Mamy półmetek drugiej kadencji rządów PiS, mamy też za sobą sześć kolejnych wyborczych łomotów, więc może jednak przyszedł czas, żeby pogadać dla odmiany naprawdę poważnie. Uprzedzam z góry – żadna próba takiej rozmowy nie pozostawi wielu suchych nitek ani na politycznych liderach opozycji, ani na mediach sytuujących się po opozycyjnej stronie, ani niestety na ruchach obywatelskiego protestu i organizacjach społecznych. To nie będzie jałowa krytyka – to również wypada z góry zaznaczyć – piszę zwłaszcza po to, by nieśmiało zaproponować może jednak wygraną i by pokazać kilka dobrze uzasadnionych twardych warunków koniecznych, by ona miała szansę się wydarzyć. Bo dotychczas żadnej szansy nie miała.
Żyjemy dzisiaj wszyscy Lex TVN i protestami w tej sprawie. Jesteśmy oburzeni. Bardzo słusznie. Uważamy, że PiS trwał u władzy, zachowując poparcie dzięki propagandzie TVP. Też słusznie. Żadne wybory w tych warunkach nie spełniają przecież podstawowego warunku równych szans, kiedy jedna ze stron dysponuje tak potężną przewagą i tak bezwzględnie z niej korzysta, ogłupiając bez żadnych skrupułów tę połowę polskiego społeczeństwa, które wiedzę o świecie czerpie ze stalinowskich z ducha produkcji TVP. Otóż propaganda PiS to pikuś. Co innego odbiera nam szanse. Szans nie daje nam przede wszystkim zakłamana polityka po naszej stronie. Nie wierzycie? Popatrzcie, co się dzieje, kiedy do urn przychodzi nas o milion więcej.
W 2019 roku PiS dostał w wyborach do Sejmu 8 048 635 głosów, co stanowiło niecałe 44% wszystkich wówczas głosujących. Opozycja uzyskała tych głosów 8 958 824, czyli niemal 49%, prawie o milion więcej. Ale to PiS objął rządy z 235 mandatami przy 213 mandatach opozycji. Co się stało? Fałszerstwo? Nie, wszyscy wiemy – nieboszczyk D’Hondt i decyzja o starcie w trzech osobnych blokach.
Tyle tylko, że to nie była pomyłka liderów politycznej opozycji, tu żadnej niespodzianki nie było. Jedynym zaskoczeniem w tych wyborach była owa przewaga niemal miliona głosów. Sondaże pokazywały bowiem na ogół stan równowagi.
Milion naszych głosów panowie Schetyna, Czarzasty, Biedroń, Zandberg i Kosiniak-Kamysz dostali od nas w niespodziewanym bonusie. Przegrana w tych wyborach była w oczywisty sposób pewna. Wystarczyło przeliczyć mandaty na podstawie dowolnego z dostępnych wtedy sondaży. Wiedzieli o tym partyjni sztabowcy i zagrzewając nas do walki o zwycięstwo świadomie opowiadali bzdury. W co innego grali. Jeśli natomiast rezultat rzeczywiście ich zaskoczył, to byli nieznającymi swego fachu idiotami, którzy polityką nie powinni się zajmować.
Nie znali tych danych polityczni komentatorzy? Bo jakoś nie pamiętam tekstów, które by przed oczywistą klęską przestrzegały. Nie widziałem sondaży przeliczanych na mandaty, nie widziałem zestawień pokazujących różnicę pomiędzy jednym wspólnym blokiem a trzema osobnymi. Jeśli takich rzeczy nie wiedzieli polityczni komentatorzy – czy nadają się do zawodu? A może pomylili misję – może nie chodzi w niej o prawdę, a o to, by wspierać „naszych polityków” niezależnie od tego, co wyprawiają, bo przecież „innych nie mamy”? Trochę znam tych ludzi i wiem, że właśnie tak myślą najczęściej. Ale też bardzo dobrze wiem, że rzeczywiście nie rozumieją najprostszych reguł wyborczej arytmetyki. Znam również aktywistów obywatelskich. Myślą tak samo jak publicyści, też mówią, że „innych nie mamy” i też nie umieją liczyć.
Ani nie propaganda TVP, ani nie polityczne przekupstwa 500 Plus, 14. emeryturą, czy czymkolwiek, przesądzały dotąd o zwycięstwach PiS. Przesądzały o tym małe gry opozycyjnych polityków i nasza polityczna ślepota. Nadal nie wierzycie?
Victor D’Hondt zmarł 120 lat temu
Siły prania mózgów przez TVP nie umiem zmierzyć, ale za to istnieją dobre miary skutków politycznej głupoty elit, które żadnej propagandzie rzekomo nie ulegają. Popatrzcie:
Słupki pokazują podział mandatów pomiędzy opozycję, PiS i Konfederację wg obliczeń wykonanych na danych z wyborów z 2019 roku. Zestawienie liczb podaje tabela poniżej. W środkowej grupie widzimy stan obecny – rezultat wyborów. Po lewej stronie widać, co stałoby się, gdybyśmy nie dali politykom „bonusu” i zgodnie z wieloma ówczesnymi sondażami oddalibyśmy na „naszych” dokładnie tyle samo głosów, ile ich dostał PiS. Wyniki wyborów z 2019 dla KO, SLD i PSL zostały tu więc pomnożone przez 0,89840307, w każdym z okręgów, a mandaty wyliczono zgodnie z ordynacją. Po prawej natomiast pojawia się „hipoteza wspólnej listy”, a więc podział mandatów, w którym wspólna lista opozycji uzyskuje dokładnie tyle głosów, ile ich uzyskały trzy partie startujące w tych wyborach. Ta pozycja żadną miarą nie może uchodzić za prognozę wyborczą, co wypada zastrzec, jeśli rzeczywiście rozmawiamy poważnie. Za chwilę wyjaśnimy sobie, dlaczego elektorat koalicji nie jest sumą elektoratów tworzących ją partii. Niemniej cienkie przerywane linie pokazują trendy, których znaczenie warto zrozumieć.
Gdybyśmy nie mieli przewagi | Stan obecny – 3 bloki opozycji | Hipoteza wspólnej listy | |
Opozycja | 197 | 213 | 234 |
PiS | 244 | 235 | 218 |
Konfederacja | 18 | 11 | 8 |
Wygląda na to, że Blok Demokratyczny 2023, który dzisiaj postuluje jedna z obywatelskich inicjatyw, a którego od lat domagali się Obywatele RP, może być wart po prostu tyle, co milion głosów.
Zjednoczenie – przy koniecznej jednak równoczesnej przewadze niemal miliona głosów (11% w stosunku do głosów na PiS), o czym należy pamiętać, wiedząc, że wspólna lista nie daje sama z siebie tej przewagi – byłoby w stanie odwrócić proporcje w Sejmie, dając opozycyjnej koalicji (niełatwej zresztą do zawarcia, co jest sprawą osobną) samodzielną większość – równie chwiejną jednak, jak obecna pisowska.
Strata owego miliona głosów oczywiście pogarsza sytuację – mniej więcej symetrycznie w stosunku do zjednoczenia – ale nie jest żadną tragedią, zwłaszcza dla polityków. Raptem 16 z nich straciłoby mandaty na rzecz PiS (9 osób) i Konfederacji (7 osób). Ja zresztą nawet wiem, którzy by to byli, i mogę wszystkich zapewnić, że nie byłaby to strata jakoś szczególnie bolesna. Zjednoczenie daje natomiast awans 21 kandydatom opozycji, którzy mandatu nie zdołali uzyskać.
To zestawienie – w tym pokazany w nim obraz naszych marzeń o zjednoczonej opozycji – obrazuje więc rzeczywisty rozmiar „premii D’Hondta”, o której opowiedziano nam bardzo wiele mitów. Premia, owszem, istnieje, jednak bardziej karze rozbicie niż nagradza zwycięzców – różnice pomiędzy nimi są proporcjonalne w stosunku do różnic w głosach, kiedy w grę wchodzi wyścig dwóch w miarę równorzędnych rywali. W przypadku równorzędnej rywalizacji premia D’Hondta po prostu nie istnieje i wiara w nią ma charakter magiczny.
Rozkład szans wyborczej porażki i sukcesu nie jest symetryczny. Tak czy owak bowiem – żeby wygrać wybory z PiS, trzeba po prostu ciężką pracą zdobyć wyraźną przewagę głosów. Żeby natomiast przegrać, wystarczy spieprzyć wszystko tak, jak polityczni liderzy opozycji uwielbiają i jak to doskonale potrafią. Jak to zrobili w 2019 idąc trzema blokami. Albo jak w wyborach europejskich, kiedy Grzegorz Schetyna zawarł koalicję we własnym gabinecie, rozdając biorące miejsca.
Wspólna lista opozycji jest zatem oczywistym warunkiem koniecznym wyborczego zwycięstwa. Za tym właśnie opowiadali się od lat Obywatele RP – kompletnie dotychczas osamotnieni zarówno w próbach perswazji, jak zwłaszcza w swym niegrzecznym zwyczaju otwartych żądań adresowanych w tej sprawie do polityków opozycji. Nieistnienie wspólnej listy decydowało dotychczas o porażkach w stopniu raczej bez porównania większym niż siła propagandy TVP i akty wyborczego przekupstwa, choć – jako się rzekło – zmierzyć wpływ propagandy byłoby trudno.
Konieczna uwaga – wspólna lista oznacza obecność wszystkich, a nie tylko wybranych. Wyłączać z porozumienia Lewicę, bo ona „zdradziła”, albo PSL, bo może mieć takie plany, czy też Hołownię, bo to człowiek biskupów – każde takie wykluczenie oznacza przegraną. Każde.
Konieczny warunek nie jest jednak wystarczający. Pytanie o „hipotezę wspólnej listy” musi dotyczyć tego, jak ją skonstruować i nie stracić miliona głosów. Nie każda koalicja ten warunek spełni. Dokładniej mówiąc – żadna koalicja zawarta na dotychczas stosowanych zasadach. Równie koniecznym warunkiem są prawybory. I to nie wszystko jedno, jaką metodą przeprowadzone. To nie jest chciejstwo, wyraz życzeń, ideowej postawy radykalnego demokraty opętanego wizją „władzy ludu”. To konieczny warunek wygranej – równie twardy jak jedna lista i równie mocno uzasadniony. Na bardzo wiele sposobów.
Koalicyjny pocałunek śmierci
Zacznijmy od „polityki”, bo ona jest łatwiej zrozumiała i nie straszy zestawieniami liczb, których znaczenie rozumiemy z wysiłkiem. Niedawno Michał Kobosko pytany o wspólną listę Hołowni i Tuska mówił, że dla Polski 2050 takie rozwiązanie oznacza polityczne seppuku. Przy wszystkim, co zostało powyżej powiedziane o konieczności wspólnej listy, Kobosko ma niestety rację.
Polityczna wartość PL 2050 opiera się dzisiaj wyłącznie na wizerunku Szymona Hołowni. W polskiej polityce to nie jest ani wadą, ani niczym wyjątkowym – co zresztą również przyjdzie tutaj omówić osobno. Wartość zaś samego Hołowni polega głównie na tym, że nie jest z PO i nie jest Tuskiem. To zresztą jest wartość niebagatelna. Ma szansę przemawiać do tych, których PO i wszystkie „stare partie” zraziły kunktatorstwem, cwaniaczeniem, cynizmem (nauczmy się wreszcie, że dyskusja z takimi poglądami nie ma sensu, ich istnienie jest bowiem społecznym faktem, który wypada uznać) – i którzy w polityce szukają „czegoś nowego”. Takie inicjatywy budzą się w Polsce nieustannie – Palikot, Kukiz, Petru, Biedroń, w sporej mierze także Konfederacja – Hołownia wpisuje się właśnie w ten ciąg politycznych zdarzeń, w którym zresztą „barwy ideowe” mają znaczenie zdecydowanie mniejsze niż sama „świeżość” i „autentyzm”. Pojawianie się i znikanie wszystkich tych „nowych nadziei” jest zresztą jedną z miar kryzysu polskiej polityki. U Hołowni dzisiaj można znaleźć wielu ludzi, których wcześniej uwodził zarówno Petru, jak i Biedroń – często ci sami ludzie inwestują w kolejne takie „nowe nadzieje”, dokonując przy tym zdumiewająco ostrych ideowych zwrotów. W przypadku Hołowni dodatkowa wartość polega na mierzonej w sondażach prezydenckich szansie przyciągnięcia wahających się dzisiaj dotychczasowych wyborców PiS. Hołownia musi więc dbać o „konserwatywny wizerunek” i byłoby rzeczywiście wielką stratą, gdyby go po drodze zgubił.
Układając jednak z Tuskiem wspólne listy wyborcze Hołownia wszystkie te atuty straci. Mniej więcej podobne samobójstwo popełniłby u szczytu popularności Biedroń, gdyby zdecydował się wpisać kandydatów Wiosny na listę Schetyny w wyborach europejskich. Podobnie jak wcześniej Barbara Nowacka, która sojusz z PO zawarła z okazji wyborów samorządowych i która do Koalicji Obywatelskiej nie wniosła żadnych lewicowych ani nawet kobiecych głosów, a zamiast tego straciła całą własną odrębną rozpoznawalność i samodzielny polityczny potencjał. Dwa lata temu była mocną jedynką KO w Słupsku – ponad 80 tys. głosów, ponad 40% wszystkich głosów listy. Poza nią spośród zaledwie 10 członków Inicjatywy Polskiej startujących z list KO mandat uzyskał jedynie Dariusz Joński, dwójka w Sieradzu, pozostałe 8 osób dostało dalsze miejsca na listach, a ich wkład w sumę głosów KO był śladowy.
Hołownia byłby sam co najwyżej mocną jedynką na Podlasiu. Nie przyniósłby głosów zbuntowanych wobec „starej polityki” ani żadnych wahających się pisowców. Efekt byłby jednak być może gorszy niż tylko zniknięcie potencjału PL 2050. Hołownia mógłby bowiem zniechęcić tę część elektoratu Platformy Obywatelskiej, która lokuje sympatie w jej domniemanym „lewym skrzydle”, kojarzonym dzisiaj z Rafałem Trzaskowskim. Rozróżnienie między poglądami Hołowni i Trzaskowskiego nie ma moim zdaniem żadnego sensu, jeśli wziąć pod uwagę ich deklaracje w konkretnych sprawach (u Hołowni da się je zresztą znaleźć, u Trzaskowskiego jest to ekstremalnie trudne) niemniej tak właśnie – na przeciwnych biegunach – postrzega się dzisiaj obu tych polityków. Koalicja PO – PL 2050 nie tylko zatem nie dodałaby obu rozłącznych elektoratów, ale mogłaby przynieść straty samej PO. Michał Kobosko ma więc nie tylko bez wątpienia rację, ale jego spostrzeżenia powinien sobie wziąć do serca również Donald Tusk, bo i jego one mogą dotyczyć.
Z grubsza z tych powodów trzeba więc uznać, że owa przywołana tu na wstępie „hipoteza koalicji” nie jest żadną wyborczą prognozą, ponieważ w rzeczywistości nie dostanie tych samych głosów, co tworzące ją partie. Istnieje potwierdzenie tej tezy w danych, a nie tylko spekulacjach, ponieważ „pakt senacki” zawarty między trzema partiami opozycji przyniósł obserwowalną stratę poparcia wspólnych kandydatów w stosunku do elektoratów w partii w równoczesnych wyborach sejmowych. Wynosiła ona średnio 5%. Trudno o dobre wróżby na tej podstawie – wybory senackie rządzą się inną ordynacją i bardzo odmienne są role senatorów i partyjnych drużyn w Sejmie. Biorąc pod uwagę polityczne spekulacje, jak powyżej, ten negatywny efekt może tu być nieporównanie większy.
Michał Kobosko nie tylko jednak brnie z Polską 2050 w fatalną logikę partykularyzmu, która w starciu z PiS oznacza konieczną katastrofę, ale i popełnia inny rodzaj politycznego samobójstwa. Hołownia z Koboską nie przełamią mianowicie dominacji PO i Tuska. W wyborach, które są starciem z PiS, wyborcy opozycji „obstawiają pewniaka”, a dzisiaj jest nim i pozostanie Tusk, a nie Hołownia. Taki był los Wiosny Biedronia, który postanowił „policzyć się” w wyborach europejskich. Sondaże dawały mu kilkanaście procent. Dostał sześć. Większość zwolenników Wiosny zagłosowała na listę Schetyny. Ten sam los czeka Polskę 2050, jeśli naprawdę wystartuje osobno. W ramach klasycznych koalicyjnych układanek wybór Hołowni dotyczy więc losu Biedronia albo losu Nowackiej. To niewesoła perspektywa, dobrego wyjścia tu nie ma, ale – tu l’as voulu, George Dandin…
Czy jest szansa, żeby zwolenników (entuzjastów!) Hołowni zachować i dodać do wyniku wyborów? Tak, żeby on sam uniknął losu łasego na szlacheckie tytuły Dyndały, którego – jak się zdaje – uniknąć się nie da?
We wszystkich wariantach wspólnej listy wśród kandydatów w Warszawie w wyborach w 2019 roku znaleźliby się obok siebie np. Małgorzata Kidawa-Błońska z PO, Adrian Zandberg z SLD i Władysław Bartoszewski z PSL. Choć politycy są znani z poufałości przekraczających partyjne różnice i animozje – należy wątpić, by w realnym życiu akurat ci państwo mogli być na ty i chodzić razem na wódkę np. na urodziny redaktora Mazurka. To jest oczywiście najważniejszy powód wskazywany jako dowód niemożności powstania jednego Bloku Demokratycznego. Mówi się tu wprawdzie nie o wódce u Mazurka, ale o nieprzekraczalnych różnicach programowych, które zresztą istnieją rzeczywiście. Jak wiemy, nie oznacza to wcale żadnej niemożności zasiadania w tym samym Sejmie ani nawet – przynajmniej czasem – wspólnego głosowania, czasem uzgadnianego, a czasem nie. „Nowa polityka”, w której Michał Kobosko uchroniłby Szymona Hołownię od seppuku, czy dokładniej od „rzucenia się na łeb do wody”, jak Grzegorz Dyndała, nie jest ani osobnym startem, ani zgodą na warunki powabnej i niewiernej szlachcianki. Jest właśnie parlamentaryzmem traktowanym serio, w którym spór i konkurencja budują dobro wspólne. W prawyborach Tusk z Hołownią walczyliby o miejsce na wspólnej liście, która taranem weszłaby do parlamentu zdobywając w nim miażdżącą przewagę. To gra o niezerowej, silnie dodatniej sumie.
A skoro o dodatniej sumie mowa, zostawmy tymczasem spekulatywne „politykowanie” i wróćmy do twardych danych.
Kiedy wybieramy proporcjonalnie
Proporcjonalność wyborów kształtuje ustrój, który populista Kukiz nazywał „partiokracją”. To mylące określenie, bo to nie partie rządzą Polską, tylko ich bardzo ścisłe kierownictwa, a ukształtowane w tym systemie partyjne oligarchie rządzą się feudalnymi regułami klientelizmu o bardzo twardych regułach czytelnych dla wszystkich uczestników gry – i kompletnie nieobecnych w politycznych komentarzach spotykanych w mediach. Ustrojowe standardy nie bardzo nas obchodzą, kiedy z ekscytacją myślimy o pokonaniu zła w wyborach – problem jednak polega również na tym, że to właśnie ustrojowa choroba powoduje tę zasadniczą odmienność celów przyświecających partyjnym drużynom i nam, którzy padamy ofiarą wojennej polityki. Jako się rzekło, przegrywamy z powodu patologii polityki – nie tylko z powodu propagandy TVP. Porzucając polityczne wróżby z fusów, przyjrzyjmy się najpierw konkretom: widocznym w danych skutkom działania systemu.
D’Hondt – o czym warto pamiętać – nie jest jedyną metodą przydzielania mandatów w proporcjonalnych wyborach w okręgach wielomandatowych. Inne znane metody, jak Sainte-Lague, czy Hare’a-Niemeyera dają inne efekty, ale nie zmieniają podstawowej zasady partyjnej proporcjonalności, więc szacownego nieboszczyka czepiamy się niezupełnie słusznie. Nie jest bardziej winny od pozostałych. O uzyskaniu mandatu przesądza nie tyle osobisty wynik kandydata, co wynik partii w sumie. Wynika stąd kilka charakterystycznych wyborczych zachowań, w tym skłonność partii to mnożenia liczby kandydatów ponad rozsądną miarę – ordynacja dopuszcza tu dwukrotność liczby miejsc w Sejmie z danego okręgu. Na wynik 5 partii, które dostały się do Sejmu w 2019 roku złożyło się ponad 6,5 mln głosów oddanych na kandydatów, którzy do Sejmu nie weszli i nigdy nie mieli takich szans. To ponad 1/3 wszystkich głosów. Kandydaci zwycięskich partii uzyskiwali czasem ledwie po kilkadziesiąt głosów – głosowały ich rodziny i znajomi, a i tak partia miała z tego korzyść i to na tym polega rola „ogonów” list. To nie całkiem elegancka kuchnia wyborczej polityki, ale to jeszcze nie ta cecha proporcjonalności jest tu rzeczywiście istotna.
W 19. warszawskim okręgu wyborczym, gdzie zdecydowanie wygrywa Koalicja Obywatelska, rekord należał w wyborach z 2019 roku do Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, która uzyskała ponad 416 tys. głosów. Mandat uzyskała tu również z tej samej listy Joanna Fabisiak z wynikiem 5 347 głosów, co stanowiło niecały 1% głosów oddanych w Warszawie na listę KO w stosunku do 71,6% Kidawy-Błońskiej. Fabisiak jest co do liczby głosów trzecia od końca wśród wszystkich parlamentarzystów i jest rekordzistką, jeśli chodzi o procent głosów, które przyniosła własnej liście. Partyjne „lokomotywy” ciągną resztę listy i Fabisiak wciągnięto do Sejmu właśnie w ten sposób. Obrazuje to wykres przedstawiający – dla poszczególnych partii oraz średnio dla wszystkich – zależność liczby głosów kandydata (procent głosów uzyskanych przez niego w stosunku do wszystkich głosów na listę) od miejsca na liście przyznanego mu przez sztab partii. Korelacja wynik – miejsce na liście jest silna i wynosi 47%. Wykres pokazuje wahania przy dalszych miejscach. To są z kolei miejsca ostatnie – one również punktują wyżej i na wykresie widać właśnie je na listach o różnej długości w poszczególnych okręgach. Wspomniana korelacja wzrośnie do poziomu 67% jeśli zmierzyć ją dla pierwszych 9 miejsc, unikając „fluktuacji” z końca listy. Wykres przypomina skalę wykładniczą, dlatego współczynnik korelacji (który algebraicznie jest liniowy) nigdy nie osiągnie wartości bliższych 100%. W rzeczywistości zależność jest niemal pełna i bardzo silnie nieliniowa.
Co jednak naprawdę oznaczają te liczby? Otóż w tym samym warszawskim okręgu, w którym mandat uzyskała Joanna Fabisiak, mandatów nie uzyskało dziewięcioro kandydatów z innych list o wyższym od Fabisiak wyniku. 9 na 20 osób. 4 z SLD, 2 z PSL, 2 z Konfederacji i 1 z PiS. Wśród nich Anna Tarczyńska z SLD (Wiosna) uzyskała 17 959 głosów, czyli dobrze ponad trzy razy więcej od Fabisiak i ten wynik plasowałby ją w środku stawki warszawskich zwycięzców. Gdyby tylko zapisała się do innej partii. Mamy tu zatem do czynienia z naprawdę znaczną dysproporcją, dotyczącą niemal połowy mandatów w okręgu. W dzisiejszym Sejmie zasiada 248 posłanek i posłów z wynikiem niższym niż Tarczyńska co do bezwzględnych wartości; 122 z niższym wynikiem procenta ogółu głosów na listę i – gwoli zachowania właściwych miar – 21 z niższym procentem ogółu głosów w okręgu. Niesprawiedliwe to? Być może. Zależy, czego chcemy od wyborów.
Tak działa każda ordynacja proporcjonalna, nie tylko D’Hondt. O tym, kto konkretnie znajdzie się w parlamencie, decydują w takich przypadkach partyjne sztaby – nie wyborcy. Choć istnieje możliwość stawiania krzyżyków przy dowolnym nazwisku na liście, 37% z nas zagłosowało w ostatnich wyborach na jedynki, 14% na dwójki itd. Wygląda na to, że decyzję o personalnej obsadzie sejmowych mandatów cedujemy na partyjne kierownictwa i tego właśnie chcemy: przecież nikt z nas nie zna wszystkich tych nazwisk, a sam pomysł ordynacji proporcjonalnej opiera się na słusznym niewątpliwie przekonaniu, że partie znamy i odróżniamy lepiej. Ta cecha wyborów proporcjonalnych – dominacja partyjnych rekomendacji okaże się za chwilę mieć mierzalne konsekwencje dla wyniku wyborów, a nie tylko dla sprawiedliwości wyborczego werdyktu. I to dlatego ją tak szczegółowo opisuję.
Bliższa analiza danych pokazuje jednak tymczasem, że wpływ głosów wyborców mimo to istnieje i ich werdykt jest zauważalnie różny od decyzji partyjnych central. Aż 229 spośród 460 posłów wybranych na obecną kadencję, zatem niemal dokładnie połowa, uplasowało się po podliczeniu głosów na innych miejscach niż przyznane im na listach przez partyjne centrale. To jeszcze niekoniecznie oznacza zmianę. Ale w przypadku 78 osób oznaczało to awans spoza puli biorących miejsc. Np. z 10 miejsca na liście w okręgu, w którym partia zdobyła 5 mandatów. Korekta wyborców powoduje więc, że 17% obecnych parlamentarzystów, to niekoniecznie ci, których w tej roli obsadzili szefowie ich partii. Nie z żadnej antypartyjnej fobii ale z powodów czysto statystycznych da się w tym widzieć potencjał zmiany na lepsze i o tym będzie mowa za chwilę.
Ciekawie wyglądają te dane dla poszczególnych partii. Otóż zmiana kolejności na partyjnych listach przed i po podliczeniu wyników dotyczyła 146, a więc 62% wybranych posłów PiS; 72, czyli 54% posłów KO; 10, czyli 20% posłów SLD; 1 posła PSL, co przy ich nikłej reprezentacji stanowi 3% wszystkich wybranych. Konfederaci nie zmienili kolejności w ani jednym przypadku, bo do parlamentu weszły same jedynki i nikt do tej stawki „nie doskoczył z tyłu”. Awans na miejsca biorące spoza biorącej puli, zdarzył się 20% wybranych posłów PiS, 16% KO, 14% SLD, 3% PSL. Wbrew zatem stereotypowemu poglądowi wyborcy PiS zdecydowanie częściej niż inni demonstrują własne zdanie i własne sympatie. Są bardziej niezależni?
Rozmawiając poważnie i znając właściwe miary, trzeba zaznaczyć zatem, że opisana tu petryfikacja systemu powierzonego w tak poważnym stopniu partyjnym centralom nie jest nieograniczona. Ale nie jest też cechą wyłącznie proporcjonalnych systemów. Znana również w Polsce młoda reprezentantka do Kongresu, Alexandria Ocasio-Cortez, która się doń „wdarła” w 2018 roku szturmem „spoza układu”, należała do setki takich kandydatów, którym organizacje obywatelskie w USA prowadziły wówczas bardzo intensywną kampanię. Udała się ona zaledwie w 4 takich przypadkach. Czy Anglicy i Amerykanie – wybierający polityków bezpośrednio w wyborach większościowych – lepiej znają swoich parlamentarzystów? Przy całej prawyborczej procedurze w USA i rozwiniętej demokracji partyjnej Wielkiej Brytanii? Należy wątpić, by różnica była bardzo znaczna. W ostatnim, 11. roku urzędowania legendarnej premier Thatcher 40% Brytyjczyków nie potrafiło wymienić jej nazwiska, choć – zdawałoby się – potrafiłby to zrobić niemal każdy na świecie, kto przynajmniej czasem spogląda na gazetowe nagłówki lub choćby z rzadka spojrzy na telewizor. Mimo to frekwencja wyborcza wynosiła w Wielkiej Brytanii 80% i ludzie dobrze wiedzieli na kogo głosować. Znali dobrze reprezentantów ze swoich okręgów? Może znali ich lepiej niż my, ale dobrych dowodów na to również nie ma. Ludzie po prostu – często od pokoleń w rodzinach – głosują na Torysów albo Laburzystów. Patrząc na oba kraje – kolebki demokracji na obu półkulach, a nie demokracje świeże i powierzchowne jak w Polsce – łatwo uwierzymy dzisiaj, że głosowanie w wyborach jest raczej kulturowym starciem Laburzystów z Torysami, Republikanów z Demokratami, uderzająco podobnym do wojny PiS i opozycji. Rzecz w tym, że rolę polskiej zdezintegrowanej opozycji pełnią tam partie o jasnych regułach decyzyjnych, w których wybór dokonuje się zanim dojdzie do plebiscytarnego zwarcia z przeciwnikiem. Prawyborów w Stanach nie może wygrać każdy – i dla Ocasio-Cortez było to skrajnie trudne. Ale wyniku prawyborów nie da się przewidzieć z góry – polityczną gwiazdą pierwszej wielkości zostaje się raczej po nich. W Polsce gwiazda w rodzaju Tuska, Hołowni, czy kiedyś Biedronia, Petru, Palikota, bierze zaś wszystko.
Osobną i ważną sprawą w Polsce jest więc „jakość” samych jedynek. Tych gwiazd, których jasność przesądza w skali nieznanej europejskiej demokracji, ale także wyspiarskim demokracjom większościowym. Rekord Kidawy-Błońskiej mógł w bardzo znaczniej części wynikać z faktu, że była liderką ogłoszoną na ostatniej prostej kampanii przez wycofującego się z tej roli i kandydującego z Wrocławia Schetynę – stawała do pojedynku z Kaczyńskim i kwestią ambicji było spuścić mu spektakularne lanie, co się zresztą stało. Najsłabszą jedynką w Polsce był Krzysztof Sobolewski z PiS, startujący w Rzeszowie, gdzie uzyskał 38 912 głosów, czyli ok. 10,6% wszystkich oddanych na listę własnej partii. Drugie miejsce w tej konkurencji zajął Sławomir Neumann w Gdańsku – postać niewątpliwie bardziej znana niż Sobolewski. Słabszy od Sobolewskiego wynik 25 202 głosów Neumanna, to ok. 11,5% głosów, które padły na KO w tym okręgu. Może więc w Gdańsku znają Neumanna ze złej strony? To niewykluczone, ale Neumanna wyprzedził Jarosław Wałęsa (28% głosów KO), Piotr Adamowicz (19%) i Agnieszka Pomaska (18%) – to wyjątkowo wyrównana stawka i czołówka listy godna pozazdroszczenia przez inne okręgi. Uwaga, w tym samym Gdańsku przegrała – z KO i Neumannem, bo nie z PiS, który w Gdańsku nie ma przewagi – Jolanta Banach, dwójka SLD. Jej 22,5 tys. głosów to tylko nieznacznie mniej niż wynik Neumanna. 35 „jedynek” ze wszystkich zarejestrowanych list, które pełniły faktyczną funkcję „lokomotyw”, zgarniając ponad 50% głosów własnych list partyjnych i „ciągnąc” w ten sposób pozostałych kandydatów, to osoby w polityce znane – choć nie bez wyjątków, bo np. Jakub Bocheński, który jako jedynka SLD w Nowym Sączu zgarnął tam 68% wszystkich głosów SLD, ani nie jest znany, ani do Sejmu się nie dostał z wynikiem nieco ponad 15 tys. w okręgu absolutnie zdominowanym przez PiS, w którym pisowską „lokomotywą” był Arkadiusz Mularczyk. W przypadku Bocheńskiego zresztą, podobnie jak to było z Tarczyńską w Warszawie, troje posłów z PiS i jedna posłanka PSL dostała w Nowym Sączu mandaty z niższym wynikiem. Niektóre ze znanych nazwisk pojawiają się w różnych miejscach rankingu jedynek. W Legnicy startujący z jedynki listy PiS Adam Lipiński dał się wyprzedzić dwójce, Elżbiecie Witek. Lipiński zgarnął 18% głosów wyborców PiS, Witek 25% i to raczej łączny wynik tych dwojga jest charakterystyczny dla mocnej pisowskiej jedynki. W tych i wielu innych przypadkach nie da się powiedzieć w żaden sposób, co tu jest skutkiem czego – na ile zatem popularność jedynek wynika z partyjnych rekomendacji, a na ile tę rekomendację zapewnia.
Widać jednak przy tym wszystkim dość wyraźnie, że nawet największe partie – PiS i PO – miewają kłopoty z jedynkami i nie są w stanie obsadzić skutecznymi „lokomotywami” list we wszystkich 41 okręgach. Na listach PO cztery jedynki uzyskały poniżej 20% wszystkich głosów listy, a 14 – powyżej 40%. PiS wypada pod tym względem znacznie słabiej: aż 8 jedynek poniżej 20% i zaledwie 8 powyżej 40%. Wniosek o słabszych kadrach PiS wygląda prawdopodobnie, ale niekoniecznie jest prawdziwy: należy pamiętać, że wyborcy PiS są równocześnie o wiele mniej „posłuszni”, co na wyniki jedynek ma wpływ. Wnioskować jest w tej sytuacji niezwykle trudno, niewątpliwie jednak stosunkowo wysokie wyniki jedynek – zwłaszcza, kiedy dotyczą ludzi słabo znanych – wynikają po prostu z faktu bycia jedynką i są pochodną siły partyjnego szyldu.
Jednakże system, który nie umie obyć się bez gwiazd i lokomotyw choćby w ten sposób, że jest je w stanie wykreować w wyborczej procedurze, jak to się dzieje w USA i Wielkiej Brytanii, ujawnia swoje wady. Opozycja nie zachowuje się – i nie zachowa – jak partia w Stanach, czy w Anglii, bo na czym innym polega tu partyjne życie i sieć zależności. W systemie proporcjonalnym w polskim wydaniu to pozycja partii – z mniejszym lub większym wpływem nielicznych partyjnych gwiazd – określa ilość „miejsc biorących”. One zaś pozostają w dyspozycji szefa – w przypadku Szymona Hołowni jest to wyłączna własność jednoosobowa – i bywają rozdawane właśnie jak feudalne lenna. Partyjni politycy nie znają żadnych innych wyznaczników własnych karier, jak tylko miejsce na liście, które są sobie w stanie zagwarantować w partyjnej hierarchii, uczestnicząc w dworskich kamarylach wokół liderów, którzy czasem ze sobą rywalizują. Wychowane w tej logice kadry i ukształtowane mechanizmy nie poddają się zmianom. To jest również powód, dla którego nie da się liczyć na żadną istotną reformę wyborczych reguł, „kiedy już odsuniemy PiS”. Politycy nie zechcą być sędziami we własnej sprawie i nie ukręcą bata na siebie. Ich opór przed inicjatywą prawyborów – i także przed samym pomysłem wspólnej listy – niech tu wystarczy za dowód obok przytoczonych danych.
Dzisiaj ekscytuje nas oczywiście nie nadzieja na reformę polskiej demokracji, ale zwycięstwo nad PiS. Jednak to właśnie z powodu opisanych tu feudalnych mechanizmów trzy partie opozycji wystartowały w ostatnich wyborach osobno po oczywistą klęskę. To jest również powód, dla którego Szymon Hołownia i Michał Kobosko wiedzą dzisiaj dobrze, że bez dysponowania biorącymi miejscami nie zbudują żadnej partii. Program programem, Strategie 2050 to bardzo fajna inicjatywa – ale liczy się coś innego. Jak mawia Kuba Wygnański – partia nie patria…
Gdyby wybierać większościowo
Wyniki wyborów do Sejmu z 2019 da się przeliczyć inaczej niż D’Hondtem. Wbrew rozpowszechnionemu poglądowi jednomandatowe okręgi wyborcze to nie jedyny sposób wyborów większościowych w wyborach wielomandatowych da się to zrobić również. Po prostu przyznając mandaty w okręgu np. dziesięciomandatowym dziesiątce kandydatów, którzy uzyskali dziesięć kolejnych najlepszych wyników, niezależnie od tego, na której liście się znaleźli. Wypada znów zastrzec, że to nie jest prognoza, bo inaczej głosowalibyśmy wiedząc, że reguły są inne. Znów nie da się dobrze oszacować marginesu powodowanego tym błędu, ale – choć zakładam, że w rzeczywistości byłby on pomijalny – chodzi tu tym razem nie o szacunek podziału mandatów uzyskanych tą drogą wprost. Ordynację mamy w końcu inną i jej nie zmienimy. Ale przepisy nie muszą decydować. Praktykę da się narzucić obok nich. Po kolei.
Popatrzmy:
Jak widać proporcje pomiędzy słupkami niebieskimi (stan dzisiejszy), a czerwonymi (mandaty przydzielone wg ilości głosów w okręgu) wyraźnie się zmieniają. PiS i KO tracą premię D’Hondta – nierównorzędnie odpowiednio do wielkości uzyskanych wyników. Konfederacja i SLD odzyskują miejsca „zabrane” algorytmem D’Hondta w stosunku do rzeczywistego poparcia wyborców, pewnej anomalii ulega wynik PSL. Generalnie jednak (liczby można sprawdzić w tabeli poniżej) większościowy sposób przydzielania mandatów lepiej oddaje procentowe poparcie dla partii niż algorytm skądinąd zwany proporcjonalnym. Taki wynik był dla mnie – przyznam – zaskoczeniem. Skoro zdecydowana większość kandydatów i posłów to „ogony” partyjnych list ciągnięte przez „lokomotywy” i same z siebie zbierające niewielkie ilości głosów, można się było spodziewać znacznych zaburzeń wynikających z błędów charakteryzujących małe próby. We wspomnianym warszawskim okręgu z listy KO mogłaby wejść Małgorzata Kidawa-Błońska i może nawet nikt więcej, skoro to ona wzięła tak bardzo znaczną część wszystkich głosów KO. W jakimś stopniu zaburzenia tego rodzaju ujawniły się w przypadku PSL, którego jedynki w większym stopniu decydują o wynikach – proporcje dla pozostałych partii wyłącznie się poprawiły. Ciekawostką jest mandat Liroya – w obliczeniach większościowych nie zastosowano progu wyborczego i Liroy zdołał się w ten sposób zmieścić w biorącej puli własnego okręgu.
Czerwone słupki dają przewagę opozycji, jednak nie wystarczają do samodzielnej władzy. Jej uzyskanie wymagałoby porozumienia z Konfederacją – zarówno od PiS, jak od opozycji. Ta sytuacja byłaby więc lepsza od obecnej, a choć żadną miarą nie byłaby dobra, to byłaby przynajmniej „sprawiedliwa” jeśli chodzi o rzeczywiste poparcie wyborców. Patrząc na te dane należy jednak koniecznie uwolnić się od „kibicowania swoim”. Chodzi w tym zestawieniu o pokazywanie efektywności wyłaniania prawdziwej reprezentacji oraz – choć tego z pewnością nie widać na pierwszy rzut oka – o zwiększenie szans wygranej. System działa lepiej nie dlatego, że opozycja zyskuje przewagę, ale dlatego, że podział mandatów lepiej oddaje rzeczywiste proporcje głosów. Sprawdźmy to w tabeli liczb.
Partie/Listy | % głosów | Mandaty dzisiaj | %Mandatów | Mandaty większościowe | %Mandatów |
KO | 27,4 | 134 | 29,1 | 128 | 27,8 |
PiS | 43,6 | 235 | 51,1 | 211 | 45,9 |
Konfederacja | 6,8 | 11 | 2,4 | 33 | 7,2 |
PSL | 8,6 | 30 | 6,5 | 28 | 6,1 |
SLD | 12,6 | 49 | 10,7 | 58 | 12,6 |
Liroy | 0,1 | 0 | 0,0 | 1 | 0,2 |
Mniejszość niemiecka | 0,2 | 1 | 0,2 | 1 | 0,2 |
W podawanym tu już za przykład 19. okręgu warszawskim KO straciłaby 3 mandaty przy takim sposobie liczenia. Jeden na korzyść Konfederacji i dwa na korzyść SLD. Z warszawskiej listy wypadłyby poza Joanną Fabisiak (miejsce 4. na liście, 9. w kolejności głosów, wynik 5 347) również Urszula Zielińska (ostatnie z biorących, 9. miejsce na liście, z którego i tak przeskoczyła na 7. w kolejności głosów, uzyskując ich 7 536) i Klaudia Jachira (13., niebiorące miejsce na liście i awans na biorące 8. w kolejności głosów, których zdobyła 6 434), bo KO nie brałaby już 9 miejsc, tylko 6. Na ich miejsce trafiłaby Anna Tarczyńska z SLD z wynikiem 17 959 (spadek z 3. miejsca na liście na 4. w kolejności rzeczywiście zdobytych głosów), Bartłomiej Pejo z Konfederacji z wynikiem 9 634 (2. miejsce na liście i 2. wynik na liście) oraz Bożena Przyłuska z SLD z wynikiem 8 243 głosów (awans z 7. na 5. miejsce na liście po podliczeniu głosów).
Na te wyniki – podkreślam raz jeszcze – należy patrzeć bez wartościowania osób, które znamy z publicznej działalności i bez oczywistego „kibicowania opozycji”. Moją na przykład sympatię budzą dwie z trzech posłanek, które straciłyby tu mandaty, ale również dwie posłanki, które by je zyskały. Zamiana Fabisiak na Pejo oznacza stratę KO na rzecz Konfederacji, co wypadałoby mi ocenić właśnie jako stratę, niezależnie od ocen posłanki Fabisiak, które poczucie tej straty zmniejszają, bo choć Pejo jest naprawdę egzotycznym przypadkiem Konfederaty, to i o Joannie Fabisiak da się opowiedzieć niejedną ciekawostkę. Takie wartościowanie nie ma jednak sensu – w tym porównaniu chodzi o działanie mechanizmu wyłaniania reprezentacji i należy założyć, choćby wbrew własnym najsilniejszym przekonaniom, że wyborcom Konfederacji reprezentacja należy się w demokratycznym systemie. Zmiana jest w każdym razie znaczna – dotyczy 3 z 20 mandatów, a to jest 15%. Z dzisiejszego podziału 9 mandatów KO, 6 PiS, 3 SLD, 1 PSL i 1 Konfederacji, zrobiłoby się 6 dla KO, 6 dla PiS, 5 SLD, 2 Konfederacji i 1 PSL. I również nie chodzi tu o szacunek zysków i strat opozycji vs. PiS – to zresztą wypada w tym zestawieniu niejednoznacznie. Chodzi o efektywność reprezentowania.
W skali całego kraju zmiany, jak te opisane, dotyczyłyby 52 osób i również znacząco zmieniłyby proporcje między partiami. Ale w tych danych tkwi jeszcze coś, co jest ważniejsze, a umyka nieuważnemu spojrzeniu. Otóż suma głosów oddanych na tych, którzy uzyskaliby mandaty w większościowym wariancie liczenia wyników jest o 1,7% wyższa niż w przypadku liczenia d’Hondtem. O ten ułamek głosów wyższa staje się legitymacja tak wybranego parlamentu. Prawdopodobnie jednak nikogo dzisiaj specjalnie taka korzyść nie będzie interesowała. Ten fakt nabierze jednak istotnego znaczenia, kiedy pomyślimy o konstruowaniu skutecznych list wyborczych. Zwłaszcza w koalicyjnym wariancie. Wybory do Sejmu w 2019 roku opozycja powinna była wygrać, przynajmniej tak, jak to widać w wariancie większościowym. I oczywiście da się to zrobić przy obecnej ordynacji i przy takich, a nie innych sympatiach wyborców.
Strategicznie patrząc, warto zapamiętać, że ten z pozoru niewielki wskazany tu margines 1,7% głosów „wykorzystanych bardziej efektywnie” jest w stanie radykalnie odwrócić sejmowe przewagi.
Jak nie skończyć, jak skończył Grzegorz Dyndała
Poza argumentami politycznymi, które tu powinny wystarczyć i decydować, próbka argumentów statystycznych w oparciu o wyniki sejmowego głosowania z 2019 roku niech posłuży za twardy dowód. Poniższe zestawienie nie jest znów żadną prognozą – wyniki opozycji byłyby tu bowiem przede wszystkim bardzo znacznie niedoszacowane głównie dlatego, że znika tu nie tylko zanotowana w tamtych wyborach przewaga głosów, ale i znaczna część głosów opozycji w ogóle. Dlaczego? Otóż niemal 9 milionów głosów oddaliśmy w tych wyborach na ogół kandydatów z trzech list. Poniższe kalkulacje dotyczą zaś jednej listy – zatem 1/3 kandydatów, których rzeczywiście wystawiono. Zestawienia pomijają zatem głosy oddane na 2/3 kandydatów.
Wyjaśniając konstrukcję i znaczenie liczb posłużmy się przykładem wspomnianego już tu warszawskiego okręgu 19.: w szacowanych na wstępie skutkach startu wspólną listą opozycji zakładaliśmy, że znalazło się na niej 120 kandydatów trzech partii, którzy uzyskali dokładnie te głosy, które oddano na nich w wyborach. Te głosy – wszystkie – podsumowano i przeliczono na mandaty. Tu zaś przedstawiamy sposób konstrukcji listy dla okręgu, w którym obsadza się 20 mandatów poselskich. Limit na takiej liście wynosi 40 kandydatów. W Wariancie I nazwiska wszystkich kandydatów opozycji ułożono więc w kolejności uzyskanych głosów i wskazano 40 z nich, których wynik był najlepszy – by to właśnie z ich utworzyć zgodną z przepisami wyborczymi 40-osobową listę dla tego okręgu. Tak jakby odbyły się prawybory pomiędzy 120 kandydatami, z których wyłoniono 40 najlepszych. Z dokonanego w tym procesie obróbki danych pominięcia 2/3 kandydatów i ich głosów wynika różnica w stosunku do „wariantu marzeń” – a nie z tego, że lista jest w jakikolwiek sposób rzeczywiście słabsza. Ta operacja nie pokazuje zatem żadnej prognozy, a jedynie umożliwia porównanie z drugim wariantem tu rozważonym.
W Wariancie II kolejność podyktowały z kolei numery miejsc na listach. Tak wyglądałaby zatem lista wynegocjowana przez układających się partyjnych liderów wg metody zastosowanej przez Schetynę, kiedy tworzył Koalicję Europejską, zapewniając jej pamiętny fatalny wynik. Wynik musi być tu niższy niż w Wariancie I, bo Wariant I polega na wyborze maksimum – chodzi tu jednak o skalę tej różnicy, a ona zaskakuje. W Warszawie różnica wyniosła 4,5%, w skali kraju natomiast – 5,6%. Dla nieznających realiów to wygląda na niezbyt wiele, ale jeśli już wiemy z poprzednich rozdziałów, jak silna jest w praktyce dominacja jedynek i jak niewiele osób obecnych na czołowych miejscach list zgarnia w rzeczywistości olbrzymią większość głosów, można się było spodziewać, że różnice pomiędzy wariantem I i II będą niezauważalne. W rzeczywistości są znaczne. Jakie konsekwencje mogłyby nieść rzeczywiste różnice tego rzędu – widać w mandatach przeliczonych d’Hondtem i podanych w tabeli, choć stale trzeba pamiętać, że ta miara jest wciąż tylko umowna i dotyczy wyniku skrajnie niedoszacowanego.
Wariant I prawybory | Wariant II gabinet | Wariant marzeń | Obecnie | ||||
Partie/listy | głosy | mandaty | głosy | mandaty | głosy | mandaty | |
Opozycja | 7 788 583 | 213 | 7 349 779 | 209 | 8 958 824 | 234 | 213 |
% | 46 | 46 | 44 | 49 | 51 | 46 | |
PiS | 8 048 635 | 235 | 8 048 635 | 238 | 8 048 635 | 218 | 235 |
% | 47 | 51 | 48 | 44 | 47 | 51 | |
Konfederacja | 1 256 953 | 12 | 1 256 953 | 13 | 1 256 953 | 8 | 11 |
% | 7 | 3 | 8 | 7 | 2 | 2 | |
W sumie | 17 094 171 | 460 | 16 655 367 | 460 | 18 264 412 | 460 | 459 |
W niejednoznacznie skomplikowanej rzeczywistości – w odróżnieniu od prostego modelu – wyborca partii X, który nie znajdzie na jej liście swojego ulubionego kandydata x, ani nie zrezygnuje z głosowania, ani nie zagłosuje na żadną partię Y, ani wreszcie nie zniknie – zamiast tego wskaże po prostu innego kandydata na liście X. Zrobi to z prawdopodobieństwem sięgającym 60%, jak na to wskazują przytoczone już tu dane o skłonności wyborców do głosowania na partyjne jedynki, dwójki lub trójki lub 70%, gdyby wziąć pod uwagę miejsca od 1 do 5. Warszawscy fani Grzegorza Schetyny, który z kandydowaniem przeniósł się do Wrocławia, raczej nie pojechali tam za nim głosować, ani nie zagłosowali np. na PiS, PSL czy Konfederację, tylko w większości wsparli najpewniej Małgorzatę Kidawę-Błońską, nie odczuwając przy tym żadnych rozczarowań i dyskomfortu. Prawdopodobieństwo w tym przypadku wyniosło 71,6%. Sam zaś poznałem kilkadziesiąt tysięcy wyborców lewicowej koalicji w Warszawie (był to co najmniej co drugi z nich), którzy w senackich wyborach zagłosowali na Ujazdowskiego, choć go lubią niespecjalnie – bo tak chciała ich partia. To głównie ta cecha naszych zachowań wyborczych sprawi, że podane w tabeli różnice w ilości głosów pomiędzy wariantami „wyborczych strategii” nie zdarzą się w rzeczywistości. Wyłącznie umowna jest więc pokazana tu skala różnic pomiędzy wariantami I i II. Mimo to tworzą one jakąś miarę efektywności porównywanych tu metod tworzenia list. Wpływ tych metod na wynik listy istnieje niewątpliwie, a choć jest dziś niemożliwy do zmierzenia, to można go próbować przybliżać w szacunkach.
O ile bowiem rzeczywiście da się uznać, że dla wyborcy PO nie ma specjalnej różnicy pomiędzy głosem na Schetynę i Kidawę-Błońską, a obecność na liście wyraźnie niechcianej przez wyborców posłanki Fabisiak nie odstręcza nikogo od poparcia całej partii, że żadnej porażki nie oznacza również nieudana jedynka Neumanna w Gdańsku, gdzie przewaga PO i tak byłaby trwała, choćby z jedynki kandydował tam np. Gowin – to już w międzypartyjnej koalicji rzecz wygląda radykalnie inaczej. Nie jest wszystko jedno, czy na liście znajdzie się właśnie Fabisiak, czy jednak dysponująca trzykrotnie większym poparciem kandydatka Anna Tarczyńska. Zamiana jednej na drugą nie podniesie skuteczności listy ani oczywiście trzykrotnie ani o żaden czynnik, który dałoby się zmierzyć na podstawie danych – ale jakoś ją podniesie z całą pewnością. Wskazany tu w zestawieniu współczynnik 5,6% (wybór strategii wygląda tu na równoważny blisko połowie miliona głosów) należałoby więc z pewnością pomnożyć kilkakrotnie – jeśli rzecz dotyczyć będzie nie listy jednej partii, a wielu.
Kandydując przeciw Ujazdowskiemu pokazałem istnienie „marginesu buntu”, który – dodany do wyniku koalicji, a nie po prostu wyeliminowany jak zwykle – mógłby mieć znaczenie przesądzające. Moje 15% w połowie składało się z wyborców Konfederacji, co zresztą jest silnym argumentem „statystycznym” (bo politycznie sprawa jest inna i również ciekawa), by Konfederacji nie wykluczać z planów wyborczych porozumień przeciw PiS, jakkolwiek obrazoburczo brzmi taka teza w naszym obozie. Ale druga połowa moich głosów pochodziła od wyborców opozycji. Trudno powiedzieć, czy one naprawdę i w jakim stopniu nie przypadłyby Ujazdowskiemu, gdybym nie kandydował. Moja teza była i pozostaje taka, że w większości (zarówno tej „konfederackiej”, jak „lewicowej”) byli to ludzie, którzy na Ujazdowskiego nie zagłosowaliby nigdy – że zatem moja „wyborcza demonstracja” pokazywała możliwy sposób włączenia właśnie takich ludzi. W jednomandatowych wyborach senackich mamy tu zresztą do czynienia z sytuacją „albo – albo”, która w przypadku list wielomandatowych staje się radykalnie inna. Szansa dodania „kontestatorów” jest wtedy nieporównanie większa i może po prostu być duża.
Z moich wyników, z wyników Wiosny Biedronia, Szymona Hołowni, Petru, Palikota, ale także z wyników Kukiza i Konfederacji da się wywieść podejrzenia, że margines dodatkowych głosów, o które może chodzić, jeśli decyzję o listach powierzymy wyborcom, a nie partiom, może sięgać nawet 15 do 20%. To jedna z przesłanek, pozwalających sądzić, że właśnie o ten czynnik da się zwiększyć szanse w wyborach. Ale są i inne powody.
Wszystko wskazuje zatem, że z czysto statystycznych powodów – a zupełnie nie politycznych – efektywną metodą tworzenia Bloku Demokratycznego 2023 powinny być międzypartyjne prawybory. I nie jest w nich wszystko jedno, w jaki sposób liczylibyśmy głosy. Metodę d’Hondta należy tu sobie darować. Na wspólną listę powinni trafić ci kandydaci, którzy uzyskują największą liczbę głosów – niezależnie od tego, z której partii pochodzą. Dane wskazują jednoznacznie, że proporcji pomiędzy partiami to w żaden sposób nie naruszy, a przeciwnie – uczyni je bardziej liniowymi, co znajdzie odzwierciedlenie również w Sejmie, kiedy tak skonstruowana lista taranem doń wejdzie, korzystając z własnej siły nieosłabionej algorytmem d’Hondta. Wspomniany tu wybór pomiędzy kandydatkami Tarczyńską lub Przyłuską i Fabisiak w rzeczywistości list wielomandatowych wcale nie musi mieć miejsca, a jeśli już nie da się go uniknąć, to dokonają go wyborcy. Z tego powodu będzie nieporównanie trafniejszy niż jakakolwiek decyzja partyjnej centrali.
Trudną do zmierzenia, ale niewątpliwie wielką i statystycznie widoczną zaletą takiej listy byłoby, że obok partyjnych „lokomotyw” znalazłyby się na niej nie ciągnięte przez nie postaci anonimowe, ale ludzie, którzy o własne głosy potrafią skutecznie walczyć sami i byliby to najlepsi z nich – w jakiejś części lepsi od dzisiaj tam spotykanych. Jakiej? To również da się zmierzyć. Według danych z 2019 roku to ok. 25% składu wyborczej reprezentacji, bo wśród 214 posłów opozycji, którzy do Sejmu trafiliby, gdyby mandaty przydzielać większościowo byłyby 52 osoby, których tam dzisiaj nie ma. Jaki byłby wyborczy efekt, powiedzieć dokładnie się nie da. Wziąwszy jednak pod uwagę wszystkie przesłanki można przypuszczać, że byłby o rząd wielkości większy niż zmierzone w danych 1,7% dla całości składu Sejmu i kilkakrotnie większy od 5,6% zmierzonych dla opozycyjnej reprezentacji wyłanianej tą metodą.
Z czysto statystycznej argumentacji wynika więc bardzo jednoznacznie – i w tej sprawie wątpliwości mogą dotyczyć wyłącznie skali szacowanych tu współczynników – że rzeczywiste zwycięstwo wymaga:
- Wspólnego bloku opozycji jako warunku bezwzględnie koniecznego, ale w żaden sposób nie wystarczającego;
- Prawyborów według metody większościowej, bo każda inna metoda będzie bardzo wyraźnie słabsza i mniej skuteczna.
Każdy, kto dzisiaj opowiada o możliwych dwóch lub trzech blokach lub o załatwieniu sprawy w drodze „porozumienia liderów”, opowiada bzdury. Robi to albo nieświadomie – a wtedy niewiedza dyskwalifikuje go jako czynnie uprawiającego politykę lub ją tylko komentującego – albo kłamie z całą świadomością, jak to się niewątpliwie zdarzyło liderom opozycji w 2019 roku, kiedy klęska była pewna, a jej rozmiar musiał być im dobrze znany.
No, tu już jednak w obszar wyborczej statystyki wkracza polityka i wypada do niej na koniec powrócić, bo bez niej nie da się zrozumieć skutków wyborczej statystyki i wniosków, które z niej płyną.
Polityczne centrum jest puste
Władysław Kosiniak-Kamysz był łaskaw zapowiedzieć, że nie wyobraża sobie siebie na wspólnej liście z Klaudią Jachirą. Ma oczywiście prawo określać w ten sposób własną tożsamość polityczną, ideową, estetyczną i kulturową. A jednak gada bzdury. Szaleńczo niebezpieczne, jeśli się już wie, że wspólna lista po prostu musi objąć wszystkich spośród przeciwników PiS. Szef PSL nie pierwszy raz wygłasza tak durne deklaracje. To jego wcześniejsze o dwa i pół roku wypowiedzi uruchomiły proces, który skończył się porażką w 2019 roku. Nie pytałem, ale zakładam, że Kosiniak-Kamysz nie chciałby pozbawić Jachiry poselskiego mandatu czy odmówić jej prawa do kandydowania. Zakładam również, że byłby w stanie znieść jej obecność na posiedzeniu którejś sejmowej komisji. Kosiniak-Kamysz nie rozumie, że w każdych najbliższych wyborach partyjne tożsamości mają ograniczone znaczenie.
Ale jakieś znaczenie mają. I w dodatku wiadomo jakie. To również da się zmierzyć. Np. moimi 15% głosów uzyskanymi w około połowie od tych, którym właśnie tożsamość nie pozwalała głosować na Ujazdowskiego. Albo 5% strat na „pakcie senackim”, który również wymagał „przekraczania tożsamości”, co się najwyraźniej nie wszystkim wyborcom udało. Racje, których nie rozumie Kosiniak-Kamysz, dobrze za to rozumie Donald Tusk, który na początek własnego triumfalnego i udanego powrotu (choć on właśnie z tożsamościowych powodów nie wszystkim pasuje) zapowiedział po prostu „walkę ze złem” i jawnie radził, by na programowe duperele machnąć ręką (to moje określenie, te „duperele”, a oczywiście nie jego). Tusk szuka politycznego centrum, które daje szansę wygranej i znalazł dlań nową definicję, w moim przekonaniu bardzo trafną. Większość z nas istotnie macha ręką na „programowe duperele” i mamy w tym wiele racji, jednak to nie z powodu racji większość jest większością, ale z powodu statystyki. Większość wyborców opozycji nie tyle ma poglądy „centrowe” (cokolwiek dokładnie to znaczy), co uważa, że przede wszystkim „trzeba odsunąć PiS”. Większość zatem o własną tożsamość nie dba. Różnice spojrzeń Tuska i Kosiniaka wynikają z równic perspektyw obu panów. Jeden z nich chce być ideowo indyferentnym centrystą, dla drugiego zaś wierność ortodoksji własnej niszy jest kwestią być albo nie być.
Rzecz w tym, że choć akurat w Warszawie Ujazdowski wygrywa spokojnie głosami twardych wyborców PO i równie twardych lewicowych „realistów”, gotowych dla realizmu rozstać się z tożsamością, to w skali kraju nie jest to możliwe i bez marginesu owych dodatkowych 5 lub 15%, dla których tożsamość jest ważna, udać się to wciąż nie może, pomimo sondażowych wzrostów opozycji i spadków PiS. Tusk natomiast – choć polityczne centrum trafnie definiuje na nowo – nie porzucił jednak starego zwyczaju „cięcia skrzydeł”. A to jest strategia samobójcza. Pozbawia „centrum” marginesu niszy, który ma rozstrzygające znaczenie.
Jak więc pogodzić Kosiniaka z Jachirą? Albo Zandberga z Kidawą-Błońską i co gorsza z Bartoszewskim? Wódka u Mazurka nie wchodzi w grę. Jak zresztą widzieliśmy, niemożnością jest nawet pogodzenie samego Tuska z Hołownią, choć akurat w ich przypadku byłoby kompletną niemożliwością wskazać te słynne „nieprzekraczalne różnice programowe”.
Aspirujący do politycznego większościowego centrum politycy próbują znaleźć wspólne poglądy ludzi podzielonych w sprawie aborcji, praw LGBT, szczelnych granic, 500 Plus, polityki szczepień – już niemal wszystkiego, co dzieli i co jest równocześnie ważne i być może dzieli właśnie dlatego. Jeśli szukać iloczynu zbiorów ludzi należących w tych sprawach do różnych obozów, to on może się okazać wręcz pusty albo przynajmniej bardzo nieliczny. Jeśli zaś chodzi o wspólne poglądy, to one będą dotyczyły wyłącznie nudnych i nikogo nie emocjonujących oczywistości. Nawet stosunek do UE nas nie połączy, bo nie wszyscy zaakceptujemy poparcie unijnych sankcji za Turów, regulacji dotyczących energii powodujących podwyżki, nie mówiąc już o sankcjach za praworządność. Strategia unikania kontrowersji w deklaracjach skazuje nas na pustosłowie. Celował w tym rzeczywiście dość sprawny Rafał Trzaskowski i nawet zdobył niemal połowę głosów – ale nie zdobył większości, jak powinniśmy zapamiętać na długo.
Opozycyjni twardziele rozmaitych orientacji nie są w stanie zaakceptować tej rzeczywistości. Ona zaś ma charakterystyczne konsekwencje. Ani Kosiniak-Kamysz nie wymusi na opozycji zgody na milczenie w sprawie aborcji lub tym bardziej akceptacji „kompromisu”, ani Marta Lempart nie może oczekiwać poparcia całej, zdolnej do wyborczego zwycięstwa opozycji dla postulatu aborcji bez ograniczeń. Żadna z tych rzeczy nie jest możliwa, jeśli chcemy naprawdę zaangażować wszystkich, by wygrać. I żadnej nie powinniśmy chcieć. O tym musi dzisiaj wiedzieć po prostu każdy, kto ośmiela się mówić o możliwości zwycięstwa nad populistycznym żywiołem ksenofobicznej prawicy.
Co zatem da się zrobić? Prostej konstatacji w tej sprawie opozycyjni politycy najwyraźniej nie są w stanie przyjąć po prostu intelektualnie. Nie wiedzą, że unikanie odpowiedzi na pytania o kontrowersje odbiera im resztki wiarygodności. Nie widzą innego wyjścia niż kluczenie w bredniach o „tematach zastępczych”. Tymczasem o wszystkie te sprawy da się między sobą otwarcie spierać i nawet kłócić. I koniecznie trzeba to robić, bo tego wymaga wierność własnej tożsamości. Czyniąc z nich przedmiot rywalizacji między sobą i konkurencji wyborczej. Ta konkurencja nie może jednak odbywać się w wyborach. Musi się odbyć przedtem – w zatem właśnie w prawyborach. Wspólną obietnicą demokratów i ich wspólnej, pluralistycznej listy – w której to protokół rozbieżności a uzgodnień jest ważny – musi być rozwiązanie konfliktu o aborcję w demokratyczny sposób. Nie może nią być liberalizacja. Ani „kompromis”. Nie wolno obiecywać żadnej z tych rzeczy. Rozwiązania konfliktu najlepiej zaś dokonać głosami obywatelek i obywateli, a nie w dealu między politykami.
Sejm Wielki
Mówił o nim kiedyś Adam Szłapka i nazwał to lepiej niż Obywatele RP, którzy własny program nazwali mniej seksownie Konstytuantą. PiS ma spadające poparcie, ale mobilizacja i polaryzacja – pokazali ją głosując na Dudę – sprawia, że ich twardy elektorat to 30 lub 40%. Tylko w nielicznych miejscach to poparcie bywa większe. Ze 100 okręgów senackich, najwyżej w trzech da się obserwować trwałą bezwzględną przewagę i ponad 50% poparcia.
60% w wyborach jest realne. Wymaga po prostu prawdziwego otwarcia. Odważnego. Przypominam: 55% Ujazdowskiego plus 15% Kasprzaka daje 70%. To oczywiście w Warszawie – poza nią jest nieporównanie trudniej. Nawet w Warszawie 70% wymaga włączenia tych kilku procent Konfederacji, które udało mi się dostać bez żadnych starań. Być może tego również trzeba po prostu przestać się bać.
Na polskim Wschodzie jest trudniej. Ale również tam PiS rządzi głównie indolencją opozycji, niezdolnej stawić czoła wnioskom z rachunków. Większość konstytucyjna jest możliwa. I to nie propaganda TVP jest przeszkodą. Sami nią jesteśmy. Takie jest prawdziwe znaczenie wyborczych statystyk.
Tę właśnie optymistyczną oczywistość chcę zostawić w darze na święta tym z pewnością bardzo nielicznym czytelnikom, którzy zdołali dotrwać do tego momentu. Wbrew ponurej panoramie wokół – nie tylko zwycięstwo jest możliwe, ale zwycięstwo tak miażdżąco wielkie. Sądzę zresztą, że albo pójdziemy aż tak śmiałym szturmem, albo przegramy.
Te życzenia dedykuję działaczom obywatelskim, którzy dotąd zostawiali Obywateli RP sam na sam z partyjnym betonem, który usiłowali rozkruszyć – również tym, którzy nas bez żenady opluskwiali jako jątrzących warchołów, kalających własne gniazdo i działających na korzyść PiS. Obawiam się, że nie pozostaje Wam dzisiaj, drodzy, nic innego jak kandydować z własnych, obywatelskich list, by móc wywierać nacisk na rzeczywistość. Zanim nas nie zmierzą w sondażach nikt z nas nie trafi do „Kropki nad i” i dziennikarze nie zauważą rzeczywistości poza niekończącym się miłosnym dialogiem Tuska z Hołownią. Życzę Wam odwagi, bo dobrze wiem, że trzeba jej sporo, by taką decyzję podjąć.
Dedykuję te życzenia także dziennikarzom, od których zależy wszystko. Którzy wciąż będą kiwać głową politykom zapewniającym, że „pakt senacki” nastąpi, natomiast prawybory do Sejmu nie mają sensu i nie są możliwe. Im życzę, żeby się w te święta nauczyli rachować i by się przede wszystkim zastanowili, na czym polega ich misja. Przy kim powinni stać i czy na pewno są to zarządy partii, czy może ci, którzy próbują ograniczyć ich wszechwładną samowolę.
Polityków pozdrawiam serdecznie i świątecznie. Przy wszystkich słowach krytyki, prawybory są dla nich. To oni w ostatecznym rachunku zyskają najwięcej – wiarygodność, dziś zrujnowaną do szczętu. Politycy są przecież w tym wszystkim najmniej winni. Zachowują się zgodnie z warunkami, w których przychodzi im działać. To do mediów i organizacji obywatelskiego społeczeństwa należy zmiana tych warunków. Tak, byśmy w wyborach i każdej innej okazji po prostu grali w tę samą grę.
To zaś życzenie – żebyśmy wiedzieli, w co gramy – kieruję do „zwykłych ludzi”. Wam się to wreszcie należy.
Kto dał radę tym 20 stronom, temu i PiS niestraszny…
8 thoughts on “A gdyby tak o wyborach porozmawiać poważnie?”
Łatwy dla laika ten tekst miejscami nie jest, ale wart uwagi i wysiłku zrozumienia. Nawet dla tych, a może przede wszystkim dla tych, którzy do hasła prawyborów podchodzą jak do jeża. Przy tym wart o tyle więcej, że wreszcie bez przykrywania frazesami pokazuje polityczną „kuchnię” wyborczą.
Startuj 🙂
Pięknie Pan opisał absurdyzm i patologię polskiego systemu „wyborczego”. Popełniając przy tym parę drobniejszych i większych błędów, ale przy tej masie tekstu błędy są nieuniknione. W swojej naiwności „ogrania systemu” przypomina mi Pan nieco Pawła Kukiza, który jest „dymany” właśnie przez PiS za parę czczych obietnic przepuszczenia kilku kukizowych ustaw, które zostaną uwalone na wyższych szczeblach albo przez Sejm po całkowitym wykończeniu Kukiza.
PO ma według własnych podań aktualnie 10-15 tys. aktywnych członków, a więc jest czystą „mafią nomenklaturową”. Pseudo-partyjka Hołowni ma prawdopodobnie 500 członków, a więc jest to czysta „kreatura medialna” i „spluwaczka wyborcza”, do których zaliczałem podobne twory z przeszłości (Palikot, Petru, Kukiz, Biedroń i dziesiątki innych) Szkoda, że pomija Pan aspekt reprezentatywności tzw. „partii politycznych”. Kalkulacje i ocena działań mechanizmów wyborczych (również prawyborczych) bez uwzględnienia tego czynnika są skażone falsyfikacją, wirtualizacją i spekulatywnością.
Polski system zasługuje raczej na miano mediokracji, a nie partiokracji i nie ma nic wspólnego z demokracją.
Ależ oczywiście, że tak. W Niemczech np. — o ile pamiętam — państwowe finansowanie partii uzależnia się od ilości członków płacących składki. W Polsce partia Hołowni (zakładam, że ma jednak mniej członków) mogłaby dostać — fantazjując — 20% głosów i wielomilionową subwencję do podziału w wąskiej grupie znajomych. Parę lat temu pytałem prominentnego polityka Wiosny, ilu jest członków partii i usłyszałem, że on nie wie i sam nie jest członkiem. Przestraszył się, kiedy mu uzmysłowiłem ten aspekt problemu — nie w systemowych kategoriach, ale po prostu jako możliwy skandal finansowo-towarzyski. Do głowy mu dotąd nie przyszło, żeby na takie rzeczy w ogóle zwracać uwagę. Hołownia jest — jak się dziś wydaje — absolutnym rekordzistą w tym zakresie, choć nie wiem, czy sam jest członkiem własnej partii ;). No, próbowałem się odnieść do danych z wyborów i do konkretnej wyborczej sytuacji, która nam grozi. Nie urodzę przecież z powietrza partii o setkach tysięcy członków.
System prawny utrwalił się w realnym działaniu i obrósł w patologie tak bardzo, że nie da się dziś ustalić, co tu jest skutkiem, a co przyczyną. Np. rola jedynek i dysproporcjonalnie wielka część głosów, które zgarniają. Progi wyborcze — wszyscy wiemy, jak bardzo zły to pomysł, ale z 4 list, które w 2019 nie przekroczyły progu, żadna nie wymagała tej ingerencji ze strony PKW. Efektywny próg i tak eliminował je wszystkie. W tekście o tym wspomniałem — większościowo policzone głosy dawały mandat Liroyowi i nikomu więcej z „outsiderów”.
To taka jedna techniczna uwaga co do „zjednoczonej opozycji”. Ostatnio mamy wysyp różnorakich „koalicji”, które nie są formalnie koalicjami i są moim zdaniem absolutnym gwałceniem polskiego prawa. Ale już żeśmy się przyzwyczaili, że band partyjnych żadne prawo nie obowiązuje. To ma też pewne konsekwencje np. finansowe, bo ktoś musi kasować przyznawane przez państwo pieniądze. Robi to zawsze lider „koalicji” w imieniu „przystawek”. Ale pieniądze powinno się jakoś dzielić i robi się to oczywiście w sposób absolutnie nielegalny jakimiś umowami w ciemnej bramie. Czasem się przystawkę oszuka i wysiuda (jak Kukiza z Koalicji Polskiej) a czasem przyzna się przystawce jakieś lewe państwowe fundusze na cele czysto partyjne (patrz Fundusz Sprawiedliwości Ziobry).
Ten aspekt też by musiał być jakoś określony w ramach „zjednoczonej opozycji”, chociaż w tym wypadku można sobie wyobrazić drogę legalną i formalną poprzez umowę koalicyjną rzeczywistej wyborczej koalicji. Takiemu tworowi 8-% próg wyborczy raczej by nie groził.
W Niemczech jest system mieszany. Gro dotacji zależy od samodzielnie zebranych składek oraz darowizn (nie bezpośrednio od liczby członków), co w Polsce należało by raczej do uniknąć. Lepszy byłby system ryczałtowy od ilości członków. O ile dobrze pamiętam, tak jest w Holandii.
W Niemczech są też premie wyborcze, ale te nie mogą przekraczać chyba 30%. I jest jeszcze jedna bardzo wartościowa i dobra zasada. Suma dotacja z budżetu państwa nie może przekraczać sumy samodzielnie zebranych darowizn i składek. Ta zasada zabiłaby w Polsce natychmiast wszystkie „partie” bo te nawet nie muszą się starać o zbieranie składek. PSL (podobno najliczniejsza partia) całkowicie z nich zrezygnowało. W ich sprawozdaniach finansowych w rubryce składki członkowskie są sumy śladowe, a znalazłem również lata w których stało tam 0 (słownie zero) złotych. Przed kilku laty systematycznie te sprawozdania śledziłem. Czy się w ostatnich latach coś zmieniło, musiałbym sprawdzić.
Generalnie w Niemczech obowiązuje zasada. O finanse, donatorów i członków musisz starać się sam. Jak się postarasz, to państwo też trochę dopłaci, bo porządnie działające partie są w demokracji ważne. A partie pozorowane są w Niemczech wręcz delegalizowane. Partia według ich ustawy musi swą działalnością, aktywnością, liczbą członków dawać rękojmię bycia partią, czyli zrzeszeniem chcących wpływać na politykę państwa aktywnych obywateli.
Tak mała alternatywna idea dla Pana. Zamiast bić głową w mur gangów nomenklaturowych namawiając ich do sepuku poprzez wejście w koalicję pozornie zdemokratyzowaną, może lepiej zapisać się do PO i zaproponować jej przemianę na klasyczną, masową, demokratyczną partię obywatelską (nazwa by tego wymagała). Celem byłoby umasowienie partii i wypełnienia jej obywatelami. Powiedzmy minimum 120.000 członków, idealnie z 250.000 członków. PO ma szmal na odpowiednią kampanię rekrutacyjną. Oczywiście ludzie nie wejdą do struktury mafijnej, ale gdyby statutowo na wstępnie zagwarantowano by im podmiotowość, decyzyjność w lokalnych i ogólno-partyjnych sprawach, solidnie chronione prawa członkowskie i procedury demkratyczne, to być może bariery braku zaufania i niechęci do działalności partyjnej dałoby się przełamać. Tutaj oczywiście byłoby wliczone bezwzględne prawo do oddolnego wybierania władz lokalnych i centralnych, jak również wszelkich kandydatów na reprezentantów (w samorządach i do centralnych organach wybieralnych). A więc prawyborów. Oferta PO mogłaby być skierowana do członków i sympatyków innych partii na zasadzie, „w naszej partii każdy będzie mógł się w sposób demokratyczny wedle sowich talentów zrealizować”.
Może stworzenie pierwszej w Polsce demokratycznej, masowej partii obywatelskiej, przełamującej model nomenklaturowy byłoby najlepszym sposobem na pokonanie PiS-u i demokratyzację polskiego systemu. Być może PiS musiałby zareagować umasowieniem i zdemokratyzowaniem siebie.
Jak Pan spotka kiedyś Tuska, to proszę go zapytać, co myśli o takiej idei.
Tuska pewnie nie spotkam, kiedy się z nim spotkała delegacja Obywateli RP, ja nie poszedłem, bo już byłem na emeryturze, ale przede wszystkim nie chciałem go drażnić — dla PO jestem czarnym ludem. Obywatelom RP on nie odpowiedział wcale, nabrał też zwyczaju, który jego partia od dawna ma — woli sobie wybierać grzeczniejsze ruchy obywatelskie, a one przy okazji są również większe i więcej znaczą.
Natomiast gwoli ogólniejszego wyjaśnienia a propos Pańskich propozycji tutaj. My nigdy nie próbowaliśmy pisać alternatywnej ustawy o partiach politycznych. Uważamy, że to niezupełnie nasza rola, ale przede wszystkim, że że mija się z celem formułowanie takiego projektu w nadziei, że go kiedyś jakiś sejm uchwali. To się nie stanie, bo partie musiałyby same na siebie kręcić bata. W programie napisaliśmy, że ustrój partyjny jest do remontu i wyjaśniliśmy w skrócie, dlaczego. Nasz program był i nadal usiłuje być nie o życzeniach na okres „po odsunięciu PiS”, ale o działaniach, które da się podjąć teraz. Wyobrażaliśmy sobie — dzisiaj wiemy, że o wiele bardziej naiwnie niż to sobie byliśmy w stanie wyobrazić — że proces reformy partyjnego ustroju rozpoczniemy presją na prawybory. Wydawało nam się, że oczywistość tego rozwiązania na okres walki z PiS widać i że wobec tego taka presja ma szanse. A przy okazji to i owo mogłoby się wydarzyć.
Przy okazji zresztą wściekły momentami opór partyjnych aparatów pokazał, że o reformie normalną drogą parlamentarną marzyć nie ma co. Kompletny brak społecznego rezonansu też trochę odbiera nadzieje — no, demokracji wg Pańskich lub moich wyobrażeń niemal nikt nie oczekuje, nie istnieje żaden „lud”, który trzeba by było „wyzwolić z okowów”.
To oczywiście nie znaczy, że z postulatów należy rezygnować, ale czyni je piekielnie trudnymi.