O trójpodziale władzy mówiliśmy i wykrzykiwaliśmy przez ostatnie 7 lat sporo. Na myśli mieliśmy jednak zawsze tylko sądy i władzę polityczną, a to przecież trójki nie czyni – co jakoś do głowy przez te długie 7 lat nie przyszło właściwie nikomu. Trochę to dziwne. Mówiliśmy trzy, a zliczyć umieliśmy najwyraźniej tylko do dwóch, a przecież mamy się za rozumną elitę. Jak nie patrzeć, trójpodziału władzy w III RP nie było nigdy. Gdyby był, historia ostatnich lat wyglądałaby zdecydowanie inaczej i bez wątpliwości lepiej. Może czas nauczyć się liczyć do trzech.
W klasycznym monteskiuszowskim modelu władza polityczna jest podzielona. Władza wykonawcza i prawodawcza są osobne – i nie tyle kontrolują się wzajemnie, co przede wszystkim ta druga kontroluje pierwszą. Trójpodział władzy obiecuje Art. 10. naszej konstytucji, ale kolejne artykuły tej obietnicy już nie wypełniają. Monteskiusz „O duchu praw” pisał tak:
Kiedy w jednej i tej samej osobie lub w jednym i tym samym ciele władza prawodawcza zespolona jest z wykonawczą, nie ma wolności, ponieważ można się lękać, aby ten sam monarcha albo ten sam senat nie stanowił tyrańskich praw, które będzie tyrańsko wykonywał.
Oczywistość. W rzeczywistym trójpodziale przede wszystkim nie da się w prosty sposób wziąć całej podzielonej władzy w jednych wyborach. Obie pochodzą z innego klucza, wybiera się je inaczej i np. w innych terminach. Tak jest choćby w USA, gdzie prezydent ma całą władzę wykonawczą, a obie izby parlamentu są czymś politycznie zupełnie innym, a w dodatku Kongres i Senat wybierany jest zawsze tylko w części – by gwałtowność politycznej zmiany osłabić dodatkowo. System niemal wymusza tam trudne kohabitacje – zapobiegając politycznej jednolitości podstawowych organów władzy. Prezydent i większość w kongresie miewają inne polityczne barwy i to właśnie ta sytuacja jest w USA stanem normalnym, do którego wszyscy przywykli. Konflikt – zgodnie ze starym pomysłem Jacka Kuronia – rozgrywa się w instytucjach demokracji, które od tego właśnie są, konflikt nie jest niczym niezwykłym i niczym niszczącym. Przeciwnie, daje demokracji życie. W tak urządzonym państwie Kaczyński nie byłby w stanie dokonać zamachu kilkoma decyzjami już w jesienno-zimowym sezonie 2015/16.
„Wiadomość w butelce”
Mowa jest zatem o tym z „bezpieczników demokracji”, który byłby bez wątpienia skuteczny. Z natury bezpieczników, o ich braku lub wadach dowiadujemy się jednak zawsze za późno. Polski kryzys demokracji być może jest szczególny, a z pewnością dał się nam we znaki bardziej niż wielu innym krajom. Łatwo pomyśleć, że stało się tak dlatego, że jesteśmy demokracją młodą, a jako społeczeństwo nieporównanie dłużej przystosowywaliśmy się do patologii życia w niewoli niż uczyliśmy się trudnej kultury solidarnej odpowiedzialności za dobro wspólne, wzajemną wolność i demokrację. Jednak natura tego kryzysu jest uniwersalna i specyficzne polskie słabości jej nie wyjaśniają. Kryzys objawia się wszędzie. Dość wspomnieć Brexit i Trumpa – przypadki, które zdarzyły się w kolebkach demokracji, a nie gdzieś w dzikiej tajdze niedawnego bloku sowieckiego.
Paradoksalnie w naszej dzikiej tajdze o kryzysie wiemy więcej niż o nim wiedzą na cywilizowanych europejskich salonach, właśnie z powodu słabości naszej demokracji – bo to nasze państwo się rozpada, patrzymy na to codziennie, mamy więc doświadczenia, których inni (jeszcze?) nie mają.
Klasyczny trójpodział uchodzi tymczasem za anachronizm, mówi się o nim rzadko i mało, a przy tym istotnie w niewielu demokratycznych krajach da się go wyraźnie zobaczyć i niemal nigdzie nie występuje w czystej formie. Osławione checks and balances dotyczą sądów i spraw odświętnie zasadniczych, wymagających tylko z rzadka interwencji ombudsmanów lub trybunałów w sprawach wprawdzie wielkiej wagi, ale o minimalnym znaczeniu dla politycznej codzienności. Polityczna praktyka i polityczne interesy nauczyły się omijać te problemy i tylko za sprawą ofensywy prawaków one odżywają, nabierając znaczenia tak podstawowego, jak się o tym mogły przekonać kobiety w Polsce. W normalnej sytuacji liberałowie oczywiście kiwają głowami na gadanie o podstawowych wartościach i równie podstawowych zasadach ustroju – ale ich szklane oczy wyrażają znudzenie. Ich polityka i ich pasje są zupełnie gdzie indziej.
Polskie doświadczenie mogłoby więc być przestrogą dla innych – mogłoby, gdybyśmy sami uświadomili sobie skądinąd oczywiste znaczenie trójpodziału. Przewrót nie byłby możliwy, gdyby władzę w Polsce podzielono – powtarzam to tu już po raz trzeci, bo tych powtórzeń nigdy dość. „Wiadomość w butelce” dotyczy więc twardego i bardzo oczywistego doświadczenia rzeczywistości polskiego kryzysu, którego przyczyny są uniwersalne i przebieg też będzie taki wszędzie, jeśli zabraknie podstawowych zabezpieczeń. Nikt w Polsce o trójpodziale jednak nie rozmawia, choć samo słowo nie schodzi nam z ust, więc prawdopodobnie nikt o nim również serio nie myśli. I nie jesteśmy w tym odosobnieni.
Kiedy np. w napięciu patrzyliśmy na ostatnie wybory prezydenckie i parlamentarne we Francji, widzieliśmy pełne niepokoju komentarze o większości parlamentarnej wyłaniającej się z obozu opozycyjnego w stosunku do prezydenta Macrona. Tym bardziej „wiadomość w butelce” z Polski do Francji i innych krajów Zachodu jest pilnie potrzebna. Oto bowiem zachodnie elity wyrażają niepokój z powodu nie czego innego, jak właśnie podzielonej władzy. Jak Kaczyńskiego, ich również dopadł „imposybilizm”.
Uniwersalna polaryzacja
Nawet zatem tam, gdzie – jak we Francji – system prezydencki w naturalny sposób zapewnia niezależność obu władz i gdzie opozycja parlamentu i prezydenta jest wprost realizacją fundamentalnej idei trójpodziału, spolaryzowanej opinii publicznej zależy na tym, by władzę brać w całości. Pełnej władzy przeciwników się boimy. Naszą władzę akceptujemy i o jej kontrolę nie dbamy. Chcemy ją wziąć całą. Wrogom na pohybel.
To katastrofalny błąd. Tadeusz Mazowiecki mawiał, że konstytucję pisze się dla politycznych przeciwników – wiedząc, że oni z niej skwapliwie skorzystają. Skutkiem całej władzy w rękach liberałów będzie pewnego dnia cała władza w rękach wrogów liberalizmu. Liberalna wszechwładza (to oksymoron, wiem, ale liczyć nadal umiemy tylko do dwóch) będzie kiedyś legitymizować i uzasadniać autorytaryzm populistów. To jest nasze doświadczenie, nie żadna teoria.
– Jak pan sobie wygra wybory, to będzie pan decydował – mówił swego czasu marszałek Stefan Niesiołowski, wyłączając mikrofon posłowi z PiS.
– Mówisz, masz – zdaje się dzisiaj odpowiadać mu Elżbieta Witek, wyłączając mikrofon opozycji. W interesie rządu. I wprost w imieniu rządu. Bez próby udawania niezależności.
Ręka rękę myje
Brak podziału władzy jest również jedną z istotnych – choć niedostrzeganych – przyczyn kryzysu zaufania do instytucji demokracji. W Polsce o polityce mówimy często „ręka rękę myje”. Nie bez powodów. One dotyczą nie tylko np. języka „zaklętych rewirów” z nagrań kelnerów z Sowy i Przyjaciół, ale również konstytucyjnej rzeczywistości. Jeśli w oczach Polaków złodziei z jednej ekipy zastępują w wyniku politycznej zmiany złodzieje z innej – i tylko taki jest sens politycznej zmiany w wyborach – to skuteczną odpowiedzią na tak przeżywany kryzys jest właśnie czytelny trójpodział. Zinstytucjonalizowana, wyraźna i stała konkurencja pomiędzy różnymi ośrodkami demokratycznej władzy.
W Polsce parlament – obie jego izby – wybiera się równocześnie w całości. Model ustroju mamy przy tym gabinetowy, więc rząd jest emanacją politycznej większości parlamentarnej, co nie tylko wyklucza kontrolę, ale w praktyce sprowadza parlament do roli kontrolowanego zaplecza rządu. To wprawdzie PiS uczynił z parlamentu bezwolną maszynkę do głosowania rządowych ustaw, ale to tylko prostacka puenta procesu, który w Polsce trwał od dawna i bynajmniej nie jest pisowskim wynalazkiem. PiS jest tylko autorem groteskowych bareizmów ostatnich lat – to nie Kaczyński wygumkował ten bok trójkąta. Nie musiał. Nigdy go nie było.
W toku procesu degradacji parlamentu stała się rzecz kolejna, być może donioślejsza, choć uświadamiana jeszcze rzadziej: prawo zmieniło znaczenie i funkcje, nie wyznacza już granic dopuszczalnej polityki rządu – działającego swobodnie w jego ramach. Zdegradowane przepisy prawa są zamiast tego wyrazem i narzędziem tej polityki.
Przyzwyczailiśmy się i uważamy to za oczywistość, nie wyobrażając sobie alternatywy. Politykę – czy jest to polityka „ciepłej wody w kranie”, czy „wstawania z kolan” – robi się za pomocą mnóstwa ustaw. To powódź, która – prawdopodobnie – powinna być cała co najwyżej rozporządzeniami. Legalnymi tylko wówczas, kiedy są zgodne z ustawowymi granicami narzuconymi rządzącym przez stanowiących prawo reprezentantów rządzonych – a nie zatwierdzone przez partyjne zaplecze aktualnej władzy. Parlament strzegący swej osobnej roli i autonomicznej siły nowelizowałby prawo rzadko i tylko w wyjątkowych okazjach. Dla poważnych ustaw poważnego parlamentu trzeba by było ważnego powodu i poważnej, ogólnonarodowej debaty. Również tylko w wyjątkowych okazjach parlament ingerowałby w realizowaną rozporządzeniami politykę rządu. W okazjach wyjątkowych, a jednak częstszych i innych niż prezydenckie weta. Zawsze wtedy, gdy dochodzi do nadużycia ze strony służb, do aktów korupcji i nepotyzmu, do zagrożenia praw obywatelskich, bezpieczeństwa socjalnego, bezpieczeństwa budżetu czy bezpieczeństwa w ogóle. I zawsze, gdy realne działania mijają się z deklarowanymi (nie tylko w kampanii) celami.
Konstytucja i strach
Możliwych w Polsce rozwiązań da się pomyśleć wiele i rozciągają się one pomiędzy dwoma biegunowymi modelami. Jednym z nich jest władza prezydencka – za którą opowiadała się ćwierć wieku temu prawica (z grubsza ta sama, co dziś), sprzeciwiając się obecnej konstytucji. Czy model prezydencki nam odpowiada, czy nie – podział władzy umożliwia. Śmiem więc twierdzić przy całej własnej niechęci do pomysłu silnego prezydenckiego centrum, że tworzy ono model lepszy od tego, który na naszych oczach tak srodze zawiódł i legł w gruzach. Na drugim biegunie znajdują się jednak inne rozwiązania – i one z grubsza mieszczą się w obecnym modelu. Możliwe jest więc np. wzmocnienie uprawnień Senatu i choćby przesunięcie jego kadencji w stosunku do Sejmu – wtedy senacka kontrola wyłanianego przez Sejm rządu byłaby w ogóle do pomyślenia. Drobiazg, ale istotnie zmieniający reguły gry.
Rodzi to wszystko oczywisty i wielki kłopot – każda z tego rodzaju zmian wymaga zmiany konstytucji. I to w czasie, kiedy konstytucji trzeba przede wszystkim bronić. Oraz w sytuacji bezwzględnej wojny, która uniemożliwia konsensus, a nawet jakikolwiek kompromis – niezbędnie potrzebny, by konstytucja stała się paktem wszystkich wojujących stron, wyznaczającym reguły również dla konfliktów. Reguły, których wszyscy będą przestrzegać i których nikt nie śmie kwestionować – jak nie kwestionuje się zasad zachowania przy stole. Albo jak śmiertelni wrogowie potrafili przestrzegać tego samego rycerskiego kodeksu.
Tak, tak – już słyszę głosy o ludziach bez honoru, którzy żadnych kodeksów nie przestrzegają, a każdy stół po prostu wywrócą, bekając przy tym donośnie ku wyraźnej uciesze nieokrzesanej gawiedzi. Ten kłopot znam – śmiem twierdzić, że z racji specyficznych doświadczeń znam go lepiej niż większość polskich liberałów. Wiem jednak także, że nadzieje na zepchnięcie dzikiego tłumu prawaków poza margines życia publicznego są i płonne, i sprzeczne z fundamentalnymi zasadami demokracji. Mam również wiele dowodów, że rozmowa jest możliwa, choć jest rzeczywiście piekielnie trudna.
Przede wszystkim jest najważniejszym, największym i najpilniejszym z polskich wyzwań. Polityczną polaryzacją żyjemy po obu stronach polskiej wojny, emocjonuje nas ona i przede wszystkim po obu stronach w równym stopniu znajdujemy w niej potwierdzenie własnej tożsamości – a właśnie to jest towarem pierwszej potrzebny dla nas wszystkich. Nie żadne 500 Plus ani nie rządy prawa. Tożsamość. Dziś zdefiniowana konfliktem. Przełamać potrzebę i logikę polaryzacji jest z tego powodu niezwykle trudno. Ale innym skutkiem wojennej sytuacji jest lęk towarzyszący zawsze wyborom. Boimy się wrogów przejmujących władzę. Prawacy boją się, że liberałowie zgotują im rządy „genderyzmu” oraz „Holokaust nienarodzonych dzieci”, lewacy natomiast – że ich spalą na stosie rozmaici Czarnkowie.
Konstytucyjny pakt – a zwłaszcza realny trójpodział władzy – buduje państwo, w którym nikt wyniku wyborów obawiać się już nie musi. To może być oferta, której zalety dostrzeżemy i która sprawi wreszcie, że nie konserwatywne deklaracje PSL i PL2050, ale stabilne rozwiązania systemowe przyciągną sympatię części dotychczasowych wyborców PiS, zyskując dla demokracji przychylność stabilnej większości i rzeczywiście marginalizując wojujących radykałów.
Niestety tej potrzebie bezpieczeństwa musi towarzyszyć po obu stronach społeczny sprzeciw wobec generałów w tej wojnie, bo oni żyją z naszego budowanego w konflikcie poczucia tożsamości. To w ich rękach znajdują się plemienne totemy. O potrzebie reformy ustroju nie ma zatem sensu rozmawiać z politykami. Politykom ustrój muszą zdefiniować obywatele.
Łatwo powiedzieć. Jak to zrobić? To już jest mniej oczywiste.
Zacznijmy od Paktu Senackiego
Nie takiego jak w 2019 roku, kiedy trzy partie podzieliły się między sobą okręgami i tylko jedna z nich wystawiała w każdym z nich kandydata, co odbierało ich wyborcom rzeczywisty wybór. Nie takiego także, by po prostu odebrać większość PiS, choć to rzecz jasna ważne zadanie i spora wartość sama w sobie. Istotną treścią Paktu Senackiego muszą być jego sygnatariusze. Zawrzeć go muszą nie czterej partyjni liderzy, ale rządzeni ze swymi chcącymi ich poparcia reprezentantami. Pacta Conventa.
W kadencji po PiS do wykonania będą ważne zadania, a w sferze ustrojowej trójpodział władzy jest najważniejszym z nich i jednym z najtrudniejszych.
Zacznijmy od zmiany charakteru Senatu. Niech reprezentuje inny klucz i zgodnie ze swą pierwotnie zakładaną rolą niech będzie ponad partyjną rywalizacją. Zrobić się to da na dwa sposoby:
- Nie pozwolić na partyjny dyktat i wyłonić wspólnego kandydata spośród kandydatów partii i innych środowisk demokratycznie – na jeden z wielu możliwych sposobów: od otwartych prawyborów poczynając, a kończąc na publicznych wysłuchaniach przed audytorium, które wskaże kandydata właściwego i którego głos będzie wiążący. Sam taki proces zwiąże przyszłych senatorów z wyborcami, a nie tylko z własną partyjną centralą.
- Zgłosić do wyborów bezpartyjnych kandydatów środowisk obywatelskich oraz samorządowych.
Oba te sposoby da się zastosować łącznie. Nie da się liczyć na inicjatywę partii w tej sprawie, wiem to z długoletnich doświadczeń nie tylko własnych zderzeń z arogancją partyjnych aparatów, ale również z doświadczeń innych, znacznie ode mnie grzeczniejszych i próbujących dyplomacji zamiast otwartego sprzeciwu.
Program obywatelskiego, ponadpartyjnego Senatu musi być inicjatywą środowisk obywatelskich. Mowa tu o regułach gry, którym trzeba będzie podporządkować politykę. Tego nie da się i nie wolno powierzać politykom. Ten program musi wyłonić się z obywatelskiej debaty towarzyszącej wyłonieniu kandydatów na Senatorów RP. To na nich spocznie odpowiedzialność za praworządny ład reformy zniszczonego państwa. Ta odpowiedzialność jest zbyt wielka, by dało się ją powierzyć kuluarowym negocjacjom czwórki partyjnych liderów. Tu trzeba realnej społecznej legitymacji.
Piszę to licząc na media i ruchy obywatelskie. Już do Senatu kandydowałem. Znowu będę. Wolałbym tym razem nie iść sam. Pakt Senacki musi być częścią społecznego kontraktu zawartego przez rządzonych z ich idącymi po władzę reprezentantami.
Nagłówkowy obraz — Raczkowski i Matejko
6 thoughts on “2. Do trzech zliczyć”
Dobry tekst o trójpodziale władzy. Dobry tekst po miesiącach posuchy.
Obawiam się jednak, że to klasyczny tekst bez czytelników. Zwłaszcza wśród tzw. „klasy” partyjno-medialnej i prawno-państwotwórczej. Bo ilu ten tekst będzie miał czytelników? 5-15-50? A ilu znajdzie dyskutantów? 5%-15%-50% z tego?
Myśliciele mają w Polsce przerąbane. Cenzura tzw. „klasy” partyjno-medialnej w Polsce do dyskusji o istotnych sprawach nigdy nie dopuści.
Cały cykl być może weźmie Wyborcza w ramach przygotowań do debaty, w której mają uczestniczyć także liderzy. Trochę science fiction, ale próbujemy.
W następnym odcinku będzie o partiach — Pański ulubiony temat. Poprzedni — da się znaleźć w kolumnie obok — był o ograniczeniu władzy w ogóle. Kontraktem, jak Wielka Karta Swobód albo Pacta Conventa.
Wspomniana debata ma służyć zawarciu takiego paktu z aspirującymi do objęcia władzy.
Za dużo „być może” i „chyba”, jak na mój gust. A więc realnie i według wieloletnich doświadczeń „nic”.
Szanując Pańskie przemyślenia muszę stwierdzić, że to tylko „politykowanie” i „publicystyka”. Moja definicja „publicystyki” sprowadza się do lubelskiego porzekadła „pierdolić bez sensu, jak chuj spod kredensu”.
Zanim się Pan obrazi, to powiem, że takie teksty publicystyczne uważam za bezpłodne i bez sensu. Dużo sensowniejsze byłby zespołowe (obywatelsko-eksperckie) inicjatywy konkretnych ustaw, a nawet zmian Konstytucji, które by nakreślały ramy zmian ustrojowych gwarantujących bardziej niż dzisiejsze bezprawie zachowanie demokratycznego państwa prawa należącego do obywateli. Dzisiaj żyjemy w bublu prawnym, w którym pseudo-partie, w pseudo-demokracji przy pomocy pseudo-wyborów uprawiają faktyczną okupację polskiego państwa, które jest kolejną wersją „prywatnego chelwu partyjnych świń”. POPiS = poroniony bękart paktu Ribbentrop-Mołotow. Kontynuator idei przewodniej, niepodzielnej roli partii w narodzie. Kontynuator idei bolszewickiej i nazistowskiej.
Żeby podkreślić różnicę między Panem a bydlakami z PiS-u, którzy gwałcą język polski, uniwersalną logikę i człowieczeństwo na co dzień, to dopowiem, że pańskie „pierdolenie bez sensu, jak chuj spod kredensu” lokuję bardziej w obszarach „rzucania grochu o ścianę” (dużo kulturalniejsze polskie powiedzonko) w przeciwieństwie do tych kurewskich i cynicznych pisowskich bredni. Ale w sumie, summa summarum, pisowcy osiągnęli swój cel. Ich publicystyka i pańska publicystyka jest w realu równo warta. Jest bezprzedmiotowa.
Ależ absolutnie mnie nie obrażają takie sformułowania, proszę się nie martwić, choć nie wiem, co inni na to. Ten z kredensem należy do mojej ulubionej kategorii uruchamiających absurdalną wyobraźnię — spod kredensu?
Od pisania projektów ustaw my się powstrzymujemy z mniej więcej świadomą premedytacją. Braliśmy udział w inicjatywie promującej projekt Iustitii — i to był wyjątek. Ale to dlatego, że próbowaliśmy skłonić całe to towarzystwo do myślenia nie w kategoriach sejmowej zamrażarki dziś i projektu do ew. realizacji po wygranych wyborach — tylko tu i teraz, bo naszym zdaniem okoliczności pozwalały aż tak pofantazjować. Okazało się, że jesteśmy w tym odosobnieni i cała reszta po prostu zaniosła suplikę do progu spodziewanego przyszłego zarządcy folwarku.
W kwestii trójpodziału ja bym nie próbował rozstrzygać pomiędzy modelem prezydenckim (Francja, USA) korektą gabinetowego z osobnym Senatem o dużych uprawnieniach, czy czymś mieszanym (jak Niemcy). Wiem, że prawica kiedyś chciała systemu prezydenckiego, ale nigdy się nie dowiedziałem, co on miał dokładnie znaczyć i dzisiaj nie wiem, czy tego by nadal chcieli. Jeśli by chcieli uważam, że i trzeba, i można pogadać. Ale to właśnie jest rzecz do przegadania, tu zresztą — wydaje mi się — jest ileś możliwych niezłych rozwiązań. Ale przede wszystkim projektu przecież nie ogłosimy, żeby co właściwie? Donald Tusk go łaskawie rozważył, kiedy już weźmie władzę?
Stąd myśl — dość słaba, bo już tyle razy się ze ścianą zderzyliśmy — żeby jednak spróbować kontraktu z okazji wyborów, żeby zaparkować kilka tego rodzaju problemów i projektów przy Senacie — obywatelskim. Włacznie z „trzecią izbą” zresztą — tą wyłanianą losowo jako reprezentatywna próba.
O ustroju partii też nie chcieliśmy pisać projektów. Wydawało nam się — bardzo naiwnie, teraz wiemy, ale wtedy naprawdę nam się tak wydawało — że strategiczne argumenty na rzecz jednej listy stworzą presję na politykach, a sama procedura prawyborów po prostu demokratyzację stosunków w partiach spowoduje, skoro wprowadzi tę zmienną, której w Polce brakuje — związek polityka z wyborcami, a nie wyłącznie z partyjnym szefem. Ten temat nie jest już tak zakazany, jak był kilka lat temu. Będziemy próbować.
Ludzie od nas będą też kandydować. Ok, trzeba robić swoje i walczyć, systematycznie poprawiając sytuację. Myślę jednak, że moje 15% było rekordowym i zaskakującym wynikiem (osiągniętym w połowie dzięki głosom wyborców Konfederacji, czego się powtórzyć łatwo nie da) — więcej nie zwojujemy. Więc to kandydowanie jest realistycznie, strategicznie patrząc próbą ustawienia tych naszych kilku procent w charakterze języczka u wagi. Te kilka procent może się okazać krytycznie ważne — może w ten sposób ów kontrakt wymusić się da. Sama w sobie idea kontraktu jest dla mnie wartością.
Tak się tłumaczę, ale zgadzam się. Spod kredensu. Wydaje mi się, że próbowaliśmy wszystkiego. Jakiś efekt widzę. Za mały, żeby dożyć skutków, ale nie wiem, jak dałoby się to zrobić lepiej. Żaden projekt nie ma żadnych szans powodzenia bez mediów. Wielokrotnie tego doświadczyłem. Można pisać, gadać, wrzeszczeć, można się nawet podpalić, a red. Lis zapyta, „ilu was jest” i powie, że „jak was będzie 300 tys., to do was wyślę ekipę”…
Wyraźnie widzę dotrzymanie słowa i krótszy tekst, no taki króciutki. A jaki przejrzysty!!!!!!!! Szkoda, że nie przeczytałam samej końcówki tekstu, bo i najważniejsza i zrozumiała. Więc po co było tyle pisać i jak zwykle zawile