Wbrew naszym własnym notorycznym deklaracjom i wbrew zdaniu Tuska, że do zła nie wolno się przyzwyczaić – przyzwyczaić powinniśmy się już dawno. Tusk wrócił, notowania PiS leciały w dół, sondaże od dawna dawały i wciąż dają zwycięstwo opozycji, tym razem niezależnie od tego, ile list wystawi. Jakoś nie było słychać okrzyków triumfu, prawda? Dziwne? Z pewnością dziwić powinno, ale nikogo nie zdziwiło. Dziwaczność wczorajszej sytuacji dobrze wyjaśnił stan dzisiejszy. Dzisiaj jest mianowicie jasne, dlaczego postulat przedterminowych wyborów w warunkach „wojny hybrydowej” byłby szaleństwem. A referendum w sprawie UE? Też?
Moja teza może się wydać dziwna, ale jest mniej więcej taka: dopóki w pisowskiej Polsce, tu i teraz, obywatelskie organizacje wspólnie z politykami opozycji lub bez ich udziału nie przeprowadzą ogólnopolskiej debaty choćby o aborcji, nie zorganizują obrad panelu obywatelskiego i obywatelskiego referendum powszechnego, faktami dokonanymi zmuszając właśnie tę, a nie żadną inną władzę do akceptacji norm cywilizowanego świata, żaden wyborczy sukces nie ucieszy nas wcale. I bardzo słusznie – bo niczego nie da. PiS upadnie, ale „pisowska sprawa” wygra. Podobnie jest w Europie i wszędzie. Ktokolwiek chciałby się dziś zachować, jak się zachowała Angela Merkel w 2015, ten przegra wybory. Dopóki trwa ten prosty jak cep mechanizm – tworząc podstawową dzisiaj zmienną w polityce – trzyma nas w szachu ten sam żywioł, który doprowadził do Brexitu, rządów Trumpa w USA, Orbana na Węgrzech, Kaczyńskiego w Polsce, Putina w Rosji – i który dzisiaj zagraża Europie. Cywilizacji, jaką znamy.
To żywioł społeczny, nie żaden polityczny mechanizm. Uparliśmy się tego nie widzieć. Jeśli przy dzisiejszym, wciąż jeszcze ogromnym poparciu dla UE polscy politycy boją się referendum – a boją się go wszyscy – to mamy trwale przechlapane. Brytyjczycy wyszli z Unii po referendum. Polacy wychodzą inaczej – i wyjdą, jeśli europejskie standardy, podobnie jak prawa kobiet i konstytucyjna praworządność, staną się „tematem zastępczym”. Ten proces już trwa. Ktoś by się chciał założyć, jak się skończy?
Kiedy już PiS upadnie
Nigdy dość dobrych wiadomości w tym ponurym pejzażu. Dobra wiadomość jest więc wciąż ta sama: według dzisiejszej wiedzy o społecznych nastrojach PiS straci władzę najpóźniej w 2023 roku. Dokładniej mówiąc, PiS odda władzę choćbyśmy bardzo nie chcieli jej brać i w tym sensie jesień 2023 jest po prostu ostatnim możliwym terminem. Dłużej władzy nie brać się już nie da, choć nie da się wykluczyć, że opozycja nie spróbuje również tym razem.
Im częściej Donald Tusk powtarzał, że żadne przedterminowe wybory nie wchodzą w grę, tym bardziej rosło we mnie przekonanie, że jednak wchodzą i w dodatku są częścią planu Tuska lub przynajmniej jednym z jego wariantów. To jednak było jakiś czas temu i ten czas bardzo wiele znaczy. Od głosowania piątki dla zwierząt – o całą epokę wstecz – w którym Kaczyński nie tyle liczył szable (bo akurat ten rachunek dobrze znał, to tylko my mogliśmy nie być pewni szczegółów), co pokazywał przede wszystkim Ziobrze i Gowinowi, że bunt nie ma szans, bo głosy Kaczyński znajdzie zawsze, choćby na opozycji – więc co najmniej od tego momentu powinno być jasne (i dzisiaj już może nawet jest), że tak to teraz będzie szło. Głosowania, reasumpcje, targi, a w razie czego przećwiczone w czasie pandemii rządy rozporządzeniami – to wszystko znamy. Poznajemy właśnie – część z nas – uroki stanu wyjątkowego. Pytaniem oczywistym w tym kontekście jest, jak długo tak się da. Jednak utrzymanie przez PiS władzy do wyborów w 2023 nie będzie specjalnie trudne dla Jarosława Kaczyńskiego. Trudniejsze będzie dla tych, którzy tę władzę mogliby od PiS przejąć. Władza nie raz już pchała się w ręce opozycji. I nie tylko entuzjazmu nie widzieliśmy, ale mieliśmy wszyscy wrażenie, że parzy te ręce jak gorący kartofel. Wśród wielu powodów poparzeń dzisiaj znaczenia nabrała niewątpliwie „obrona europejskich granic”.
Polityczny sezon miał się rozpocząć miesiąc temu od Lex TVN i szukania większości przez PiS. Władzą PiS miała też zatrząść zapowiadana ofensywa o odwołanie Witek. O sądach i praworządności w charakterystyczny sposób milczano, ale akurat tą sprawą – też nie po raz pierwszy – zajęła się zamiast opozycji Bruksela. Należało się w tej sytuacji po Kaczyńskim spodziewać kolejnych wrzutek na miarę zakazu aborcji sprzed roku. Zbawca narodu nie rozczarował, a nawet dał z siebie więcej. Kryzys humanitarny wywołany na granicy z premedytacją i z wielką pomocą Łukaszenki unieważnił wszystkie wcześniejsze i już dziś zapomniane emocje oraz wszelkie naiwne kalkulacje. Ów akt niesłychanego barbarzyństwa jest równocześnie tylko przykładem tego, co nas czeka. Doczekaliśmy czasów, w których nieskrywane okrucieństwo służb państwa, cierpienie i śmierć ludzi uczynionych narzędziem polityki obozu władzy, jest właśnie… – cóż, przykładem…
Kolejny akt rozpoczął „wyrok TK”. Odtąd „obrona suwerenności” będzie stałym tematem kampanii prawicy i coraz bardziej kłopotliwym „tematem zastępczym” dla opozycji. Zakład?
Michnik ma zawsze rację
Od początku katastrofy rządów PiS w zasadzie wszyscy ludzie z politycznym, ale również z intelektualnym dorobkiem – sam najmocniej i najlepiej zapamiętałem tu właśnie Adama Michnika jeszcze z 2016 roku – powtarzali, że nie żaden Majdan, tylko po prostu wybory zdecydują o polskim losie. Społeczne wzmożenie, akty oporu i demonstracje były w tym Michnika myśleniu ważne wyłącznie tak, jak docenił je niedawno Donald Tusk. „Ducha nie gaście”, „bądź jak kamień, stój, wytrzymaj” – no, takie rzeczy. Podtrzymanie sprzeciwu i nic ponad to. W ostatecznym rachunku liczy się bowiem tylko „dorosła polityka”.
Wybory natomiast – zauważał przy tym Michnik trafnie i to spostrzeżenie jest nawet ważniejsze – dotychczas zawsze się w Polsce przegrywało, a nigdy nie wygrywało. Tę samą starą prawdę wyraził ostatnio również Donald Tusk, idąc przy tym nawet dalej i zauważając, że również w ’89 roku to nie my wygraliśmy – to tylko abdykowali wówczas komuniści, a system ich władzy w rzeczywistości upadł po prostu pod własnym ciężarem. Jaruzelski z Kiszczakiem byli jak Benedykt XVI: zobaczyli rozmiar katastrofy, mieli dość i nie mieli już siły, choć o wyrzuty sumienia posądzić byłoby ich trudniej niż papieża. W każdym razie żaden rewolucyjny program – a za taki wciąż w niektórych kręgach uchodzi program Franciszka – żadna polityczna ofensywa ani żadne społeczne wzmożenie nigdy nie miały przesądzającego znaczenia. Już w III RP kolejne rządy upadały w wyniku własnych błędów, a nie dlatego, że przychodził ktoś, kto miał lepszą ofertę i czegoś innego chciał. PiS zaś – prorokował Michnik w tym duchu – zaplącze się we własne nogi wcześniej niż plątali się inni, ponieważ rządzi wyjątkowo nieudolnie. Te prognozy zarówno studziły głowy rozpalone wizją Majdanu, jak i dawały nadzieję. Michnik miał rację – jego prognoza się sprawdzi, choć z pewnością później niż myślał wtedy, w 2016 roku.
Trzeba przy tym wiedzieć koniecznie, że Michnik wypowiadał nie tylko diagnozę, ale również ważny postulat. Czym bowiem miałby się przede wszystkim różnić polski Majdan od amerykańskiego ataku na Kapitol á rebours? Co dokładnie dawałoby „rewolucjonistom” prawo przejąć np. Sejm wybrany przecież (przynajmniej wtedy, w 2015 roku) w legalnych wyborach? Co daje mandat i jaki dokładnie, skoro Trzaskowski zdobył wprawdzie 10 mln głosów, ale Duda zdobył więcej?
Postulat Michnika podzielałem więc zawsze, historyczną diagnozę również, bo rzeczywiście właśnie tak wyglądała historia III RP, włącznie z jej momentem założycielskim, w którym – Tusk ma rację i słusznie zrywa z mitem – komunizm jako system po prostu się rozpadł, a nie uległ sile „Solidarności” de facto od dawna pozbawionej tej siły. Mimo to dosłownie wszystko w tej logice budziło i nadal budzi mój najgłębszy sprzeciw. To w dodatku właśnie ten sprzeciw wobec bezosobowej logiki historii, w której niczyja wola, żadne idee, wartości i żadne ludzkie potrzeby nie mają znaczenia, wyznaczał treść wszystkiego, co próbowałem zrobić we własnej publicznej aktywności.
Byłem i pozostaję przekonany o fałszywości tego skądinąd dominującego poglądu, według którego trzeba mieć władzę, by cokolwiek zmienić w państwie i jego funkcjonowaniu, w prawie i nawet w obyczajach. Sądzę, że w rzeczywistości jest dokładnie na odwrót – że władza polityczna nie tylko powinna być (postulat), ale w rzeczywistości zawsze jest (diagnoza) wyrazem norm funkcjonujących społecznie. Nawet w dyktaturach tak się dzieje, zwłaszcza w ponowoczesnych „demokraturach”. W szczególności zaś zwłaszcza demokracji i obywatelskich wolności nie da się zadekretować z wysokości władzy, zdobywszy ją uprzednio, a potem łaskawie oddawszy „ludowi”. W ewentualnym sporze o to – wiem o tym aż nadto dobrze – zawsze będę bez szans. Choć widzimy doskonale, do jakiego stopnia politycy wsłuchują się w sondaże, by z nich wyczytać już nie tylko programy, ale także poglądy (bo własnych oni nie cenią, jeśli je nawet mają), to jednak wciąż uważamy, zgodnie z oczywistym stanem rzeczy, że życie regulują ustawy, a te wprowadza ten, kto ma władzę. Dorosła polityka.
Dzisiejsze wieści o polityce czytam wobec tego, zastanawiając się nie nad tym, czy i kiedy rząd PiS upadnie – to wciąż wydaje mi się tylko niezbyt istotną kwestią czasu – ale jak bardzo ekscytacja politycznym spektaklem rujnuje myślenie o tym wszystkim, co naprawdę pcha naprzód sprawy lub chociaż powinno je pchać. Chodzi więc dokładnie o te rzeczy, które Adam Michnik skądinąd trafnie uznał za kompletnie nieistotne w całej historii III RP. O politykę, w której jednak przesądza lepsza oferta, programowa ofensywa, społeczne zaangażowanie. Bo jeśli rzeczywiście żadna „wola ludu” nie ma najmniejszego znaczenia i nie ma też szans w ogóle się pojawić, jeśli nie liczy się żaden pomysł na urządzenie państwa ani na politykę prowadzoną w jego ramach, to o kondycji nie tylko demokracji, ale w ogóle polityki świadczy to tak fatalnie, że gorzej się już nie da.
Ważne jest oczywiście, żeby mechanizm polityki właściwie rozumieć. Ale ważne jest również (to niemal cytat z Marksa, przyznaję i przepraszam), żeby go spróbować zmienić, kiedy jest zły. Tym pilniejsze to się staje, kiedy do zmiany rwą się ochoczo ludzie pokroju Kaczyńskiego, Ziobry czy Brauna – powinno być bowiem jasne, że sukcesy wszystkich trzech panów biorą się głównie z tego, że w polityce III RP rzeczywiście nie miały znaczenia dokładnie te rzeczy, których nieważność wskazywał Michnik w swojej właśnie się sprawdzającej prognozie. Czyż nie?
Jakkolwiek definiować działanie ruchu społecznego o politycznych celach – czy miałby to być Majdan, czy obywatele wyłaniający polityczną reprezentację np. w prawyborach, czy którakolwiek z innych tego rodzaju mrzonek – miałby on w takim rozumieniu nie tyle po prostu obalić złą władzę, bo ona i tak rzeczywiście upadnie w końcu sama, ale uruchomić społeczne mechanizmy demokracji, których zabrakło i których dotąd w Polsce nie znamy. Skoro zaś nie znamy, to zarówno Adam Michnik, jak i Donald Tusk – obaj doświadczeni praktycy – będą wyłącznie machać ręką i wzruszać ramionami na każdy z proponowanych tu „eksperymentów”. Swoje przecież wiedzą. A ponieważ wiedzą sporo, a w dodatku również sporo znaczą, to ich prognozy się sprawdzą i ich postulaty się wypełnią. Przecież nie moje. Władza PiS upadnie więc pod własnym ciężarem zgodnie z przewidywaniami Adama Michnika, a wbrew np. postulatom Obywateli RP, by stało się to w wyniku świadomego działania ruchu społecznego, który tym działaniem tworzy trwałą przestrzeń obywatelskich wolności, instytucjonalizuje polityczny konflikt, wymusza np. poszanowanie praw kobiet właśnie na tej władzy, która najmocniej się im się sprzeciwia, wreszcie który postawi każdej władzy efektywne granice, czyniąc tyranię niemożliwą niezależnie od tego, kto wygra wybory. PiS upada nie z powodu sprzeciwu – bo choć on nastąpił, to dosłownie wszyscy zadbali o to, by nigdy nie stał się siłą sprawczą. Ani nie z powodu politycznej inicjatywy opozycji – bo tej nie było nigdy. Donald Tusk tego nie zmienił – jego inicjatywę zakończył stan wyjątkowy i bestialstwo na wschodniej granicy. Twardy w zamierzeniu postulat konstytucyjnej regulacji przynależności Polski do Unii zabrzmiał jak pisk i nie poruszył nikogo. A w odpowiedzi Przyłębska…
Możemy wciąż czytać z sondaży upadek PiS. Pewność co do tego jest dzisiaj słabsza niż była jeszcze miesiąc temu, ale scenariusz upadku władzy jest w świetle dzisiejszych danych wciąż najbardziej prawdopodobny. Siła znanych dotąd wielkich ruchów obywatelskich jest dziś jednak nawet już nie cieniem niedawnej wielkości. Ich postulaty przestały istnieć. Jeśli praworządność ma dzisiaj dla kogokolwiek znaczenie, to tylko jako karta przetargowa Brukseli w rozgrywce z Warszawą. O prawach kobiet zapomnimy, żeby nie przegrać, jak zapominaliśmy zawsze, choć dotąd zawsze też przegrywaliśmy. O ludziach na granicy każą nam mówić „rozsądnie” opozycyjni politycy. A „najrozsądniej” jest milczeć. Posłuchamy i tego wezwania. Jak będzie z polską „suwerennością w Unii” zobaczymy już niebawem. I być może PiS w końcu naprawdę upadnie. Jeśli tak, to rzeczywiście wyłącznie pod własnym ciężarem. Nie na skutek czyichkolwiek dążeń do zapewnienia w Polsce konstytucyjnej praworządności, gwarancji dla praw człowieka, nawet elementarnych zasad humanitaryzmu. Jeśli popatrzeć z punktu widzenia postulatów, a nie posiadania politycznej władzy, jest i będzie tylko gorzej. To niewiarygodne, ale prawdziwe. Upadek PiS, wynik zaplątania we własne nogi, będzie oznaczał pogorszenie sytuacji – akcpetację zła, do którego obiecywaliśmy sobie i innym się nie przyzwyczajać.
W 2016 roku Adam Michnik mówił, że potem sobie jakoś poradzimy ze wszystkimi problemami demokracji. Spośród wszystkich elementów proroctwa Michnika, ten jeden jest jawną nieprawdą. Z niczym sobie nie poradzimy. Przyzwyczaimy się.
Przyzwyczaimy się głównie do „rozsądku”, którego ostrą szkołę przechodzimy dziś, patrząc na śmierć na granicy i zawsze w wyborach, kiedy rozsądnie jest zapomnieć o kilku sprawach fundamentalnie ważnych. Ten sam rozsądek będzie ważny, by utrzymać władzę, bo każdy z dzisiejszych „tematów zastępczych” – w istocie wszystkie one są najbardziej zapalnymi kwestiami politycznymi i społecznymi i to dlatego sprawiają taki kłopot – będzie zagrażać przyszłej władzy, jak zagraża dzisiejszej opozycji. Ten sam rozsądek okaże się wreszcie bodaj największym z ciężarów, pod którymi upadnie z kolei nasza władza.
Trzask, prask i po wszystkim…
Po demokratycznej stronie polskiego konfliktu pytanie „czy brać władzę” pojawiło się dopiero niedawno i głównie za sprawą Hołowni. Wcześniejszych o co najmniej rok okazji nie zauważyliśmy i dziś nie pamiętamy. Ówczesnych apeli i żądań Obywateli RP w tej sprawie nikt przecież nie zauważył tym bardziej, a jeśli nawet, to nie potraktował poważnie, bo też i nie dało się tego zrobić, kiedy garstka wciąż tych samych aktywistów stała ze swoimi transparentami przed Sejmem, usiłując poważnymi minami nadrabiać całkowity brak powagi sytuacji. W ówczesnej entuzjastycznej atmosferze głosowania na Trzaskowskiego (i na Hołownię, bo o Biedroniu i Kosiniaku-Kamyszu nie da się myśleć poważnie) nasze dramatyzowanie w sprawie konstytucji, ignorowanej tym razem również przez opozycję, w sprawie rozpadu instytucji państwa oraz wobec grożącej Polsce katastrofy sprowadzonej przez pandemię, za którą nikt nie próbował brać odpowiedzialności – to wszystko budziło co najwyżej wzruszenie ramion. Szliśmy przecież właśnie do boju pod hasłem „Trzask, prask!” i nie czas był na marudzenie.
Pamiętam, kiedy Adam Różycki z Obywateli RP w dniu drugiej tury głosowania prezydenckiego opublikował na Facebooku zdjęcie własnej karty z przekreślonymi Dudą i Trzaskowskim w proteście przeciw połamaniu konstytucji za zgodą opozycji. Domyślam się, że Adam protestował także przeciw hipokryzji gadania o „tematach zastępczych” ze strony Trzaskowskiego, poszukującego wówczas skutecznej taktyki, kiedy mowa była o wartościach najbardziej uniwersalnych i tak podstawowych jak Konwencja Stambulska wymierzona przeciw przemocy wobec kobiet. Wtedy nie kto inny, tylko Marta Lempart pisała Adamowi bardzo wprost i bardzo brutalnie, że to jej krew będzie miał na rękach, umożliwiając zwycięstwo Dudzie, który niechybnie spali ją na stosie… Jakby nie wiedziała, że drwa na ten stos znosi również opozycja i sam Trzaskowski w przekonaniu, że może dzięki temu wygrać… Oczywiście Adam był naiwny, a Marta próbowała być rozsądna – każdy przecież wie, że Trzaskowskiego z Dudą porównać się nie da, niezależnie od wszystkich fatalnych wykrętów i kompromisów, które Trzaskowski gotów byłby zawrzeć choćby i z Konfederacją. No, przecież Adam Różycki wiedział o tym również.
Umiał też przewidywać, a tej wyobraźni Marcie zabrakło. Dzisiaj więc z hasła „Trzask, prask!” została nam już tylko niewypowiadana wówczas druga część przywołanego tym hasłem powiedzonka. Jest już mianowicie „po wszystkim”, dziś dobrze widzimy, co zostało z ówczesnego entuzjazmu i co mamy. A mamy – na przykład (!) – wezwanie, by trzymać kciuki za polską Straż Graniczną wypowiadane przez liderów opozycji. W przeddzień wiadomości o śmiertelnych ofiarach Straży. I mamy strach przed brytyjskim scenariuszem powtórki unijnego referendum.
Cóż, chodzi nie tylko o „zdradę ideałów”. Z punktu widzenia „dorosłej polityki” chodzi o coś więcej. Kiedy z górą rok temu Gowin oferował odwrócenie sojuszy i ni mniej, ni więcej, tylko właśnie przejęcie władzy, opozycja decydowała się zamiast tego pertraktować z Kaczyńskim i startować w imprezie prezydenckiej. Wiemy o tym niewiele, głównie dlatego, że sprawę wstydliwie przemilczano, a Gowin opowiada dziś swoją legendę, w której zaprzecza ówczesnym zamiarom zdrady Kaczyńskiego. W tamtym momencie w każdym razie na dobre rozstaliśmy się nie tylko z gadaniem o konstytucyjnej praworządności. Nie tylko otworzyliśmy pole, by w imię podobnie pojmowanego „taktycznego rozsądku” handlować wszystkimi wartościami, choć one dotąd wydawały się nienegocjowalne i wyznaczały cel wszystkich naszych działań. Nie tylko wybraliśmy wówczas drogę, po której dziś idziemy mijając trupy na granicy i nie zatrzymując się przy nich. Rozstaliśmy się bowiem równocześnie – i to może być nawet ważniejsze – z wszelkimi kalkulacjami politycznej zmiany, innymi niż właśnie upadek władzy pod własnym ciężarem, na który opłaca się co najwyżej poczekać. To nie była świadoma decyzja, milczeliśmy o niej i milczymy nadal zakłopotani. Porzuciliśmy nie tylko „idealistyczne” troski o aksjologię własnych postulatów, ale również praktykę „dorosłej polityki” uprawianej jakkolwiek aktywnie. W głosowaniu prezydenckim i w każdej sprawie potem zarzuciliśmy przede wszystkim myśli o własnej inicjatywie w walce o władzę.
W tamtych czasach jedynie prof. Markowski miał odwagę otwarcie powiedzieć, że przejmowanie władzy chwiejną większością w czasach kryzysu, w sytuacji upadku instytucji państwa i rozmontowania rezerw gospodarczych, po prostu się nie opłaca i jest złym pomysłem. Markowski uważał, że do społecznej świadomości zło i nędza populistycznej oferty prawicy musi najpierw dotrzeć w całej pełni, by niebezpieczeństwo powrotu zażegnać. Z historycznej obserwacji Adama Michnika Radosław Markowski wywiódł zatem kolejny, idący dalej postulat. Brzmi racjonalnie. I w jakimś sensie jest racjonalny. Ten postulat to „nie bierz władzy i nie ryzykuj – poczekaj aż ona rozpadnie się w proch”.
Jest dzisiaj wielu takich, którzy uważają, że „problem granic” należy „rozwiązać” rękami PiS. I jeszcze więcej takich, którzy nie bez racji wiedzą, że nie da się z tej sytuacji wybrnąć uczciwie, nie ryzykując utraty szans zwycięstwa, a potem utrzymania władzy. Wciąż nikt o tym nie mówi wprost – nikt nie ma odwagi i uczciwości Markowskiego – ale to coś, w co godzi Łukaszenka i jego „hybrydowa wojna”, czemu zagrażają uchodźcy i imigranci, już nazywamy „bezpieczeństwem”, zamiast uczciwie po prostu wygodą. Stale i systematycznie przesuwamy więc środek ciężkości politycznego i społecznego mainstreamu. Tego prof. Markowski nie zauważał, wypowiadając swe przecież celne i dobrze uzasadnione spostrzeżenia, choć to właśnie w ten sposób program PiS realizuje się i będzie się realizował również wtedy, kiedy PiS upadnie pod własnym ciężarem.
Być może w tej perspektywie ostatni „wyrok” Przyłębskiej należy uznać za błogosławieństwo. Powinno się stać jasne, że po upadku PiS pozostaną zgliszcza, na których zbudować się już nie da niczego. Ale wątpię bardzo, by tak się stało.
Cynizm nie jest zły – to brak wyobraźni jest zbrodnią
Coś do tego trzeba dopowiedzieć, żeby sprawa była jasna i żeby zachować uczciwość. Nie chodzi tu o to, by dziś pryncypialnie piętnować cynizm polityków. W imię własnego pięknoduchowskiego idealizmu. Całe moje życiowe doświadczenie, zwłaszcza doświadczenie życia publicznego, jest doświadczaniem zła akceptowanego i aktywnie czynionego przez ludzi skądinąd porządnych. Cynizm – zdolność do chłodnych kalkulacji nieulegających emocjom, choćby powodowały je najistotniejsze wartości – u polityków jest zaletą, a nie wadą. Negocjującym z terrorystami nie wolno wsłuchiwać się w płacz ofiar, choć to przecież o nie chodzi w ostatecznym rachunku. Sam jestem już dużym chłopcem, przywykłem więc do szklanych spojrzeń, zerkania na zegarek i koncentracji na smartfonach, ilekroć rozmowa z politykami schodzi na poziom deklaracji wartości. Nie oceniam tego. Wiem, że politycy głuchną na płacz ofiar w dobrej wierze, a nie dla stołków, jak głosi popularna recenzja.
O wartościach sens jest rozmawiać między tymi, którzy polityków wynajmują, głosując na nich. Sprawdzałem kiedyś w ankiecie, pytając opozycyjnych wyborców, z którego z demokratycznych postulatów byliby skłonni zrezygnować „taktycznie”, byleby tylko zdobyć i utrzymać władzę. Niereprezentatywna wprawdzie, ale liczna i wyjątkowo jednomyślna grupa respondentów odpowiedziała, że z każdego bez różnicy. Zgodziliby się nawet na karę śmierci. To trochę co innego niż oglądać zdjęcia dzieci na granicy, ale… O uchodźców wtedy też oczywiście pytałem. I nie mam złudzeń.
Zgoda na karę śmierci wydaje się nam niemożliwym szaleństwem. Słusznie. Ale Brexit też się nim wydawał. Śmierć niewinnych ludzi pod lufami karabinów polskich służb nam się przecież nie śni, choć jeszcze wczoraj moglibyśmy ją oglądać wyłącznie w sennych koszmarach. I nie śnią nam się teksty o tym, że trzeba trzymać kciuki za obrońców granic. To efekt polskiej wojny, a nie zła, które tkwi w ludziach. To jest trudny moment w rozumowaniu. Trzeba wiedzieć, że w dobrej wierze ludzie porządni potrafią robić rzeczy straszne, żeby nie pisać jak Marta Lempart Adamowi Różyckiemu o krwi na rękach i żeby wiedzieć, że dobre intencje Rafała Trzaskowskiego nic nie znaczą wobec złych intencji Dudy, bo nie intencje tu decydują, ale wojna, w której tkwią obaj, a z nimi my wszyscy.
Duopol na dobre i złe
Polska osuwa się tymczasem w rzeczywistość dwubiegunowego, dwupartyjnego systemu politycznego. A to jest już nie tylko zła, ale fatalna wiadomość. To wojenna logika duopolu sprawia, że ani praw kobiet, ani życia ludzi na granicy nie da się z zaufaniem powierzyć żadnemu z polityków, bo każda z tych kwestii stanie się „tematem zastępczym” – czymś, co trzeba poświęcić, by wygrać lub choćby tylko przetrwać.
Ten system się w Polsce kształtuje od lat, a upadek PiS ten podział zabetonuje, jeśli się zrealizuje według tego najbardziej prawdopodobnego scenariusza opisanego przez Michnika i Tuska. Większość zwolenników „nowej polityki” – czy to ma być Wiosna Biedronia, która już tego doświadczyła, czy Pl2050 Hołowni, który uparł się nie wiedzieć, co go czeka, kiedy jak Biedroń spróbuje „się policzyć” – wrzuci kartkę na politykę starą i sprawdzoną, przy wszystkich jej wadach. Żeby nie wygrał PiS. Upadek PiS – jeśli go dożyjemy – nastąpi więc na rzecz PO. Może wprawdzie oznaczać przy okazji dezintegrację pisowskiego obozu i wręcz unicestwienie tej partii, dając nam kilka chwil oddechu, ale prawicowy populizm objawi się na nowo, napędzany kulturową i cywilizacyjną zmianą, której natura – choć wielokrotnie opisana – do naszej zbiorowej świadomości wciąż nie dotarła.
Wielu uznaje dwupartyjną rzeczywistość za normalny efekt ewolucji systemu, warto jednak wiedzieć, że taką sytuację znamy niemal wyłącznie z Anglii i Stanów Zjednoczonych (jeśli pominąć egzotyczne przypadki np. Malty) – które przy okazji są w odróżnieniu od nas kolebkami demokracji. W całej Europie wynik powyżej 20% jest albo wielkim sukcesem, albo miażdżącym zwycięstwem. Ostatnie wybory niemieckie przyniosły radykalną zmianę. Ale mierzy się ją nie tyle nieznacznymi stratami tradycyjnej dwójki chadeckiej i socjaldemokratycznej na rzecz Zielonych i liberałów, ale przede wszystkim tym, że od dziś co trzeci niemiecki parlamentarzysta będzie przed czterdziestką, podczas, gdy wczoraj ledwie co siódmy.
Tymczasem tradycyjna stabilność obu dwupartyjnych systemów politycznych być może właśnie na naszych oczach odchodzi w przeszłość. Zwycięstwo Bidena nie zażegnało, jak wiemy, niebezpieczeństw. Amerykański Sąd Najwyższy właśnie cofa o dekady prawodawstwo regulujące dostępność aborcji, broni, możliwość eksmisji i kilka innych kwestii. Polaryzacja wsparta gwałtownymi przemianami kulturowymi i społecznymi wzmacnianymi przez nowe media – tu nie istnieją żadne autorytety i żadne kanony poprawności, tu każdy kretyn ma swoją strzelbę i nie waha się jej użyć – daje właśnie takie efekty.
Jednakże Amerykanie mają prawybory, w których wybierają pomiędzy np. Sandersem, Clinton, Harris i Bidenem. To tam realizuje się demokracja i wybór – a nie w konfrontacji z Trumpem w wyborach właściwych, które mają wojenny charakter dokładnie tak jak w Polsce. Brytyjczycy prawyborów nie mają – ale frakcje tamtejszych partii bywają niemal równie wiekowe jak same partie i są nieźle znane wyborcom, a wielostopniowe procesy podejmowania decyzji przez setki tysięcy członków tych partii nie dadzą się porównać z niczym znanym z Polski. Przede wszystkim zaś w obu krajach większościowy system wyborczy – kształtujący wprawdzie i utrwalający ów dwupartyjny podział – zapewnia równocześnie odpowiedzialność polityków przed wyborcami zamiast wyłącznie przed partyjnymi szefami. Żadne to oczywiście panaceum i z chorób demokracji samo w sobie to nie leczy – zwycięzcy wyborów jednomandatowych to taka sama „klasa polityczna” jak każda inna, a Trump wygrał przecież republikańskie prawybory. Z polską sytuacją jednakże porównać się tego nie da żadną miarą.
Pozbawiona tych wszystkich i tak zawodnych mechanizmów polska wojenna polityka traci jakikolwiek mandat, elementarną wiarygodność i podstawową sprawność. W tym boju, którego teatralnego fałszu nie widzą zaangażowani, a widzi go dobrze nieaktywna większość, z której wielka część nie głosuje wcale, stają naprzeciw siebie drużyny, których skład wyznacza wszechwładza partyjnych szefów, a w najlepszym razie układ sił dworskich kamaryli – nie wola wyborców, nie jakiekolwiek programy, nie żaden rachunek racji lub choćby interesów grup społecznych, bo w polskiej rzeczywistości już wszystko – nawet stosunek do szczepień – zależy od tego, który partyjny sztandar jest nasz, a który jest wrogi. Politycznej wojny nie regulują żadne normy ustrojowe, jak to się dzieje w Anglii i w Stanach, nasz ustrój nie na taką wojnę skrojono, mamy więc do czynienia z bijatyką bez reguł i honorowych kodeksów. To gorzej niż wojna gangów. Jeśli dostrzegaliśmy dotąd jakieś zło tej sytuacji, to wyłącznie w osobie złego Kaczyńskiego. Nasi są ok. Przecież to Europejczycy. Chodzi tylko o to, żeby wygrał Tusk.
Wygra. Wyborcy opozycji będą uradowani. Bardzo niesłusznie. Dobry szeryf tylko w westernach zaprowadza dobre porządki. Proszę mi nie zarzucać naiwnego idealizmu, kiedy o tym mówię. To twardy realizm. To westerny są naiwne.
Partyjna nędza na nasze własne życzenie
Weźmy lewicowe wartości za przykład. Osiągnięciem wyborów z 2019 roku ma być – pomimo przegranej – m.in. właśnie „wielki powrót lewicy”, w tym wrażliwości na postulaty kobiet. Sympatyzuję z wieloma lewicowymi postulatami. Nie mam jednak ani krzty litości dla lewicowej polityki – i to nie z powodu tego, co nawywijał Czarzasty w sprawie Funduszu Odbudowy, ale właśnie z powodu programu, z którym lewica poszła do wyborów.
Wygadywano o tym programie obrażające rozum horrendalne bzdury – i była wśród nich, owszem, zapowiedź swobodnego dostępu do procedur aborcyjnych. Co gorsza, nie znalazł się nikt wśród dziennikarzy i komentatorów, kto zauważyłby z elementarną przytomnością, że przecież lewica nie wygra samodzielnej władzy. I że coś z tego wynika dla treści lewicowych „obietnic wyborczych”. Nikt nie próbował nawet pytać, jak zawsze dotąd pytano sakramentalnie, skąd w budżecie kasa na obiecywane w programach mieszkania, panele fotowoltaiczne na dachach i podobne rzeczy. Dla każdego było bowiem najzupełniej jasne, że o realizacji tych haseł nikt nigdy nie będzie z nikim nawet rozmawiał. O aborcji również. Po co więc ten cały cyrk i gadanie o programach, które jawnie nie miały znaczenia?
Startując osobno lewica niszczyła szansę odsunięcia PiS. Rozbicie głosów opozycji dało w arytmetyce d’Hondta władzę PiS, choć to opozycja dostała wówczas więcej głosów. Nawet gdyby szansa zwycięstwa istniała, gdyby z niej nie zrezygnowano z pełną świadomością konsekwencji, to przecież w rządzie po PiS Czarzasty zostałby najwyżej jednym z wicepremierów i wszystkie swoje pomysły musiałby uzgadniać z partnerami, wśród których dominowaliby konserwatywni liberałowie. Ile warte są „światopoglądowe” postulaty lewicy, która równocześnie akceptuje „pakt senacki”, a w nim większość o wyraźnie konserwatywnych postawach? Jak poseł Gdula zamierza uzgadniać prawo aborcyjne z posądzanym o mizoginię senatorem Ujazdowskim? Czy widzi ustrojowe ramy rozwiązania konfliktu z Ujazdowskim? Pytałem go o to – spytać Ujazdowskiego nie miałem okazji – odpowiedź Gduli odsyłała do jeszcze kolejnych wyborów i nadziei na pełne zwycięstwo lewicy. Nadzieja – by tak rzec – eschatologiczna, albowiem powiadam wam, że królestwo lewicy nie jest z tego świata. Zakład?
Start w wyborach w 2019 roku był więc wszystkim, tylko nie próbą realizacji jakiegokolwiek lewicowego programu. Niestety dokładnie to samo da się powiedzieć o wszystkich wyborczych programach opozycji. Również tych „większościowego centrum”, a zatem PO/KO. Powody są z grubsza te same, choć nieco bardziej złożone. Przy „sześciopaku Schetyny” też nikt przecież nie pytał np. o źródła finansowania ochrony zdrowia. Po co? Wszyscy rozsądni uczestnicy rozmów wiedzieli przecież, że chodzi wyłącznie o hasła, które mają uwieść mniej rozsądnych wyborców, a nie o to, żeby z nich tworzyć prawdziwą politykę państwa. Wiedzieli o tym również wszyscy widzowie. Do kogo więc adresowane były te gadki? Ich jedyną funkcją był sztafaż. Udawanie, że coś decyduje się w wyborach i w parlamencie.
Jeśli aktywistki OSK nie mają po co i na kogo głosować dla realizacji własnych postulatów – a tak się właśnie dzieje nie tylko zresztą w ich przypadku – to Adama Michnika mam chyba prawo zasadnie spytać, skąd jego wiara w możliwość rozwiązania jakiegokolwiek problemu w ramach znanego mu parlamentaryzmu i czy nie widzi w tej sytuacji potencjału katastrofy.
Marzenie Piotra Szczęsnego
W niedzielę, 10 października odbędzie się w Warszawie wiec zapowiadany przez Tuska. Tusk zderzy się ze społeczną rzeczywistością. Frekwencja głów nie urwie, choć z pewnością będzie nieporównanie wyższa od tej, którą Kaczyński zbierze tego samego wieczoru na smoleńskiej mszy w katedrze. Nie ma i nie będzie społecznej mobilizacji w sprawie Unii. Pozostanie, jak było. O unijne wartości walczyli i ginęli dotąd wyłącznie Ukraińcy na swoim Majdanie. Europejczycy nie mają takich skłonności. Zwłaszcza, kiedy im się każe wierzyć, że dorosła polityka działa. I kiedy uwierzą w ten historyczny fatalizm, w którym władza upada wyłącznie sama z siebie jak to oceniał i jak postulował Adam Michnik, a ostatnio również Donald Tusk.
Piszę to od kilku dni wspominając Piotra Szczęsnego w oczekiwaniu nadchodzącej rocznicy jego śmierci. Cztery lata temu ta śmierć była dla mnie ciosem, nie tylko szokiem. Pomyślałem bowiem – nie wiedząc, jak wszyscy wtedy, kim był – że podpalił się ktoś, kogo musiałem znać i spotykać na wielu demonstracjach. W tym na takich, które sam organizowałem. To musiał być wobec tego ktoś, komu te wystąpienia nie dawały żadnej nadziei. Kogo m.in. ja zawiodłem. Jego czyn nie był tylko aktem rozpaczy. Piotr Szczęsny napisał „przebudźcie się” i po to zrobił, co zrobił. Zmagałem się wtedy z jego straszną śmiercią w płomieniach wiele razy. Ludzie kazali mi o niej mówić wtedy.
A wszystko, co umiałem powiedzieć uczciwie, to, że była to śmierć tragiczna. O ile da się pomyśleć większy dramat niż sama śmierć w płomieniach, to on był również udziałem Piotra Szczęsnego i polegał na tragicznej sprzeczności jego czynu. Ta śmierć nie mogła bowiem obudzić nikogo. Im bardziej budzić było trzeba, tym bardziej tragicznie nieskuteczne były zwłaszcza tak dramatyczne próby. Cytowałem wtedy Miłosza Campo di Fiori. To o tawernach, do których wracali zajęci swoimi sprawami ludzie, zanim zgasły płomienie na stosie Giordana Bruna. I o pożarach getta, które oglądali rozbawieni na karuzeli ludzie po aryjskiej stronie. Stojąc tam, gdzie się Piotr Szczęsny spalił, w sąsiedztwie nie tawern z Miłosza i nawet nie jarmarcznej karuzeli, ale szkaradnych budek z kebabem, rozmoczonych petów na chodniku i odległych neonów handlowego centrum przy Marszałkowskiej, wśród ludzi mijających nas w pośpiechu, dobrze wiedzieliśmy, jak to wygląda. A Miłosz pisał, że tak jest zawsze.
Jan Palach spalił się w Pradze nie tylko w proteście przeciw sowieckim i polskim czołgom na placu Wacława. Spalił się, bo w otwartych już knajpach siedziały przy stolikach czeskie dziewczyny – czasem na randkach z żołnierzami – a w okna zaglądały im lufy tych czołgów. Spalił się, żeby się ludzie nie przyzwyczaili. Wielu ocenia dzisiaj, że samospalenie Palacha przyspieszyło czechosłowacką „normalizację” zamiast jej zapobiec. Kiedy Piotr Szczęsny zmarł, dopiero późną nocą udało mi się dotrzeć na miejsce, w którym płonął. Było już pusto. Próbowałem policzyć znicze i naliczyłem ich chyba 288. Niecałe 300. A nie 300 tysięcy. Gdyby ich było 300 tysięcy, Piotr Szczęsny nie musiałby nikogo budzić i nie musiałby się podpalać. Na tym polegała tragiczna sprzeczność jego śmierci. Im bardziej dramatyczny był jego krzyk i im bardziej bezpośrednio w twarz tych, których miał obudzić, tym bardziej ludzie się odwracali. To jest – by tak rzec – ogólne prawo historii.
Nie będzie gigantycznych tłumów w odpowiedzi na wezwanie Tuska na pl. Zamkowym w niedzielę. Ale też nikt nie zechce posłuchać innego wezwania, by w odpowiedzi na całe zło rządów PiS i na wciąż wielkie przyzwolenie na nie, zdobyć się na referendum odbierające władzę łamiącym konstytucję i unijne traktaty przestępcom. Zamiast zwykłych, rytualnych lamentów i deklaracji, że do zła nie przywykniemy. Jeśli nie zbudujemy w Polsce ruchu społecznego, który pójdzie po władzę, żeby pozostać w Unii, żeby mieć praworządne państwo, żeby mieć prawa dla kobiet, żeby sprawiedliwość i własne konstytucyjne prawa, nie tylko polityczne, ale każde prawo móc egzekwować w każdym sądzie, żeby instytucje demokracji były naszą własnością, żeby mieć media kierujące się obywatelską troską, a nie partyjnym interesem – władzy czy opozycji – jeśli zamiast władzy obywateli będziemy wciąż chcieli raczej władzy Tuska, PiS upadnie być może i tak. Ale „program PiS” przetrwa i będzie się realizował. Kolejne władze będą upadać w wojnie dwóch wrogich plemion i dwóch politycznych sztandarów, a amplituda wywołanych tym wstrząsów będzie rosła, jak rośnie od dawna. Nic się tu nie zmieni, dopóki nie zrealizuje się marzenie Piotra Szczęsnego. A ono się nie zrealizuje.
Ksiądz Boniecki w pogrzebowej homilii mówił o biblijnych prorokach. O ich „nadwzroczności”. Zdolności dostrzegania zwiastujących katastrofę rys w pękającej budowli. I mówił, że Piotr Szcżęsny miał taką zdolność widzenia. Że zatem – można było Bonieckiego zrozumieć i w ten sposób – miał rację. Boję się bardzo, że tak mogło być naprawdę. Że Piotr Szczęsny wiedział, że nikogo nie obudzi. A jednak wybrał, jak wybrał, bo nic innego nie pozostało.
5 thoughts on “Kiedy już PiS upadnie”
W swoim artykule poruszyłeś tak wiele kwestii, że ciężko się do wszystkiego odnieść. Jednak kilka wydaje mi się niezwykle istotnych, a najistotniejszą jest ta, czy łopozycja rzeczywiście chce przejąć teraz władzę?
Zgadzam się z Tobą, że nie. Nie ma takiego zamiaru, a przynajmniej dopóki przejęcie władzy nie zapewni im wygodnej przewagi nad konkurentami w ramach samej szerokiej łopozycji. Gra idzie nie o pokonanie PiS, to przy okazji, a o władzę nad duszami, które mają zagłosować na nich i tylko na nich. Przypomnę chwilę, kiedy rząd PiS się zachwiał. To całkiem niedawno. Jednym ruchem można było zmontować koalicję z partią Gowina, ceną zapewne byłoby premierostwo, a takiej ceny ani PO, ani Hołownia nie chcą zapłacić. Mniej raziło ich dopuszczenie do władzy Konfederacji, co z trybuny sejmowej jako zapowiedź z ust posłów PO już padało. Odejście Gowina ze swoimi posłami z prawicowej koalicji w arytmetyce sejmowej oznaczało przejście PiS do opozycji, lub trwanie w rządzie mniejszościowym do pierwszego głosowania nad budżetem. Łopozycja nie wykorzystała okazji, Kaczyński owszem. Dziś z partii Gowina zostają jakieś resztki i nie ważą tyle, co kilka miesięcy temu.
W rozważaniach i swoich uwagach o wyborach piszesz o nieuchronnym przechodzeniu do systemu dwupartyjnego. System dwupartyjny pojawia się tam, gdzie jest konsekwencją braku innych podziałów socjopolitycznych niż klasyczny podział oparty o konflikt pracodawców i pracowników. Kraje europejskie, na które się powołujesz, od zawsze niemal były miejscem różnorodności kulturowej, targały nimi konflikty głównie o język urzędowy. W Belgii każda partia ma swojego odpowiednika w języku mniejszości. Nie ma jednej partii socjaldemokratycznej – są dwie. Dodatkowo nakłada się na to stary, dużo starszy konflikt o wyznawaną religię, a raczej jej odłam. Belgia jest bardziej katolicka, ale mają sporą mniejszość protestancką. Holandia odwrotnie, jest protestancka i posiada mniejszość katolicką. Na to wszystko wchodzi to co nowe, czyli emigranci z krajów Afryki i Azji. Też mają obywatelstwo i też mają głos. To naprawdę bardziej skomplikowane.
W Polsce, poza wzniecanymi próbami podziału na postrzeganie historii komunizmu (konflikt wygaszany głównie przez demografię), mamy kraj w zasadzie jednorodny z tradycjami wielonarodowości. Choroba wieku XIX, kiedy budziły się nacjonalizmy została w pełni przeżyta w Polsce w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku, jednak zostawiła na nas trwały ślad z powodu zamknięcia kraju w obozie tzw. socjalistycznym. Brak kontaktu z rozwijającym się światem i możności pracy nad ideami wschodzącymi na zachodzie spowodowały przetrwanie nacjonalizmu, choć w szczątkowej formie kilku punktów procentowych na wyborach. Patrząc na dzisiejsze kłopoty Francji i Niemiec, śmiem twierdzić, że i tak nieźle na tym tle wypadamy. Tu należy zapewne podziękować Jagiellonom. To nie żart. W świadomości przetrwała idea wielonarodowości, a sztandary z napisem „Za wolność Waszą i Naszą” nie pojawiały się przypadkiem. Dlatego sądzę, że nie mamy innej drogi niż system dwupartyjny, lub jego pewna hybryda dwu i półpartyjny z możliwymi wariacjami jak w Niemczech.
Problemem naszym jest właśnie nie to, że obozy się konsolidują, a rzecz odwrotna. Konsolidacja partii wymusza naturalnie rywalizację do centrum sceny politycznej. To co przeżywamy teraz, niszcząca rywalizacja do zewnątrz powoduje rozbicie partyjne i społeczne. Jak już kiedyś pisałem w jakimś tekście, to właśnie rywalizacja do zewnątrz zapewniła nazistom władzę w Niemczech. To samo o mało nie stało się we Francji. Kiedy brak pozytywnej idei łączącej ludzi, partie grają na emocjach. Dokładnie to się dzieje. Wyznawcy TVN czy TVP są regularnie i z premedytacją podpuszczani jedni na drugich, żadne media nie przekazują pozytywnych informacji o przeciwnikach – tylko dlatego, że są przeciwnikami. Totalny atak TVN razem z kreaturą mającą się za dziennikarza na szefa NIK Mariana Banasia dziś odbija się czkawką, ponieważ to jedyna realna siła powstrzymująca ludzi Ziobry przed całkowitym przejęciem sądów. To dzięki Banasiowi wielu ludzi tam ma siłę na opór. Dopóki nie zmieni się przekaz mediów rzekomo sprzyjających łopozycji, nie uda się zmienić w naszym kraju niczego.
Wspominasz o ludziach myślących, a głosujących na PiS, że ich trzeba przekonać. Tak. Trzeba. Jednak oferta łopozycji to jedynie osiem gwiazdek i odczłowieczenie tych ludzi. W internecie dla nich też szykują stosy, wystarczy poczytać komentarze łopozycjonistów. Byliby samobójcami zmieniając głosując na kogoś innego niż PiS, pomijając, to iż jednak rząd PiS ma jakąś wyraźną, namacalną wizję państwa. Można się z nią nie zgadzać, ale ma. A jaką ma łopozycja? Osiem gwiazdek to oferta raczej uboga i nie bardzo da się zmienić państwo po PiS. Bo jakie to zmiany chce zrobić w nieudolnych i skorumpowanych sądach? Żadne. Kiedy pisze się o sprawie Mirosława Ciełuszeckiego, przedsiębiorcy gnębionego 20 lat przez sądy i prokuraturę z Białegostoku, łopozycjoniści piszą i mówią – nie teraz, później najpierw wszystkie szable na pokład walki z PiS. Także te skorumpowane. Żałosne moralnie, naganne logicznie. Pomimo wyroku Sądu Najwyższego miażdżącego wcześniejszą działalność sądów i prokuratorów białostockich Mirosław Ciełuszecki nadal nie doczekał się sprawiedliwości. To jest państwo jakiego chcą łopozycjoniści? Jeśli tak, to cóż. Są tacy, dla których nie ma mniejszego zła i albo zagłosują na tych, co biczują kastę prawniczą, albo pozostaną w domu. Wybory prezydenckie spowodowały jedno – prezydent RP, Andrzej Duda ma ogromne poparcie. Przypadek? Nie. Podziękować wypada TVN i propagatorom ośmiu gwiazdek. Może i za dwa lata PiS przegra. Jednak na stole, dopóki nie ma konkretnej oferty w jaki sposób łopozycja chce rządzić jest i druga możliwość. Trzecia kadencja PiS.
Opozycja nie tylko nie wykorzystała okazji oferowanej przez Gowina. Rozumiem jej związany z tym kłopot zresztą. Ale opowieść o tym, że w „wyborach prezydenckich” szanse są znikome, ale wykorzystać trzeba w tej sytuacji każdą szansę, była w tym kontekście kłamstwem i to bardzo paskudnym. Głos o tym — o bojkocie głosowania prezydenckiego — nie miał szans się przebić, bo zaraz potem wszystkich ogarnęło szaleństwo „Trzask, prask!”, kompletnie irracjonalna wiara w szansę zwycięstwa i zwykła w takich razach gotowość do „taktycznych uników”. Opozycja nigdy nie próbowała kreować takich szans, a kiedy się pojawiają wg logi „upadek pod własnym ciężarem”, to nie umie z nich skorzystać.
Opozycja łudzi się, że kłopotliwych dla niej „tematów zastępczych” zdoła unikać. Kryzys migracyjny jest przykładem o tyle dobrym i pouczającym, że doskonale tu widać ogólniejszy mechanizm — nie tylko polski, bo przecież Europa bardziej kibicuje zasiekom na białoruskiej granicy niż oburza się nieludzkim traktowaniem umierających ludzi. Potwierdzają to nawet wyroki ETPCz. Tymczasem wobec tego kryzysu trzeba po prostu stanąć. On będzie się nasilał, bo w rzeczywistości jeszcze nie stanęliśmy przed zjawiskiem migracji klimatycznej. Podobnie jest z aborcją, prawami LGBT. Ale i 500+, wiekiem emerytalnym i całym kompleksem tego rodzaju zagadnień. Wreszcie sprawy ustrojowe, które również okażą się kłopotem. Poza Obywatelami RP na brak rzeczywistego trójpodziału władzy (włącznie z kontrolą rządu przez parlament) zwracała uwagę wyłącznie… Konfederacja.
Duopol jest natomiast patologią — to sobie trzeba uświadomić. W ostatnich wyborach europejskich PO, a dokładniej KE, miała czwarty wynik w całej Europie! Niestety PiS miał trzeci. W czołówce Fides i maltańska socjaldemokracja (egzotyczna specyfika — trochę jak Szełemiej w Wałbrzychu). W Europie wynik powyżej 20% w wyborach zapewnia zwycięstwo. Ono nigdy nie jest pełne, zawsze potem wymaga „zgniłych kompromisów” przy układaniu koalicji — no, taki urok przedstawicielstwa proporcjonalnego. Są powody optować za przedstawicielstwem większościowym. Ono ogranicza wszechwładzę partyjnych aparatów (choć trzeba wiedzieć, że jej nie znosi), a z punktu widzenia wyborcy oznacza zdecydowanie większą sprawczość, bo zwycięzca może realizować swój program, ma w rękach wszystkie instrumenty. Poza jednym jednakże — poza sondażami, z którymi wciąż musi się liczyć, a których znaczenie rośnie wraz z rewolucją w mediach społecznościowych. To zjawisko — niedostrzegane wciąż, choć gołym okiem widoczne — trzeba koniecznie brać pod uwagę. Mamy doświadczenie pandemii. Gdyby nie Facebook, nie byłoby lockdownu tak szybko i w takiej skali. Gdyby nie Facebook nie byłoby też oporu przed lockdownem w kolejnych falach, nie byłoby antyszczepionkowców itd.
Wracając do duopolu. To, że oznacza on wojnę tożsamości, wydaje się oczywiste. Niszczy to wszelką racjonalność, nawet jakąkolwiek grę interesów grup społecznych. Spójrz uważnie, czym się w Polsce równią „plemiona”. Konserwatyzmem? Na pewno? Co dokładnie to znaczy? Jedną z widocznych różnic, niedawno pokazywanych z pogardą przez „demokratów”, jest stosunek do szczepień. Mapka w tej sprawie wygląda jak mapka poparcia politycznego. To skomplikowany problem, ale jeśli tak jest — a jest — to mamy do czynienia z sytuacją, w której nawet pogląd o skuteczności szczepień zależy od sympatii partyjnych. Ale nałóż na te różnice wspomnianą już wyżej konieczną wrażliwość polityków na sondaże i uświadom sobie zjawisko konwergencji partii chcących nawzajem wyrwać sobie wyborów (opisywałem to kilka razy jako model sprzedawców lodów). W efekcie dostaniesz wojnę gangów i nic więcej.
Tusk jest ostrożny „w sprawie granic”, bo wie, że zwolenników „szczelnych granic” jest więcej niż zwolenników PiS. Nie chce iść na samobójczą wojnę. Opozycyjny Senat właśnie przegłosował ustawę legalizującą push-back. Co oznaczają tożsamości? Z perspektywy ostatnich 6 lat — nic.
Być może w Polsce nie da się uniknąć duopolu. Jeśli tak, to powinniśmy sobie zdać sprawę z tego, że tam, gdzie duopol istnieje, wymaga regulacji — ordynacja większościowa i jakieś mechanizmy kontrolne (prawybory, duża demokracja wewnątrzpartyjna) wewnątrz ubiegających się o większość obozów. Nie mówiąc o wyjątkowo silnie działającym trójpodziale władzy — zarówno w GB jak w USA.
Uważam, że powinniśmy dzisiaj ze wszystkich sił pracować nad obywatelskim ruchem, który idzie po większość w parlamencie, by urządzić Polskę jeszcze raz. Ustrojowo i społecznie. I ze wszystkich sił nad tym pracowałem. Oraz pracowali Obywatele RP. Samotnie. Nie mamy szans. Będzie wojna gangów. Ani trupy na granicy, ani nasze trupy nie będą się w niej liczyły. Ja się już zgrałem z pomysłów.
Pomyliłem się. Napisałem, że frekwencja na wiecu 10.10.21 głów nie urwie, a było podobno nawet i 100 tys. ludzi. Lubię tak się mylić. Naprawdę.
Jednak cały fragment powyżej brzmi:
„W niedzielę, 10 października odbędzie się w Warszawie wiec zapowiadany przez Tuska. Tusk zderzy się ze społeczną rzeczywistością. Frekwencja głów nie urwie, choć z pewnością będzie nieporównanie wyższa od tej, którą Kaczyński zbierze tego samego wieczoru na smoleńskiej mszy w katedrze. Nie ma i nie będzie społecznej mobilizacji w sprawie Unii. Pozostanie, jak było. O unijne wartości walczyli i ginęli dotąd wyłącznie Ukraińcy na swoim Majdanie. Europejczycy nie mają takich skłonności. Zwłaszcza, kiedy im się każe wierzyć, że dorosła polityka działa. I kiedy uwierzą w ten historyczny fatalizm, w którym władza upada wyłącznie sama z siebie jak to oceniał i jak postulował Adam Michnik, a ostatnio również Donald Tusk.”
To zatem nadal dosyć prawdziwy fragment. Na Nowogrodzką pod wodzą Marty Lempart ruszyła grupa już nie dziesiątek tysięcy, ale kilkuset osób. No, przecież marsz na Nowogrodzką też niewiele zmienia. Nowością byłby Tusk i politycy maszerujący z aktywistami na czele takiego pochodu. Z poselskimi i senatorskimi immunitetami, z marszałkiem Grodzkim itd. Jeszcze bardziej zaskoczeni byliby wszyscy, gdyby doszło choćby do wspomnianego tu referendum przeprowadzonego również i bez zgody sejmowej większości…
W ubiegłym roku, kiedy w szczycie przerażenia falą pandemii wybuchła wojna o aborcję sprowokowana także przez Przyłębską, zabiegaliśmy u Grodzkiego, by zechciał nie tyle przecież stanąć na czele protestów, ani nawet nie w szeregu protestujących — ale by jak przystało na polityka, męża stanu i przywódcę przynajmniej części społeczeństwa zaproponował pokój i wygaszenie protestów po spełnieniu warunków. Grodzki mógł to zrobić przemawiając wprost do pisowskiej części narodu w orędziu TVP. Nikt z polityków, z którymi usiłowaliśmy rozmawiać, nie rozumiał, co mówiliśmy. Że nawet fiasko takiej „pokojowej misji” jest sukcesem opozycji, a porażką władzy odrzucającej tak dramatycznie wówczas potrzebny pokój w imię własnych politycznych celów.
Kiedy zbliżało się apogeum ubiegłorocznych protestów, było jasne, że bez przełamania, bez zmiany formuły działania, kiedy zacznie spadać frekwencja demonstracji nie mających żadnego celu, jak tylko maszerować w coraz to większym tłumie (bo ona musi spadać), cały ruch po prostu obumrze. Teraz będzie tak samo. Zawsze tak jest. Podobnie jak rok temu, potrzebne jest przełamanie, zmiana formuły, potrzebne są realne osiągnięcia.
Nic się nie zmienia.
a kto to tu miesza do sprawy Brauna… nie rozumiem, jak się to czyta to się flaki przewracają, filozofów u nas Ci dostatek, a największym jest Jareczek i Zbyszek. Prawo i niesprawiedliwość, prawo wstecz działa doskonale za tych rządów, lokatora się chroni jak świętą krowę, przypominam ,że jak ktoś kradnie dla kogoś to też jest złodziejem Panie Prokuratorze Generalny, a więc Panowie z rządu od prawa jesteście też złodziejami, bo okradacie Kowalskiego i rozdajecie Nowakowi, dlatego złodzieje będą na Was głosować, bo ich chronicie du…pokraci! sprawy są o wiele prostsze niż by ktoś myślał, tylko należy nazywać je po imieniu.
nie ma lewicy i prawicy. w Polsce jest od 966 walka między wsią a miastem. prostymi chłopami i wykształconymi mieszczuchami. kto jak to nazwie, lewica/pravica, pis/po, mentalny zachód/mentalny wschód, nowoczesność/średniowieczce – to kwestia wtórna i nieznacząca. oczywiście nie chodzi już nawet o miejsce zamieszkania, wszak bycie wieśniakiem to stan umysłu, a nie miejsce zamieszkania. ale mimo wszystko tak to tutaj wygląda