Tak, będzie znowu o prawyborach, których opis – w miarę pełny – próbowałem niedawno zebrać w tekście z konieczności długim, z pewnością dość nudnym i w związku z tym przeczytanym przez niewielu. Prawybory przedstawiłem tam – jak to zawsze robili Obywatele RP – jako sposób na „odsunięcie zła”, czyli na wygraną z PiS. Ale równocześnie same w sobie oznaczają one przewrót niekoniecznie może aż kopernikański, ale na pewno w bardzo poważny sposób zmieniający bardzo podstawowy mechanizm polityki. Dla Obywateli RP jest to jedna z bardzo zasadniczych zalet pomysłu, bo tworzy nadzieję takiej naprawy systemu, w którym zagrożenia populistyczną rewoltą znikną. Równocześnie jednak właśnie to jest przyczyną, dla której prawybory – choć są zupełnie oczywistą wygrywającą strategią – okazywały się dotąd nierealne i przez partyjne sztaby były zwalczane z całą, nie przebierającą w środkach zaciekłością. Patologie życia publicznego – mało o tym myślimy i mało wiemy – mają bowiem to do siebie, że są wyjątkowo trwałe. Dzieje się tak dlatego, że spore grupy ludzi, które zdołały się do nich przystosować, żyją dziś dobrze dzięki nim – a wcale nie pomimo. Tu o jednej z takich patologii. I o jednej z takich grup, które zrobią wiele, by patologia przetrwała. Nieszczęście polega po prostu na tym, że to jest grupa, od której zależymy.
Proporcjonalność – wasale zamiast reprezentantów
Wiemy dobrze, że algorytm d’Hondta dzieli mandaty nieproporcjonalnie w stosunku do głosów oddanych na poszczególne partie lub komitety, premiując najsilniejsze z nich kosztem najsłabszych. To właśnie z tego powodu wspólna lista szerokiego bloku opozycji, którą wyłaniają prawybory, jest tak silną zaletą tego pomysłu. Ale sama zasada proporcjonalności, w której liczy się nie tyle wynik kandydata, co całej listy jego komitetu, ma konsekwencje, które umykają już naszej uwadze niemal całkowicie. Jak to działa?
Pomijając matematyczne szczegóły algorytmu d’Hondta, który da się zastąpić metodą Sainte-Laguë’a, Hare’a-Niemeyera czy dowolnym innym podziałem, proporcjonalność w każdym z tych przypadków dzieli „wyborczy tort” na porcje przypadające poszczególnym partiom lub komitetom wyborczym. Matematyczne reguły są tu istotne, ale nie najistotniejsze – kawałki tortu można dzielić mniej lub bardziej sprawiedliwie, wybór metody jest ważny, kwestionować można i prawdopodobnie trzeba zarówno wielkość jak samo istnienie progów wyborczych. Natura tej proporcjonalności pozostaje jednak niezmieniona niezależnie od tych szczegółów i dlatego możemy je pominąć. Swój kawałek tortu otrzymują przede wszystkim całe „drużyny”, a nie pojedynczy „wojownicy”. Obsadzanie mandatów nazwiskami jest już osobnym i mniej ważnym procesem, który od głosów wyborców zależy w stopniu minimalnym, a najczęściej po prostu w żadnym. To pozostaje wyłącznym przywilejem partyjnych szefów. Ich decyzje są w wyborach weryfikowane niezwykle rzadko i w minimalnym stopniu. Nieliczne wyjątki w żaden sposób nie zmieniają patologicznej logiki systemu.
Można w teorii dostać nawet setki tysięcy głosów i nie uzyskać mandatu, bo cała lista nie zdoła przekroczyć progu, albo uzyska słaby wynik. Można nie uzyskać ani jednego głosu i mandat dostać – znów tylko w teorii, ale to wyłącznie dlatego, że w praktyce kandydat głosuje na siebie i ma przynajmniej jakąś ciotkę, która zechce sprawić radość siostrzeńcowi. W polskiej praktyce przypadków tego rodzaju jest mnóstwo – da się powiedzieć zgodnie z rzeczywistością, że spora większość mandatów przypada ludziom z minimalnym poparciem. Konkurenci politycznego establishmentu przepadają natomiast w systemie. To jest oczywiście niesprawiedliwe. Ale to jest problem najmniejszy. Fatalna jest związana z tym inna rzecz.
Interesuję się polityką w Polsce. Ale i tak spośród 560 parlamentarzystów – licząc posłów i senatorów – nie jestem w stanie wymienić więcej niż 150 nazwisk. Na logikę konkurencji list, a nie ludzi, zdecydowaliśmy się w Polsce u progu jej politycznej samodzielności między innymi właśnie z tego powodu. Szyld partii jest rozpoznawalny łatwiej niż nazwiska tak wielu jej działaczy. Logika dzielenia parlamentarnego tortu między partie, a nie ludzi, jest więc dobrze uzasadniona oczywistą niewiarą w to, że przeciętny Kowalski będzie miał wiedzę, która w rzeczywistości cechuje bardzo nielicznych znawców. Ale ta logika prowadzi dziś do konsekwencji, których niektórzy z nas postanowili nie widzieć, a większość nie widzi ich naprawdę.
Wynikiem konkurencji partii i jej liderów – którzy czasem w wyborach pełnią funkcję wyborczych „jedynek”, więc też wyborczych „lokomotyw”, ciągnących zdobywanymi przez siebie głosami całą partyjną kolejkę – są „miejsca biorące”. To są lenna. Łupy zdobywane w kampanii wyborczej i potem dzielone pomiędzy partyjnych wasali.
Na długo przed wyborami da się je wskazać. Wystarczy kalkulatorem d’Hondta przeliczyć sondaże, by dostać w efekcie bardzo dobrze przybliżenie tego, co nastąpi po wyborach. O wyborczych zwycięstwach i porażkach decyduje – jak wiemy – przewaga mandatów. Tu gra toczy się jednak o ich wąski margines – języczek u wagi. Partyjne lenna pozostają na ogół w miarę stabilne z dokładnością do tego niewielkiego marginesu.
Roli „jedynek” również nie należy przeceniać. Leszek Miller na „jedynce” w wyborach europejskich w Poznaniu raczej nie „ciągnął listy”. Pytanie brzmiało, czy jej przypadkiem nie wyhamuje. Wyszło z tego wszystkiego co wyszło. Niewielki procent wyborców zaznacza na kartach do głosowania kogokolwiek innego niż pierwszy na liście i nie da się dziś powiedzieć, czy i na ile jest to wynik rzeczywistej popularności ludzi z „jedynek”, czy może odwrotnie – tę popularność uzyskują ci ludzie właśnie w wyniku partyjnej nominacji. Polityczne fakty są w każdym razie takie, że nawet największym partiom nie starcza dziś kadr rzeczywistych „fighterów”, by nimi obsadzić pierwsze miejsca list w 41 okręgach wyborczych do Sejmu. Pozostali – ogromna większość – całą swoją polityczną karierą zawdzięcza nie naszym głosom, a rekomendacjom partyjnych central.
Feudalna zależność wasala od suwerena była mniejsza. Lenna dawano dożywotnio i dziedzicznie. Tu zaś los polityka decyduje się co cztery lata i spoczywa całkowicie w rękach szefa. Jego władzę ograniczają co najwyżej dworskie kamaryle. Nie będę opisywał konsekwencji tej sytuacji, bo są bardzo rozmaite i rozległe. Dotyczą zarówno wewnętrznej demokracji w partiach zamienionej w klientyzm, dotyczą także lojalności posłów wobec partyjnych szefów zamiast wobec wyborców, „jakości” posłów ciągniętych partyjnym szyldem i „lokomotywami”, wreszcie samej logiki politycznej wojny między partiami, która rzeczywiście bardziej przypomina walkę gangów skupionych wokół wodzów, niż rzeczywisty spór o polityczne rozwiązania, w którym ścierają się racje, czy choćby interesy grup wyborców. Dość powiedzieć, że bronić status quo będą w tej sytuacji zarówno partyjni suwerenowie, dla których ten feudalny mechanizm jest podstawą ich władzy i pozycji, jak partyjni wasale, którzy bez feudalnych nadań ze strony suwerena musieliby walczyć o swoje lenna samodzielnie, a ogromna większość z nich nie robiła tego nigdy.
Pragmatyzm – idealizm na bok
Większość z nas – wyborców – zaangażowanych w dzisiejszą wojnę z PiS, jak w nią sam jestem zaangażowany, nie podziela tej dziwnej troski, jaką u Obywateli RP wywołują niedomagania partyjnego ustroju, opisany tu feudalizm rzeczywistych stosunków, jakość partyjnej reprezentacji czy partyjnych programów. Ze zrozumiałych i przecież słusznych powodów liczy się przede wszystkim odsunięcie PiS. Na ile sensowne są rachuby na czas po tym wymarzonym zwycięstwie – to w dużym stopniu zależy, owszem, od jakości samych partii i demokracji w nich. Ale to sprawa osobna. Zmartwienie „idealisty”. Liczy się przecież skuteczność. Nic więcej.
Tej większości z nas, która zmartwień idealistów nie podziela i po prostu chce zwycięstwa opozycji, chcę wobec tego zwrócić uwagę na niedostrzeganą dotąd i rzadko opisywaną możliwą konsekwencję prawyborów. Gdyby miało do nich dojść, kwestią otwartą pozostaje sposób przeliczania głosów. Alternatywa, którą postawił swego czasu Kukiz, każąc nam opowiadać się albo za okręgami jednomandatowymi, albo za „partiokracją” list proporcjonalnych, jest fałszywa. Głosowanie większościowe jest możliwe również w wielomandatowych okręgach. Nie jestem przekonany ani do JOW-ów, ani nawet do większościowych głosowań w wielomandatowych okręgach. Niemniej, gdyby tak właśnie przydzielać miejsca na wspólnej liście – nie dzieląc na niej wyników zgodnie z proporcjami uzyskanymi przez partie tylko ustawiać kandydatów wyłącznie według głosów, które sami zdobyli lub stosując jakiś wariant mieszany – na wspólnej liście znaleźliby się sami „fighterzy” umiejący samodzielnie zdobywać głosy, a nie ludzie, którzy – jak zwykle – wszystkie swoje dotychczasowe pozycje zawdzięczają popieraniu lidera, wartości partyjnej marki i wynikowi „jedynki” listy. Nie trzeba wyjaśniać, że skuteczność tak dobranej „drużyny” w starciu z PiS wzrasta bardzo zdecydowanie.
2 thoughts on “Feudalizm dzisiaj – niektóre rodzaje wyborczej patologii”
To co Pan tu nazywa „feudalizmem” ja od lat nazywam „obywatelstwem pańszczyźnianym”. Obywatel jest pozbawiony od 30 lat swoich podstawowych wyborczych praw, a więc wolnego wybierania swoich przedstawicieli z wolno zgłaszanych kandydatów na ich przedstawicieli. Rolę feudalnych władców przejęły nomenklaturowe pseudo-partyjki łamiąc wszelkie prawidła demokracji i zapisy Konstytucji.
Nierządy PiS-u są ukoronowaniem tego systemu, a nie jakimś wypadkiem przy pracy, albo wypaczeniem „demokracji”. Tak na prawdę to demokracji w III RP nigdy nie wprowadzono. Mamy tylko kolejną karykaturę demokracji po Sanacji, Generalnym Gubernatorstwie i PRL-u. Okupanci się zmieniają, ale obywatele ciągle nie są suwerenem i są bezwolną, pozbawioną elemantarnych praw masą „pańszczyźnianą”.
To prawda, że żyjemy w pańszczyźnianym folwarku. Natomiast mechanizmy wewnątrz partii są rodem z okresu kształtowania się feudalnego porządku. Gdzie indziej powoływałem się na „proto-liberalną” tradycję, która w Anglii rozpoczyna się od Wielkiej Karty Swobód, więc to jest jeszcze średniowiecze i reakcja wasali na samowolę suwerena. W Polsce to Pacta Conventa, we Francji dopiero Deklaracja Praw.
To jest również prawda, że te zjawiska należą do najgłębszych przyczyn polskiego kryzysu i że rządy PiS są tylko puentą, dopisaną językiem Barei. Potrafię wymienić inne przyczyny, nie wiem, czy ta jest najistotniejsza, ale jest prawdopodobnie pierwszą w „porządku chronologicznym” i tak to próbowaliśmy zapisać w programie Obywateli RP. To dlatego, że system sam się nie naprawi, partie nie zostaną własnymi sędziami i chirurgami. Dokładnie z tego powodu postulowane przez nas prawybory są nie tylko (dla nas nie przede wszystkim) skuteczną strategią „przeciw PiS”, ale również narzędziem zmiany. Wydaje się jasne, że polityce należy wyznaczyć najpierw reguły gry. Niech będzie, że to partie w parlamencie — w końcu nie bardzo znamy inne rozwiązania. Ale według reguł przynajmniej jakoś zdrowszych.