyborach utworzy np. wspólny klub parlamentarny.
Chodzi wyłącznie o porozumienie wyborcze, logiczną odpowiedź na ordynację d’Hondta i kłopotliwe reguły dodawania się partyjnych elektoratów, które w koalicjach zawieranych w tradycyjny, kuluarowy sposób sumują się zawsze w sposób co najmniej niepełny – co potwierdzają wszystkie dostępne dane i doświadczenia. Prawybory – jak uczą z kolei doświadczenia innych krajów – zwłaszcza Węgier i przede wszystkim Włoch – przełamują ten mechanizm, zapewniając w dodatku znaczny bonus i za zjednoczenie, i za wiarygodność procesu, w którym to nie partyjny interes, ale wola wyborców decyduje.
Prawybory odbywają się na zasadach podobnych do wyborów właściwych. Kandydatów i listy zgłaszają partie oraz inne podmioty i środowiska. Odbywa się głosowanie z udziałem nie tylko członków partii, ale po prostu wyborców w okręgach.
Jeśli nie chcemy, by głosowanie zakłócili wyborcy PiS, żądamy podpisu pod stosownie mocną deklaracją lub (i) symbolicznych wpłat na rzecz przyszłych działań obywatelskiego frontu. Głosowanie przeprowadza się bez wsparcia administracji państwowej, bez spisów wyborców, bez zapewnianych przez państwo lokali wyborczych. Organizują je i finansują zainteresowane podmioty, całość odbywa się wysiłkiem społecznej samoorganizacji – wielkiej i kosztownej, ale będącej równocześnie znaczącą fazą wyborczej mobilizacji społecznej. Wszystkie komisje wyborcze składają się z przedstawicieli konkurujących w prawyborach stron, które patrzą sobie wzajem na ręce. Obywatele RP już niemal 4 lata temu przygotowali zresztą projekty możliwych ordynacji, przygotowali nawet komputerowy system rejestracji wyborców, a także oczywiście podstawowe założenia. W tym przede wszystkim umowę, w której partie i wszyscy zgłaszający kandydatów zobowiązują się w wyborach właściwych nie wystawiać żadnych własnych kandydatów poza wyłonionymi w wyniku prawyborów, o ile ich wynik zostanie uznany za ważny. Warunkiem ważności jest tu przede wszystkim osiągnięcie minimalnego progu frekwencji. Frekwencja w prawyborach rzadko kiedy przekracza 10%, Obywatele RP proponowali więc próg na poziomie 5%. Jak słyszymy, na Węgrzech mówi się o wymogu 10%. Głosowanie odbywa się w służących za lokale namiotach, udostępnionych np. restauracjach, mobilnych komisjach poruszających się samochodami po gminach wiejskich. Nie jest ograniczone do jednego dnia (na Węgrzech prawybory rozpoczną się w sierpniu, a zakończyć się mają w październiku).
Wspólnym kandydatem w okręgu jednomandatowym zostaje ten, kto uzyskał najwięcej głosów. O składzie i kolejności list zadecyduje ilość głosów oddanych na kandydatów.
Obywatele RP proponują nie stosować żadnych progów wyborczych i bardzo zdecydowanie rozluźnić warunki rejestrowania kandydatów – w tym całkowicie odstąpić od obowiązku rejestracji komitetów ogólnopolskich. Chodzi o jak najbardziej pluralistyczną listę wspólną i jak najszerszy wybór.
Większość konstytucyjna i arytmetyka sumy elektoratów
Robert Biedroń nie mógł ze swą budzącą wówczas ogromne nadzieje Wiosną przystąpić do wspólnej listy Koalicji Europejskiej przyjmując po prostu oferowane wówczas przez Schetynę miejsca na listach w międzypartyjnych negocjacji. Straciłby w ten sposób całą własną wiarygodność, która w sporej części polegała właśnie na zerwaniu z „partyjniactwem” i niedopuszczalnymi „kompromisami programowymi”. Podobnie jak straciła swą pozycję Barbara Nowacka – ani do Koalicji Obywatelskiej w wyborach samorządowych, ani do Europejskiej w kolejnych nie wniosła przecież żadnych lewicowych, czy też kobiecych głosów.
Biedroń postawił się jednak wówczas „policzyć” – wyraźnie miał to być wstęp przed wyborami parlamentarnymi. Samo w sobie nie było to niczym nadzwyczajnym – to normalny element partyjnej „gry w demokrację”, kiedy wystawia się np. kandydatów na prezydentów, którzy nie mają wprawdzie szans na zwycięstwo, ale ich ewentualnie niezły wynik i tak buduje pozycję partii. Nie było to też niczym złym. W wyborach europejskich ordynacja wyborcza – choć wciąż stosuje się tu algorytm d’Hondta – zapewnia liniową proporcjonalność wyników, zatem konsekwencje „rozbicia głosów” są pomijalne. Niemniej to właśnie nie jest normalna „gra w demokrację” I kalkulacje Biedronia były skrajnie naiwne.
Wybory w polskich warunkach są od dawna plebiscytem przeciw PiS. Nie są swobodnym wyborem – w głosowaniu ludzie kierują się nie ideowymi sympatiami, ale chęcią zwycięstwa nad złem. Wiosna w sondażach notowała poparcie na poziomie 16%. W wyborach dostała 6%. Pozostałe 2/3 zwolenników Wiosny zagłosowało na Koalicję Europejską Schetyny – zresztą skonstruowaną i prowadzoną tak fatalnie, że opozycja zdołała przegrać europejskie wybory z eurosceptyczną prawicą: mission impossible à rebours. Przestrzegaliśmy przed tym Biedronia, ale on zapatrzony we własną wznoszącą wówczas falę, nie rozumiał, o czym mowa.
„Policzyć się” mógł zaś Biedroń właśnie w prawyborach, kiedy presja zwycięstwa PiS nie działa i nie ma powodu obawiać się rozbicia głosów. Tu jest czas, by zmierzyć własne poparcie i pozycję w obozie opozycji.
Wymagało to jednak wyobraźni oraz – co być może ważniejsze – zrzeczenia się tej ogromnej władzy lidera, jaką jest wyznaczanie kandydatów na partyjne „miejsca biorące”. Przeważył więc – wtedy i w każdych kolejnych wyborach – partyjny interes, pojmowany w dodatku niemądrze, narcyzm i zwykła głupota.
Od Schetyny, Hołowni, Budki i w zasadzie wszystkich polityków, którzy w ogóle znaleźli się kiedykolwiek w tej niewygodnej sytuacji, by musieć odpowiadać na pytania o prawybory, słyszeliśmy dotąd, że prawybory są możliwe i mają pewien sens wyłącznie w wyborach jednomandatowych. To bzdura. Konieczność wystawienia wspólnego kandydata opozycji w okręgach senackich jest wprawdzie jasna i prawybory się tu przydają. Warto pamiętać, że ostatnie głosowanie senackie na uzgodnionych w „pakcie senackim” wspólnych kandydatów przyniosło średnio stratę 5% głosów w stosunku do sumarycznego wyniku trzech bloków opozycji w głosowaniu sejmowym. To właśnie efekt niepełnej sumy elektoratów i to dlatego prawybory byłyby tu lepszym rozwiązaniem niż deal prezesów partii, z którym mieliśmy do czynienia. Jednak wyborcy Lewicy w Warszawie i tak głosowali na ultrakonserwatywnego Ujazdowskiego – zrobiło to ok 2/3 jej wyborców. Gdyby odbyły się prawybory i wygrał je Ujazdowski – co przecież było w tej sytuacji najbardziej prawdopodobnym wariantem – pozostała 1/3 być może nie oddałaby głosów, ale być może zachowałaby się lojalnie.
Ustalanie list wyborczych w prawyborach ma sens właśnie większy, głównie z tego powodu, że dostają się na nie w zasadzie reprezentanci wszystkich sił. Każdy ma więc nie tylko powód głosować na listę wspólną w wyborach właściwych, ale również widzi w tym przedłużenie rywalizacji wśród demokratów, stawiając krzyżyk przy nazwisku kandydata własnej opcji – co w głosowaniu jednomandatowych możliwe nie jest dla tych, którzy w prawyborach przegrali i na listach ich nie ma.
Na skutek właśnie takich mechanizmów nielubiany przez lewicę „libek”, Romano Prodi zdołał zebrać głosy wyborców dwóch włoskich partii komunistycznych, co w żaden inny sposób nie byłoby możliwe. Uzyskano wówczas we Włoszech 10% wzrost udziału centrolewicowych wyborców. Wygrali wszyscy uczestnicy prawyborów. Prodi nie dość, że pokonał niezwyciężonego Berlusconiego, to jeszcze uzyskał stabilną większość w obu izbach parlamentu. Dokonał niemożliwego.
Tłumacząc to zaś na polskie warunki – to większość konstytucyjna. Poparcie dla opozycji przekracza 50%. Lista z takim poparciem, przeliczonym algorytmem d’Hondta, bierze wszystko.
Taka jest stawka i to tę ideę zwalczały dotąd partie opozycji oraz, niestety media opozycyjnego mainstreamu.
Partyjny rachunek zysków i strat
Partie pod i na granicy progu wyborczego zyskują potencjalnie najwięcej, jeśli progi nie obowiązują w ordynacji prawyborczej.
Ich kandydaci trafiają na wspólną, silną listę. Miejsca dostają wprawdzie odległe, ale kolejność na liście straci nieco na znaczeniu. W dodatku da się głosować potem na kandydata np. Zielonych bez strachu, że będzie to głos zmarnowany, który przyczyni się do zwycięstwa PiS. Prawybory – jak to już zaznaczałem – stają się w dzisiejszych realiach jedynym w zasadzie sposobem na „policzenie się” I budowanie podstaw lepszej przyszłości.
Co interesujące i warte podkreślenia – dotyczy to również np. lokalnych inicjatyw, które nie mają szans rejestracji własnych list z powodu przepisów ordynacji wymagającej zarejestrowania list w większości okręgów. Szansa jest więc tu podwójna: po pierwsze otwiera drogę małym partiom i środowiskom, po drugie angażuje zamiast marnować ich wyborców, co może mieć szczególne znaczenie zwłaszcza w niektórych okręgach.
Partie średnie. Te, które walczą o pozycję w obozie opozycji, nie mając wielkich szans na uzyskanie pozycji lidera – dotyczy to prawdopodobnie Lewicy, być może wkrótce także KO/PO.
Te partie mogą liczyć, że – jak to na Węgrzech zrobił Karácsony, reprezentujący nienajsilniejszą z opozycyjnych partii – prawyborcza inicjatywa uczyni z nich sprawczą siłę w polityce. Podobne nadzieje mogą dotyczyć co bardziej wyrazistych polityków. Rzecz warta pokazania w tym miejscu, to możliwość przełamania fatum politycznego centrum. Kiedyś mówił o tym Grzegorz Schetyna, podkreślając, że „radykalne postulaty feministyczne” – bo to do nich i do kwestii dyskryminacji LGBT się odnosił – dobre są dla nowych sił liczących na poparcie w granicach 8% głosów. Powinny tych postulatów unikać partie, które chcą wygrać wybory. Jakkolwiek cynicznie odstręczająco brzmiała ta uwaga Schetyny, była po prostu prawdziwa. Logika prawyborów daje unikalne szanse promocji wyraźnych programów i wartości, nie tworząc presji na „wygładzanie” programów.
W rzeczywistości porozumienie wyborcze wystawiające wspólną listę w konkurencyjnych – co warto stale podkreślać – prawyborach ma sens wyłącznie wtedy, kiedy wspólnym celem jest obalenie instalującej się dyktatury i ustrojowa reforma kraju. Poszukiwanie wspólnego partyjnego programu – czy dotyczyć to miałoby finansowania ochrony zdrowia, zielonego ładu, czy któregokolwiek z tego rodzaju zagadnień – nie ma sensu. Ofertą demokratów jest właśnie demokracja – i programowy pluralizm. Wszystkie decyzje będące w zwykłych warunkach demokracji treścią partyjnych programów, zapadną po wyborach w ramach demokratycznej, parlamentarnej debaty.
Silne partie, aspirujące do przywództwa i liczące wręcz na własne zwycięstwo (naiwnie, co niestety również należy podkreślać), bywają na ogół przekonane, że koalicje osłabiają ich dominującą pozycję.
Choćby przez to, że w ramach porozumienia trzeba oddać innym część własnych biorących miejsc. To myślenie nie wytrzymuje konfrontacji z arytmetyką i najprostszą logiką, jeśli to właśnie prawybory decydują o podziale miejsc na listach. Lider pozostaje liderem również po głosowaniu prawyborczym. Liczba „biorących miejsc” zdecydowanie natomiast wzrasta. To gra o niezerowej sumie, na której korzysta każdy z jej uczestników – liderzy w największym stopniu.
Partyjny feudalizm
Kłopot polega na tym, że negocjacje o podziale miejsc na listach są jedynym znanym dziś politycznym zawodowcom narzędziem uprawiania realnej polityki. Dotyczy to wszystkich dzisiejszych partii w równym stopniu – zarówno tych aspirujących do pozycji lidera, jak i tych, które dopiero muszą „się policzyć”. Co więcej, możliwość oferowania „jedynek” pozostaje w wyłącznej dyspozycji partyjnych szefów lub ścisłych kierownictw – to absolutna władza, silniejsza od feudalnej. Przy tym wszystkim partyjni liderzy – jeśli są rozliczani przez własne aparaty, a dziś dotyczy to wszystkich z wyjątkiem Szymona Hołowni – to podstawą tych rozliczeń jest właśnie ilość posad do zaoferowania, rodzaj domeny suwerena i jej wielkość. Prawybory przecinają te mechanizmy. Partyjne nominacje kandydackie po prostu przestają być warunkiem wystarczającym dla uzyskania posady. Z punktu widzenia wyborców powinno to być zjawisko korzystne – ten punkt widzenia jest jednak w dzisiejszej opinii publicznej całkowicie nieobecny. Decyduje więc perspektywa partyjnych aparatów – choć o niej nikt publicznie nie mówi.
Rywalizacja o pozycję lidera opozycji zaostrza się w Polsce i rozszerza. Mamy dziś trójkę pretendentów – to Polska 2050, Platforma Obywatelska i Lewica. Podobnie jak w 2019 roku, również w tych wyborach każda ze stron będzie chciała osobno liczyć własne poparcie. Tendencje odśrodkowe będą szczególnie silne u Szymona Hołowni. Osobność jest dlań silnym warunkiem własnej wiarygodności. „Biorące miejsca” są przy tym w największym stopniu jego osobistą własnością. Władza oferowania „jedynek”, „dwójek” i „trójek” będzie tu najpotężniejsza i – jak to dziś już widać bardzo dobrze – Szymon Hołownia będzie z niej korzystał bezwzględnie. Po co walczyć o jakieś prawybory, kiedy alternatywą jest bezpieczny awans z drugiego miejsca na liście? Tak dotychczas kończyły się wszystkie poważniejsze prawyborcze próby.
Usłyszymy więc najprawdopodobniej to samo, co słyszeliśmy w roku 2019. Że porozumienie ma sens wyłącznie w wyborach do Senatu. Będzie dużo o potrzebie jedności i dużo o tym, byśmy się „nie kłócili” w żadnych konkurencyjnych prawyborach, bo to „osłabi opozycję”. Będzie więc kolejny „pakt senacki” i silna presja, by przeciw niemu nie występować, bo każde takie wystąpienie będzie „dywersją na rzecz PiS”. W wyborach sejmowych natomiast prawdopodobnie do ostatniej chwili będziemy w napięciu czekać na ustalenia, kto z kim wystartuje w jakim bloku, a oficjalną dyskusję zdominuje pogląd, że od „sztucznej jedności” lepsze będą osobne bloki centrolewicy i konserwatywnych liberałów. Na ich tle Polska 2050 będzie blokiem trzecim – blokiem „uczciwej polityki”, bo taka jest i prawdopodobnie pozostanie jedyna identyfikacja Szymona Hołowni. Zdecyduje o wszystkim nie nic innego jak tylko feudalne mechanizmy gry o władzę oparte o system politycznych lenn – „miejsc biorących”. Widzieliśmy to już nie raz i nie miejmy wielkich złudzeń. Przełamać tę logikę może jedynie przerażająca polityków wizja utraty wszelkich „lenn”, bo one się kurczą do zera – co stało się na Węgrzech – lub nacisk opinii publicznej przeciw samemu „feudalizmowi”, co raczej się nie wydarzy, jak nie było na to szans do tej pory. Żaden Prodi – „wizjoner” w Polsce nie zdarzy się również.
4 czerwca pamiętajmy o Wojnie na Górze
Wiara w jedność jest naiwnością. Nie tylko na dłuższą, ale również na bardzo krótką metę ona po prostu szkodzi demokracji. Widzieliśmy to w Wojnie na Górze.
U progu polskiej demokracji przyjaźniłem się z wieloma późniejszymi politykami zaangażowanymi wtedy – jak np. Adam Lipiński, „szara eminencja” i jeden z architektów jeszcze Porozumienia Centrum, a później PiS – w rozpędzający się właśnie polityczny konflikt, w którym Wałęsa wystąpił przeciw Mazowieckiemu i całemu obozowi ówczesnej reformy. Taki był polski wstęp do parlamentarnej partyjnej gry. Pamiętam ówczesne rozmowy z Adamem i gęsiej skóry dostaję, wspominając niedawne własne rozmowy z dzisiejszymi politykami opozycji. Są takie same…
Dobrze pamiętam ówczesne obawy „demokratycznych liberałów” przed populistycznym, nacjonalistycznym obskurantyzmem, którego ogromne pokłady drzemały wówczas w narodzie, cynicznie świadomie wykorzystywanym przez Wałęsę z Kaczyńskimi. Jak dziś widzimy aż nadto dobrze – ma się ten żywioł do dzisiaj znakomicie. Pamiętam ówczesne gadanie o „racji stanu” ze strony „demokratycznych liberałów”. Ta „racja stanu” miała wymagać – i przecież rzeczywiście wymagała – żelaznej dyscypliny zaciskania pasa przy realizacji planu Balcerowicza i uciszenia wszelkich partyjnych partykularyzmów. Ten drugi warunek dyscypliny wcale konieczny nie był. Tak się nam tylko wydawało. W rzeczywistości był zgubny, jak naiwne były kalkulacje „demokratycznych liberałów”, że Wałęsę da się pozostawić na bocznym torze w charakterze autorytetu wspierającego reformatorów.
Taki więc na przykład Adam Lipiński myślał wtedy, że demokracja parlamentarna nie polega wcale na żadnej „racji stanu” tłumiącej partyjne spory, ale właśnie na sporze i grze partyjnych partykularyzmów. Że z kolei w katolickim kraju naturalne powinno być istnienie silnej politycznie chadecji. Dobrze widziałem sam, że w ówczesnych „salonach demokratycznych liberałów” (określenie „salon” pojawiło się już wtedy) dla ludzi pokroju Lipińskiego po prostu nie ma miejsca. Szybko się okazało, czym się to skończyło. Musiało się tak skończyć.
Tamta Wojna na Górze trwa do dziś w najlepsze, jak się okazuje. Nawet aktorów mamy z grubsza tych samych, a choć nie wszyscy żyją, to ci nieżyjący i tak pozostają ikonami zwalczających się obozów. Oś tamtego podziału znaczy dziś zupełnie co innego. On zastępuje ów wówczas już gasnący podział na komunistów i „Solidarność”. Ówczesna Wojna na Górze podzieliła antykomunistyczną opozycję i wyznaczyła ten specyficzny rys polskiego okaleczonego parlamentaryzmu, z mediami podzielonymi na wrogie obozy, czego początkiem było odebranie Wyborczej znaku „Solidarności” i jednoznacznie prawicowa identyfikacja „Tygodnika Solidarność”.
Czy jakaś lekcja tamtej historii ma szanse być aktualna dziś? Wydaje mi się, że tak. Choć myślenie o tym jest trudne, a łatwe analogie są jak zwykle fałszywe. Warto zapamiętać, że jedność jest fikcją, a im dłużej próbujemy ją utrzymywać, tym silniej potem eksploduje. Równocześnie jedność wobec zagrożeń jest nam dzisiaj potrzebna – kto wie, czy nie bardziej niż wtedy. Jedność, która nie tłumi sporu. Czy to jest możliwe? No, na tym właśnie polega przecież demokracja. To przede wszystkim na nią trzeba dziś szukać miejsca po naszej stronie. Tylko po naszej. Jak wtedy, 4 czerwca 1989 roku. Komitety obywatelskie i wybory. Prawybory demokratów. Nie widzę innego wyjścia z impasu i nie sądzę, żeby się je dało znaleźć.
Odrzucając łatwość mylących analogii warto pamiętać, w którą stronę patrzeć dzisiaj, żeby zobaczyć nowego Wałęsę ruszającego do „boju o Polskę”, by wywrócić ledwo sklecony stolik i wyznaczyć ów fatalny, przemocowy, plemienny rys kulawego parlamentaryzmu w Polsce. Łatwych podobieństw nie ma. Nie w osobowościach powinniśmy ich szukać, nie w poglądach – postępowych, konserwatywnych – nie w języku. Powinniśmy ich szukać w politycznych i społecznych rolach. W wodzostwie po prostu. Tak patrząc, destrukcyjnym Wałęsą z tamtej Wojny na Górze może być dziś równie dobrze powracający zza mórz Tusk, ruszający z Warszawy Rafał Trzaskowski, odnowiciel Hołownia, czy nawet Biedroń z czasów świetności Wiosny, dziś już zmarnowanych raczej bezpowrotnie… Niestety na horyzoncie nie widać również żadnych sił obywatelskiego społeczeństwa, które mogłyby wyhamować siłę tego rodzaju „charyzmy” którejkolwiek z wymienionych postaci.
Charyzma. Poszukujemy jej wciąż. Cała polska historia powinna nas przed nią przestrzegać. Piłsudski, Zamach Majowy, Wałęsa, Wojna na Górze. Marzyłbym, żebyśmy o tym pomyśleli i pogadali w rocznicę 4 czerwca. Ale raczej nie pomyślimy i nie pogadamy.
2 thoughts on “4 Czerwca – wygrać cokolwiek”
Doszliśmy już do marzenia o tym aby „wygrać cokolwiek”?
Cóż, co najmniej od czasu wyborów kopertowych, kiedy Gowin oferował odwrócenie sojuszy i złamanie większości PiS, a PO wolała uzgadniać wymianę kandydata, poprzez wszystkie późniejsze wydarzenia aż do kryzysu wokół Funduszu Odbudowy, jest mniej więcej jasne, że opozycyjna wola przejęcia władzy jest co najmniej niejasna 😉 W rzeczywistości we wszystkich poprzednich wyborach ważniejsze było również co innego.