Absolutyzm oświecony jest oczywiście lepszy od nieoświeconego. To jasne. Jasne jest jednak również to, że to jest nadal absolutyzm. Wiara w dobroczynne skutki zastąpienia złego władcy dobrym ma wprawdzie mocne uzasadnienie, ale w ostateczności okazuje się równie naiwna jak nadzieja na akt łaski tyrana. A bywa przy tym niebezpieczna, jeśli przyjmuje postać haseł wymiany elit, jak to się stało w 2015 roku, kiedy właśnie te hasła stały jedną z głównych przyczyn nieszczęścia, w którym utkwiliśmy od tego czasu na dobre – a między innymi dlatego tak mocno w nim utkwiliśmy, że ówczesnej niechęci do starych elit trudno było się dziwić. Racje stron sporu mają tu zresztą do rzeczy mniej niż na ogół myślimy, o czym przekonał się Ludwik XVI, kiedy głowę ściął mu tłum zaiste barbarzyński, a jednak to właśnie owi barbarzyńcy mieli historyczną rację, a nie ich oświecona przecież i przyzwoita ofiara.
Niczego dziwnego nie ma też z drugiej strony w podobnym poglądzie walczących z autokratycznym populizmem demokratów i w tezie, że o szczegóły rządów po PiS nie ma się po co troszczyć dzisiaj, bo najważniejsze jest PiS przede wszystkim odsunąć. W końcu trzeba mieć władzę, żeby stanowić dobre prawo. A jednak powinno dziś nas uwierać, kiedy wśród okrzyków przeciw „symetrystom” nie widzimy rzeczywistej symetrii własnych postaw w stosunku do prymitywnego, znaczonego odwetem, pisowskiego hasła wymiany elit. Zmiana władzy – oczywiście, że na nieporównanie lepszą – wyczerpuje całe nasze myślenie o polityce i niczego niepokojącego w tym nie widzimy. A powinniśmy.
Historia i logika (niekoniecznie logika historii)
Wbrew wszelkim definicyjnym pozorom nie to jest najistotniejsze dla demokracji, skąd pochodzą rządzący. Ani nawet to, kim są. W demokracji zawsze może się zdarzyć wybór gangstera, idioty, oszalałego fanatyka albo po prostu drania, który władzę kocha dla niej samej. Zwłaszcza w dzisiejszych stabloidyzowanych kampaniach wyborczych i całym tym tanim zgiełku, który sprzyja wszystkim, tylko nie mężom stanu zdolnym iść pod prąd lub znającym się na rzeczy, odpowiedzialnym ekspertom – i w których gra się już niemal wyłącznie nieczysto. „Charyzmatyczny lider” to kryptonim, który media nadają często po prostu zamordystycznym wodzom własnych ugrupowań.
Tymczasem dobry ustrój charyzmy nie lubi. Dobry ustrój to nie ten, który zapobiega awansowi szubrawców, bo tu żadnych gwarancji dać się nie da. Dobry ustrój to ten, który nie czyni nas bezbronnymi, kiedy rządzący okaże się draniem albo idiotą. Choćby to był ktoś tak groteskowo łączący obie te cechy, jak Przemysław Czarnek.
Ograniczenie rządzących, kimkolwiek by byli i jakkolwiek byliby wyłaniani – czy pochodzą z wyborów, zamachu stanu lub obcej interwencji, jak to się zdarzyło w Niemczech i Japonii po II Wojnie, kiedy władzę i jej nowy porządek zainstalowali tam zwycięzcy alianci, czy są np. dziedziczni – ma dla demokracji znaczenie ważniejsze niż sam demokratyczny wybór. Historycznie to ono było pierwsze. To od niego rozpoczął się ład, który w zachodnim świecie uznajemy za cywilizowany i oczywisty. Zasada ograniczenia rządzących świadomą wolą rządzonych jest najważniejszą i pierwotną cechą liberalizmu, znacznie starszą od samego tego pojęcia. W Anglii wywodzi się ona od Wielkiej Karty Swobód, więc z początków XIII w. We Francji to Oświecenie, Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, zatem późny wiek XVIII. W Polsce – rzadko o tym pamiętamy – to tradycja Odrodzenia i Reformacji, Artykuły Henrykowskie i Pacta Conventa, wiek XVI.
Co przy tym charakterystyczne i dla nas tutaj kluczowo ważne, żaden z tych trzech monumentalnych dokumentów – współtworzących konstytucję znanej nam cywilizacji – nie był edyktem łaskawego władcy. Każdy był na rządzących świadomie wymuszony przez rządzonych, którzy przecież jednak – w dwóch z trzech wymienionych przypadków – nie dokonywali przewrotu i po samą władzę nie sięgali, ścinając głowę obalonemu królowi, jak zrobili to Francuzi. W szesnastowiecznej Polsce ten proces miał przy tym nieznany gdzie indziej, pokojowy charakter kontraktu – kontrakt wynikał z elekcji, w której władzę powierzano – w dziedzicznej monarchii kontrakt trzeba było wymuszać otwartą przemocą lub groźbą.
W Polsce dzisiejszej ta bardzo pierwotna zasada liberalizmu jest wciąż zadaniem. I to zapomnianym – nieobecnym ani w świadomości zbiorowej, ani w świadomości elit. Owszem, trzeba mieć władzę, by ustanawiać prawo i o tym wie każdy, ale równocześnie najistotniejsze i najważniejsze dla demokracji ograniczenia władzy nie od rządzących pochodzą – ale o tym nie pamięta już nikt po żadnej ze stron emocjonującej wszystkich wojny.
Jeśli tę zasadę uznać za rzeczywiście podstawową lub przynajmniej ważną, to wynikają z niej przemożne konsekwencje na dzisiejszy czas kryzysu. Znaczenie ograniczenia władzy ujawnia się zawsze właśnie w kryzysie, kiedy władca jest zły. To wtedy ograniczenia władzy są w ogóle potrzebne, a demokracja zdaje najistotniejszy test. Jego oblanie często – choć na szczęście nie zawsze – oznacza przekroczenie punktu bez powrotu, za którym demokracji po prostu już nie ma, choćby nawet odbywały się jakieś wybory i ktoś w nich głosy liczył prawdziwie.
Po pierwsze więc w dzisiejszym kryzysie polska demokracja od siedmiu lat przechodzi taki test i wypada się przyjrzeć wynikom, bo one nie nastrajają optymistycznie. Po drugie, jeśli nawet w wyborach dojdzie w tej sytuacji do wymiany elit, to pozostaniemy pod rządami władców wprawdzie oświeconych, niemniej nadal absolutnych. Złego zarządcę folwarku zastąpi pan łaskawy, my jednak nadal będziemy miąć czapki w dłoniach, stojąc u progu w oczekiwaniu na łaskawe przyjęcie naszych suplik. Może się nawet doczekamy, choć to jest mało prawdopodobne, bo pan folwarku będzie się wciąż obawiał stojącej za węgłem złej konkurencji, która w jego łaskawości zobaczy słabość i bezwzględnie ją wykorzysta, skoro są wśród nas tacy, którym nasze supliki są nie w smak. Jeśli więc z folwarku mamy wyjść naprawdę, to ograniczenie władzy trzeba koniecznie wymusić właśnie na złym zarządcy. Na tej władzy, która jest. Na każdej, więc zwłaszcza na tej.
Tyle wskazuje logika. I historia. Bieda w tym, że nie lubimy dzisiaj ani jednego, ani drugiego. Największy kłopot sprawia nam jednak sam ciężar wniosków. Bo jakże to tak? Mamy na PiS wymusić liberalizację aborcji? Prawa gejów? Praworządność? Naprawdę na PiS? No, otóż właśnie naprawdę. Każdy rządzący ma wiedzieć, że to nasze supliki są prawem Rzeczypospolitej ważniejszym od jego edyktów.
Szaleństwo Czarnka
Wróćmy do Czarnka, którego nazwisko pojawiło się tutaj nie przypadkiem.
W szkolnictwie III RP zawsze zgadzaliśmy się, by to jednoosobowo minister oświaty decydował – w trybie rozporządzeń niepoddanych nawet parlamentarnej kontroli – o wszystkich szczegółach szkolnego życia naszych dzieci i to w jednolity sposób dla każdego z nich: ustalając detaliczne programy oraz po aptekarsku odmierzając siatkę tygodniowych zajęć, precyzyjnie określającą, ile godzin wszystkie nasze dzieci po równo spędzą na ćwiczeniach fizycznych, a ile na ćwiczeniach z rachunków niezbyt słusznie zwanych matematyką, ile na religii, ile na naukach przyrodniczych, o edukacji seksualnej nie wspominając.
Nie protestowaliśmy, kiedy tę władzę mieli ludzie jakoś nam ideowo bliscy, choć dobrze nie było tu nigdy, bo zasada uniformizacji, realizowana w tak toporny sposób (a na ostatni guzik dopięta przez minister Hall w pierwszym rządzie Tuska) dobrych efektów dać po prostu nie może. Ocknęliśmy się przerażeni, kiedy zobaczyliśmy u władzy nierozgarniętą Zalewską i jawnie obłąkanego Czarnka – ale czy na pewno rzeczywiście się ocknęliśmy?
Już wcześniej okazywaliśmy niezadowolenie np. Legutką i Giertychem, ale wniosków z ich rządów nie wyciągnęliśmy. Władzy ministra nie ograniczyliśmy, choć jej zakres jest i zawsze był niezgodny konstytucją, jeśli się nad tym zastanowić dobrze, podobnie jak cały ustrój szkoły – ucieleśnienie paternalizmu, a nie podmiotowości poznającego świat i kulturę człowieka. Byliśmy zadowoleni, że rządzą nasi, nawet jeśli rządząc potrafili zmielić w sejmowej niszczarce blisko milion podpisów protestujących i domagających się referendum obywateli. Bo kto by poważnie traktował prawackie postulaty akcji „Ratuj Maluchy”? Byłoby trudno powiedzieć, czym dokładnie różnimy się w tym względzie od pisowców. Tym, że mamy pewność, że „nasi są mądrzy i mają rację”? Cóż, oni tę pewność mieli także.
Systemową odpowiedzią demokratów na ekscesy Giertycha i Legutki, a później Zalewskiej oraz Czarnka powinno być wyraźne ograniczenie władzy ministra, decentralizacja i wreszcie pluralizm trwale wpisany w ustrój szkolnictwa i realizujący konstytucyjne obietnice indywidualnej wolności, do których powinno należeć prawo do indywidualnego rozwoju człowieka, a nie uniformizacja pod dyktando ministerialnego urzędnika. Niemal nie słychać żadnego z tych kierunkowych postulatów w reakcji na to, co dzisiaj wyprawia Czarnek, a wcześniej Zalewska.
Choć wielu z nas wie, że szkoły teoretycznie są w większości samorządowe i przy odważnej postawie samorządów mogłyby żyć pod minimalną, jeśli już jakąkolwiek kontrolą ministerstwa, że zatem mogłyby być np. różnorodne, to jednak w reakcji na demolowanie oświaty przez PiS nie widzieliśmy – z wyjątkiem pewnej wiejskiej gminy na zachodzie Polski, gdzie wójt zdecydował się wykorzystać ścieżkę edukacji domowej, co pozwoliło mu utrzymać tamtejszą szkołę w stanie niezmienionym i poza ministerialną kontrolą – ani jednej próby urządzenia ich samodzielnie i po swojemu. Jeszcze tylko łódzki samorząd utrzymał niezmienioną sieć gimnazjów do ostatniego możliwego terminu po zmianie ustawy – pozostałe gorliwie, choć wśród narzekań, wykonały wolę PiS natychmiast, znacznie wcześniej niż rzeczywiście musiały. W skali całego kraju, w którym samorządy podobno nam się ustrojowo udały, a dziś wiele pozostaje poza kontrolą PiS, ta bezwyjątkowa nieobecność nieposłuszeństwa wobec zaplanowanej przez rząd katastrofalnej demolki musi zdumiewać. Bo co to właściwie znaczy w tej konkretnej sytuacji, że samorząd jest niezależny, albo że jest nasz?
Strajkujący nauczyciele nie muszą przerywać pracy i narażać się na związane z tym skutki społecznych kosztów własnego protestu, które pamiętamy ze strajku w 2019 roku, kiedy opluwająca ich propaganda trafiała często na grunt podatniejszy niż chcielibyśmy przyznać. Wystarczy, że odmówią posłuszeństwa kuratoriom i przynajmniej na czas strajku urządzą szkoły po swojemu, ustanawiając nauczycielski samorząd i jego autonomiczną władzę nad szkołą – oczywisty, a nieobecny postulat ustrojowy – po prostu siłą faktu. Wystarczy, że poprowadzą z dziećmi zajęcia po swojemu, nie oglądając się na ministerialne programy. Jeśli nie potrafią sami, mogą chociaż uczyć „po staremu” – źle, ale z pewnością lepiej niż wymyśla Czarnek. Być może urządzą szkoły ze wsparciem samorządu terytorialnego, lokalnych instytucji kultury, ośrodków naukowych, jeśli są takie w pobliżu, lokalnych środowisk. Jeśli taki pomysł wygląda na utopię – a rzeczywiście wygląda – to ośmielam się sądzić, że źle to świadczy nie o moim realizmie, kiedy to proponuję, ale o naszej społecznej kondycji i o naszych demokratycznych instynktach. Chodzi w końcu o wszystkie nasze dzieci. Podobno są naszą główną troską. Dla nich przecież wszystko.
Prawdziwie groźny dla władzy bunt szkół wyglądałby więc raczej w ten sposób – byłby zamachem na władzę, a nie na kasę, choć ona się nauczycielom należy jak najbardziej słusznie. Jakim cudem pozwalamy na powierzanie 13 lat życia naszych dzieci nauczycielom zarabiającym mniej niż policjanci i oczywiście nieporównanie mniej niż politycy, oddając i nauczycieli, i dzieci pod niczym nieograniczoną władzę niechby i kompletnego idioty w randze ministra – tego nie umiem zrozumieć, ale jeszcze mniej zrozumiała jest nasza najwyraźniej organiczna niezdolność do wyciągnięcia wniosków z doświadczeń.
Natura społecznej impotencji
W charakterystycznie przewrotny sposób ta zwieńczona Czarnkiem i porażką strajku nauczycieli mała historia polskiej szkoły wiąże się przy tym ze wspomnianą tu historią pomnikowo wielką. Patrząc z lotu ptaka, widać uderzającą różnicę między Anglikami i Francuzami, a Polakami – by trzymać się tych trzech krajów z powodu ich wspomnianych epokowych dokumentów. Francuzi są silnie przekonani, że Bastylię zburzyli własnoręcznie i podobnie rękami ludu napisali sobie – oraz innym – Deklarację Praw. Anglicy wiedzą, że to oni zbudowali parlamentaryzm – również dla siebie i innych – że ich demokracja zależy od nich i do nich należy. Polacy tymczasem – skoro I Rzeczpospolita upadła bezpowrotnie, by dawnej potęgi nie odzyskać już nigdy – są przekonani, że historię piszą za nich odtąd już zawsze inni, że sami bywają raczej jej ofiarami niż autorami, a państwo w najlepszym razie jest jakimś bezosobowym bytem, a nie żywym organizmem, w którym uczestniczą i który od nich zależy. Polacy wiedzą, że nie zależy od nich nic.
W III RP na palcach da się policzyć grupy społeczne, które mają jakiekolwiek poczucie historycznego sprawstwa. Nie należą do nich żadną miarą tłumy wylegające na ulice w wielkich demonstracjach KOD, bo one raczej przyniosły rodzące depresję poczucie właśnie bezradności, nie zaś radosną świadomość, że oto mamy wreszcie sprawy we własnych rękach i zmieniamy świat. Jeszcze większy tłum walczących kobiet wciąż walczy, jednak o ile nie wywalczy przełomu większego niż ten jedynie, że wreszcie po latach nikt z posłów opozycji nie utknął w windzie w trakcie głosowania ich projektu aborcyjnej ustawy, ten wielki ruch skończy podobnie – raczej więc na kozetce terapeuty i w fotelu ginekologa w Holandii niż w Panteonie matek nowej Republiki.
Co innego górnicy, których płonące w Warszawie opony pamiętamy do dziś i którzy we własnej zbiorowej pamięci przechowują wspomnienie tych chwil, kiedy władza ugięła się wreszcie przed ich dumną wolą. To jeszcze nie polityka, a już na pewno nie demokratyczna – ale zupełnie innej klasy doświadczenie sprawstwa mają za sobą Karolina i Tomasz Elbanowscy ze swą historią walki z systemem oświaty o prawo wychowania i wykształcenia własnych dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami katolickich ultrasów i ze swym ruchem „Ratuj Maluchy”, którego byli twórcami. Milion podpisów przeciw szkole dla sześciolatków – i przy okazji za likwidacją gimnazjów – wprawdzie zignorowano, odmawiając ludziom referendum w sprawie, która ich żywotnie dotyczy, ale władza się jednak cofnęła i obowiązek szkoły dla sześciolatków zastąpiono prawem. Ruch „Ratuj Maluchy” zdołał się tymczasem policzyć i zmierzyć swoją siłę. W znacznym stopniu przyczynił się potem do zwycięstwa PiS, a własne postulaty zrealizował z tak wielką nawiązką, że u Elbanowskich prawdopodobnie budzi to spore zakłopotanie, bo oni przy całej swojej ortodoksji są jednak ludźmi porządnymi, myślą i nie są Czarnkami.
Tak się właśnie robi historię – nie jestem wprawdzie fanem akurat tej jej odsłony, ale jeśli gdzieś widać zorganizowaną społeczność, która cokolwiek osiąga i dzięki temu ma jak Anglicy i Francuzi poczucie autorstwa własnej historii, to właśnie w prawackich środowiskach, które były w stanie stworzyć cały sektor własnych mediów, przeprowadzać gigantyczne akcje społeczne z pełną świadomością celów, zrobić mnóstwo rzeczy, na które nie stać było demokratów przy całej ich gadaninie o obywatelskim społeczeństwie, a na koniec wreszcie – wygrać wybory i wywrócić stolik, przy którym tak nam było wygodnie, prawda?
Po zwycięstwie – folwark ufortyfikowany
Kampania wyborcza wystartowała już z impetem. Pojawił się sondaż, w którym KO po raz pierwszy po 2015 roku przeskakuje PiS, obejmując prowadzenie – co rysuje możliwość jak w 1989 roku, kiedy władza, wbrew wszelkim rozsądnym prognozom po prostu sama z siebie upadła. W obozie PiS widać oznaki przerażenia, w obozie demokratów budzi się nadzieja. Oraz znane nam niestety samozadowolenie liberalnych polityków rozgrzeszające rozleniwienie ich umysłów i wyobraźni.
Czy w siedmioletnich już zmaganiach opozycji z władzą chodzi np. o rządy prawa? Albo np. o prawo do aborcji i inne prawa człowieka? O pensje nauczycieli i o porządną szkołę? O demokrację, która nie zapadnie się od byle awantury wywołanej przez byle jaką ekipę populistów z PiS lub skądkolwiek? Czy może chodzi nam po prostu o to, by ekipę PiS pogonić? Zastąpić nieokrzesańców u władzy ludźmi, którym ufamy, albo przynajmniej ufamy bardziej – porządnymi, uczciwymi, cywilizowanymi? Wiedząc, że będą łaskawsi dla nas, dla praworządności, dla szkoły i nauczycieli, dla praw kobiet? Wydaje się po pierwsze, że chodzi nam o jedno i drugie, po drugie zaś, że oba te cele nie są w żadnym stopniu sprzeczne i że w oczywisty sposób przejęcie władzy sprzyja realizacji najistotniejszych postulatów demokracji – przecież prawo stanowi ten, kto ma władzę.
To są jednak wszystko pozory – co próbowałem pokazać przykładem angielskiego Jana bez Ziemi oraz Czarnka, któremu grunt do jego harców przygotował cały poczet poprzedników, z niewątpliwie przecież oświeconą, aktywną dziś w edukacyjnej alternatywie Katarzyną Hall włącznie. Jej program dla szkoły z passusami otwarcie deklarującymi, że myślenie nie jest celem „nauczania matematyki” i że bywa w szkole szkodliwe, będę pamiętał już zawsze jako koszmar porównywalny z indoktrynacyjnymi ekscesami nacjonalistów, choć dla szkoły jeszcze bardziej rujnujące było uszczelnienie systemu gwarantującego jednolitość. Ale dobrze przecież wiem, że mało kto w ogóle to zauważył, a sam wspominając o tym dzisiaj wyłącznie „jątrzę”.
Egzamin w konfrontacji ze złą władzą przegraliśmy. Z drobnymi wyjątkami – których w dodatku nie cenimy – niczego na niej nie wmusiliśmy. Jeśli ktokolwiek liczy na łaskawość nowych władców, przeliczy się – i to srodze. Prawa kobiet? Jeśli dotychczas budziły obawę – i komentarze o wyborach przegranych z powodu „niepotrzebnego radykalizmu” tęczowych Maryjek – to była to obawa zrozumiała, co trzeba podkreślić, niezależnie od tego jak absurdalnie naiwne było polityczne kluczenie wokół tego rodzaju „tematów zastępczych”. Tyle, że identyczne obawy zadziałają silniej, kiedy w kryzysowej sytuacji trzeba będzie bronić nowej, lepszej władzy. Praworządność? Politycy dawali tu plamy nawet bardziej niż w sprawie aborcji, choć to sobie trudno wyobrazić. Nauczycielskie pensje? A niby po co o nie walczyć, skoro one się świetnie nadają do wyborczych sześciopaków, a nauczycieli jest wciąż ponad pół miliona i wszyscy głosują?
Nie jątrzyć? Bo są wybory i walka o wszystko? W każdym znanym mi kraju o zdrowo funkcjonujących odruchach społecznych to właśnie wybory są okazją do artykułowania postulatów społecznych i zawierania stosownych kontraktów z politykami zabiegającymi o poparcie. W Polsce poparcie należy się „naszym”, bo istnieją „oni” – i już. W kampanii gęby mamy mieć zamknięte. To aksjomat polityki w pełni akceptowany również społecznie.
Sam zaakceptować go nie umiem. I przypomnę. Jan bez Ziemi został w Anglii zapamiętany jako król tak zły, że tego imienia nie nadano odtąd żadnemu następcy tronu. Na wojnę z francuskimi pretendentami do tronu Anglii potrzebował kasy – jak bardzo, to widać choćby w filmach o Robin Hoodzie. Wojna z Francuzami jednakże była może nawet bardziej święta niż nasza wojna z PiS, nieprawdaż? Tak w każdym razie widział ją Szekspir, poświęcając królowi Janowi jedną ze swych sztuk. A jednak to właśnie tę najwyższą i najświętszą wojenną potrzebę wykorzystali baronowie, w zamian za kasę stawiając warunki i tworząc zalążek parlamentu oraz podstawowe zasady politycznych wolności: wolność handlu w miastach, autonomię Kościoła (!), podatki wyłącznie za zgodą rady, zakaz więzienia bez wyroku sądu. Szekspir o to nie dbał, o Wielkiej Karcie Swobód nawet się nie zająknął. To my wiemy, jak fundamentalnie ważna ona była. A może nie wiemy? Może wolności polityczne to wyłącznie potrzeba złych i skłonnych do zdrady baronów, a ograniczenie władzy monarszej to tylko narzędzie ich podłej zdrady w świętej wojnie o wszystko?
W roli króla Jana należałoby dziś obsadzić Kaczyńskiego. Moment na wymuszanie na nim ustępstw jest już niestety za nami. Przed nami pozostaje jednak – chcemy wierzyć – powierzenie władzy kolejnemu królowi. Do zawarcia pozostaje kontrakt, jak ten zaoferowany Henrykowi Walezemu. Należy pamiętać, że on z Polski zwiał, uznając, że tak rządzić nie potrafi. Delikatnie mówiąc, ta postawa naszym politycznym liderom jakoś bardzo obca nie jest.
Kontrakt
Kiedy myślę o kontrakcie, jaki należałoby dziś próbować wymóc na czterech partyjnych liderach, którzy mogliby wystąpić dziś zbiorowo w roli króla Henryka i potrzebujących naszych głosów, to „pakt senacki” wydaje mi się najskromniejszym wariantem minimum – dobrym na początek wspólnego myślenia i rozmów. Niedawno cała czwórka potwierdziła wolę jego zawarcia – jak to zrobiono w 2019 roku.
Oczywiście tak zrobić trzeba – trzeba wystawić jednego kandydata przeciw PiS w jednomandatowych okręgach, bo wszystko inne skończy się pewną klęską. Tyle tylko, że dla wyborców opozycji oznacza to brak możliwości wyboru nawet pomiędzy czterema opozycyjnymi partiami. Wojna z PiS nie jest przecież dla nas wyborem – jest tylko właśnie wojną. Jak mają się na to zgodzić ruchy obywatelskiego protestu ze swymi hasłami o demokracji? Przedstawiając warunki.
Pakt senacki nie musi oznaczać rezygnacji z wyborów. Nie wolno pozwolić wyznaczyć kandydatów w niejawnych negocjacjach czterech panów, którzy nami rządzą już dziś, a po wyborczym zwycięstwie będą rządzić Polską. Rozwiązań jest mnóstwo – niekoniecznie muszą to być aż otwarte prawybory, choć byłoby to bez wątpliwości rozwiązanie najlepsze. Kandydatów mogą wskazać sondaże po debatach albo audytorium debat złożone z przedstawicieli organizacji społecznych lub panele obywateli wyłonionych jako losowa reprezentacja wyborców – rozwiązań da się przedstawić mnóstwo. Ten warunek jest oczywisty i absolutnie podstawowy. Co więcej, nie da się go publicznie odrzucić, nie kompromitując na oczach wyborców własnej gadaniny o demokratycznych ideałach.
Obywatelski senat jest warunkiem kolejnym. Taki, który zrywa z logiką międzypartyjnej rywalizacji i taki, którego zapisanym w kontrakcie społecznym podstawowym zadaniem jest praca na rzecz reformy konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej, który nie tylko „posprząta po PiS”, ale przełamie te zasadnicze niedostatki polskiego ustroju, które pisowski przewrót umożliwiły.
Jak będzie? Kontrakt, czy nieśmiałe supliki i czapki w dłoniach? I gęby na kłódkę, bo jest wojna i nie wolno jątrzyć? Te pytania kieruję nie do politycznych liderów, bo ich odpowiedź znam na pamięć od dawna. Kieruję je do społecznych partnerów w Porozumieniu dla Praworządności, które ideę supliki wyczerpało do granic możliwości po wszystkich politycznych absurdach, których w nim byliśmy świadkami i po zignorowaniu najbardziej nawet kompromisowych ustaleń. Czasu już nie ma.
1 thought on “1. Granice władzy i Przemysław Czarnek”
Paweł, Fortynbras, który idzie po koronę, będzie miał zbyt mocną pozycję, żeby zabiegać o kontrakt z poddanymi. Ułoży się z trzema baronami, po czym jeden zostanie „postrzelony przez niedźwiedzia” na łowach, drugi dozna skrętu kiszek popiwszy zielone cytryny zbyt młodym winem, trzeci – powalon apopleksją w domu schadzek (patrz: zmierzch Czcigodnej Zytty Gilovese i upadek Don Gianmaria Rocchita w tomie „Dzieje Familii Sforza”). Lud będzie cierpliwie czekał na „1000 plus” -oczywiście że jurków. Naturalnie do pewnego czasu… Kwestie ustrojowe będą rozwiązywane w duchu Bismarcka („Lud nie może oglądać jak się robi kiełbasę ani jak się pisze ustawy”), co oczywiście będzie „wielkim błogosławieństwem”, bo pozwoli ludowi oddać do lombardu „nieszczęsny dar wolności”. Ważne, żeby brukselskie jurki spłynęły na czas, bo przywrócenie obowiązkowej służby wojskowej nie zostanie entuzjastycznie odebrane przez Matę ani Podsiadłę, ani Taco…. „Klątwa Marty”: wyp***dalaj! (tybetański lider pojawia się przypadkowo) może niczym las birnamski ruszyć ku zamczysku Potężnego Kaszuba. Paweł, nawet pod – fascynującymi postami Kasprzaka roi się od wpisów tłumiących twoje niezwykłe obywatelskie ADHD i to są często wybitni działacze. I oni sykają na Ciebie jak szamerowana sĺużba we włoskich kościołach: „Szisza! Szisza!”. Skąd skrzykniesz rycerstwo, które zmusi
Donalda of Tuscany do układów ? Weźmiesz zaciężnych Szwajcarów z Lucerny? Sam pisałeś czym to się kończy… Jest tylko jedna zwarta grupa, która mogłaby być regimentem husarskim w tym boju: sędziowie i adwokatura (jako tabory). Pozycja sędziów jest kolosalna. Oni nawet teraz sobie radzą, więc demokraci hic et nunc
powinni udzielić im głosu na poczet współpracy na rzecz dobra wspólnego i koniecznych zmian ustroju. I tak sędziowie wchodzą w rolę aktywistów i grają po bandzie ( nie mnie oceniać), więc co szkodzi o jeden most dalej? I tak widać, że realne imperium przechyla się ku sądom, niech tedy biorą więcej. Oni są „symbolem oporu” i Sopocianin nie mógłby łatwo sparować akcji „młodych, niepokornych, dla konstytytucji”. Po co kontredanse? Sam pisałeś, że „kasta” jest strukturą optymalną i dla dobra państwa niezbędną. Zatem? Młotki w dłoń! Oczywiście ja piszę to wbrew sobie , ale to nie ma nic do rzeczy.