Zamachu na rządy prawa dokonuje w Polsce partia wodzowska, o autorytarnej strukturze, skrajnie niedemokratycznym statucie i praktyce funkcjonowania koncentrującej wszystkie decyzje w rękach lidera. To nie jest przypadek. Poczynania Kaczyńskiego nie byłyby możliwe w partii prawdziwie demokratycznej. Prawny zakaz ubiegania się o władzę w wyborach organizacji nieprzestrzegających zasad demokracji w relacjach wewnętrznych byłby zatem kolejnym z tym bezpieczników demokracji, który mógłby skutecznie zapobiec polskiemu kryzysowi. To jeden z twardych wniosków z polskich doświadczeń kryzysu.
Brakujący konstytucyjny bezpiecznik
Konstytucja RP:
Partie polityczne zrzeszają na zasadach dobrowolności i równości obywateli polskich w celu wpływania metodami demokratycznymi na kształtowanie polityki państwa. (Art.11.)
Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkostwa. (Art.13.)
Oba te artykuły powinny w zasadzie wykluczać PiS, który kształtuje politykę państwa metodami oczywiście niedemokratycznymi, zakłada i dopuszcza nienawiść, stosuje wreszcie nawet rozmaite formy przemocy. Byłby z tym jednak zasadniczy dowodowy kłopot przed każdym niezawisłym sądem, ale co innego zwraca uwagę przede wszystkim – zebranie „obciążającego materiału” musi w tej sytuacji zakładać popełnienie wszystkich tych przestępstw, a wtedy jest już za późno, bo zamach stanu jest dokonany, a żadnych niewygodnych dla siebie wyroków sądów władza nie wykona, nawet jeśli sądy zdołają zachować niezależność. Dzisiejszy konstytucyjny „bezpiecznik” to zatem zdecydowanie za mało.
Gdyby partie wodzowskie nie miały praw wyborczych, gdyby prawo skutecznie – pod sankcją zakazu kandydowania – wymuszało na nich demokrację, zapobiegając wasalnym relacjom wewnętrznym, zamach stanu byłby wciąż możliwy, natomiast byłby zdecydowanie trudniejszy. Decyzję o zamachu stanu trudno jest podjąć publicznie, w jawnym głosowaniu wielu ludzi – choć oczywiście da się. Wymóg przestrzegania rygorystycznych standardów przez wszystkich, którzy mają czelność ubiegać się o władzę w demokracji jeszcze zanim tę władzę zdobędą, jest więc w rzeczywistości jednym z tych „bezpieczników demokracji”, które mogą być skuteczne dlatego, że działają właśnie z wyprzedzeniem, zanim przewrót nastąpi – a nie po nim, kiedy już autokratyczny populista może prawo łamać z ostentacją, którą dobrze znamy.
Kłopot w tym, że tłem polskiego zamachu – bez którego on również nie byłby możliwy – była praktyka poprzednich partii u władzy, która instytucje demokracji skompromitowała w oczach wyborców i w której dworski obyczaj również niewiele miał wspólnego z otwartą debatą i demokratycznymi decyzjami w kluczowych sprawach, czego PR-owym symbolem stały się swego czasu nagrania z Sowy i Przyjaciół. Nic w nich nie było przecież kryminalnego – poza jednym: zobaczyliśmy obraz z zamkniętych kręgów władzy. Ten obraz w bardzo poważnym stopniu przesądził o wyborczej klęsce liberałów. Nie kremlowskie inspiracje – choć one niemal na pewno stały za podsłuchową aferą – ale właśnie ta prawda wyzierająca z nagrań, która uczyniła z nich tak skuteczną broń propagandową.
Przegląd statutów partii politycznych nie pozostawia tu złudzeń – z jedynym wyjątkiem Zielonych wszystkie one zawierają rozwiązania, przy których wysiada komunistyczna dialektyka „centralizmu demokratycznego”. Doprawdy statut PZPR byłby na tym tle wzorcem demokracji.
Konsekwencje niedemokratycznych mechanizmów funkcjonowania partii politycznych są niestety głębsze niż samo tylko bezpośrednie zagrożenie zamachem. Kolejny kłopot polega na tym, że kontrola sekretnego życia polityków nie leży w cywilizowanej europejskiej tradycji – prawo narzuca twarde standardy tylko w Niemczech (i trzeba od razu powiedzieć, że przez sito przechodzi tam mimo to AfD) oraz w Skandynawii. Ze wspomnianym wyjątkiem Zielonych żadna z polskich partii nie mogłaby zostać zarejestrowana w Niemczech ani w Danii. Wszędzie indziej podstawową i jedyną normą prawną jest absolutna i nieregulowana wolność partii. Również Unia Europejska pozwala, by w wyborach do Parlamentu Europejskiego uczestniczyły partie, które z fundamentami liberalnej demokracji nie mają niczego wspólnego we własnej praktyce. Tak być nie powinno – nie tylko z powodu demokratycznych pryncypiów, ale także dlatego, że to jest po prostu szalenie niebezpieczne.
Nieregulowany polityczny rynek i jego konsekwencje
Za przyzwoleniem na wodzowskie obyczaje stoi przekonanie, że wyborcy wiedzą, co robią i jeśli „charyzma lidera” narusza ich rozumienie demokracji, po prostu odwrócą się odeń w wyborach. Wyborcza konkurencja staje się w tym rozumieniu czymś jak konkurencja gospodarcza na wolnym rynku – niespełniające standardów produkty nie są z rynku eliminowane administracyjnie, ale po prostu przegrywają. Jak to jednak bywa z przedsiębiorczością, której wolność musi ograniczać prawo – po to choćby, by zapobiegać niewolniczej pracy dzieci, jeśli dla skrajnej jasności wolno mi odwołać się do XIX-wiecznej praktyki nieskrępowanego kapitalizmu – tak i w polityce „niewidzialna ręka rynku” okazuje się prowadzić do patologii i jest zdecydowanie niewystarczającym regulatorem.
Kiedy w 2019 roku Koalicja Europejska przegrała najłatwiejsze dla niej do wygrania wybory europejskie, mało kto zauważył, że w istocie osiągnęła jeden z lepszych wyników w całej Europie. Dokładniej mówiąc, jej 38,47% to był wynik czwarty spośród wszystkich krajowych partii politycznych ubiegających się o mandaty w europarlamencie. Tylko trzy partie w całej Europie uzyskały wynik lepszy. Niestety PiS był wśród nich i miał trzeci wynik na europejskiej liście – 45,38%. Fidesz Orbana ze swymi 52,56% był jeszcze lepszy, ale wcale nie najlepszy, bo z wynikiem 54,29% wyprzedziła go maltańska Partia Pracy – praktycznie monopartia, choć maltańscy nacjonaliści, skupiający całą opozycję w dwubiegunowej rywalizacji dostali także wyjątkowo dobry, piąty w Europie wynik 37,9%. Skład tej piątki liderów europejskich wyborów bardzo wiele mówi. Salvini uplasował się na ósmej pozycji, wyprzedzony przez portugalskich socjalistów i austriacką Partię Ludową. Szukając znajomych nazwisk, na Le Pen trafimy dopiero na miejscu 27., ale niech nas to nie zmyli – we Francji polaryzacja polityki w konflikcie liberałów z narodową prawicą objęła już niemal połowę wyborców, pozostałe partie i ich programy przestają się liczyć – spór toczy się tam już bardziej o samą demokrację niż odbywa się w jej ramach, choć oczywiście (jeszcze?) nie da się tego porównać z niczym, co znamy z Polski i Węgier. Francja zaczyna już jednak przypominać Maltę, gdzie kibicujemy rządzącej monopartii obawiając się bardzo słusznie, że kiedy upadnie, władzę przejmą nacjonaliści.
Nie lubimy liczb i tabel, ale proponuję rzut oka na poniższe zestawienie tych krajowych partii startujących w europejskich wyborach w 2019 roku, których wynik przekroczył 20%. Surowe procentowe wyniki nie są wprawdzie najlepszą miarą, ale na użytek niniejszego niech na razie wystarczy. Poniższy układ z grubsza pokazuje mimo uproszczeń, gdzie z demokracją jest kłopot. Przede wszystkim zaś – to jest w tym miejscu istotne – przeczy powszechnemu w Polsce przekonaniu, że polaryzacja jest naturalnym efektem polityki (owszem, jest – ale tylko tej niczym nieregulowanej) i jest normą zachodniego świata. W rzeczywistości wynik powyżej 30% jest wyjątkiem, a nie normą w Europie, a jeśli zdarza się coraz częściej, to jest to jedna z oczywistych miar kryzysu demokracji.
Ale zestawienie pokazuje też rzecz jeszcze bardziej uderzającą i w omawianym tu kontekście ważniejszą. Wygrywają mianowicie partie prowadzone silną ręką. Proszę się uważnie przyjrzeć – dół zestawienia nie pozostawia najmniejszych wątpliwości. Proszę odnaleźć nieoczywiste przypadki, np. z Niemiec. Poczytać o partiach występujących w tym zestawieniu i o kontekście, w jakim działają. Rzecz wymaga głębokiego i spokojnego zastanowienia. W całej Europie system nie tylko pozwala na niesłychane kariery wodzów, ale najwyraźniej wręcz je zapewnia. Jak to się dzieje?
Prawo Kopernika-Greshama
Jak zapewne pamiętamy, prawo Kopernika-Greshama mówiło o gorszym pieniądzu, który zawsze wyprze lepszy. Chodziło o zawartość kruszcu, na którym nieuczciwe mennice postanawiały oszczędzać. Ktokolwiek rozpoczynał ów niecny proceder i zaniżał zawartość kruszców w bitych przez siebie monetach, wymuszał podobne zachowanie pozostałych mennic, które musiały zrobić to samo, żeby przetrwać. Ten sam mechanizm stoi za psuciem standardów w wielu innych sferach – czasem bardzo odległych. Ktokolwiek zacznie polityczne debaty zastępować krzykliwymi nagłówkami, ten skaże na wymarcie wszystkich, którzy politykę traktują serio. Dzisiejsze zastąpienie politycznych programów i tożsamości wizerunkiem „charyzmatycznego lidera” ma to samo źródło. Wystarczy jedna, skutecznie wypromowana „wyrazista osobowość”, by partie, które – jak polscy idealistyczni Zieloni – liderów unikają, stawiając na wewnętrzną demokrację i oczywistą wartość programu, nie miały żadnych szans w konkurencji. Dziś już polityka wielu krajów nie umie się odbyć bez „popularnych twarzy”. Polska niestety od dawna do nich należy.
Efekty widać wyraźniej w kolejnym zestawieniu, bliższym nie samych wyników zwycięskich partii, ale stopnia dominacji dwójki głównych konkurentów. Na poniższym wykresie widać sumę wyników dwóch zwycięskich partii na tle indywidualnych rezultatów obu z nich oraz różnicy między nimi – bo wszystkie te czynniki łącznie są jakąś miarą sytuacji i przestrzeni wyboru dostępnej dla obywateli. Wykres nie różni się bardzo od poprzedniego zestawienia – choć drobne różnice na obu końcach skali warto zauważyć i przemyśleć – przedstawia więcej danych, ale i wyraźniej pokazuje stan rzeczy. Pierwsze zestawienie pokazuje jak wodzostwo wpływa na wynik partii. Drugie pokazuje skutki dla pluralistycznej przestrzeni wyboru.
W Belgii polityczna dominacja nie wygląda na możliwą, skoro łączny wynik dwóch zwycięskich partii (w rzeczywistości także nawet trzech) nie przekracza wielkości przewagi węgierskiego Fideszu nad najmocniejszych konkurentem. We Francji pojedynek Macrona z Le Pen angażuje na szczęście jeszcze nie większość, ale zmiana możliwa w każdej chwili w sytuacji niemal równowagi powoduje wielkie konsekwencje nawet minimalnych przepływów wyborców. Jest się natomiast czym martwić w całej lewej części wykresu, gdzie dwie partie biorą większość ponad 50% głosów, a wśród trójki rekordzistów sytuacja wygląda źle już bez cienia wątpliwości. Na Malcie, jako się rzekło, trzymamy kciuki za maltańskich laburzystów, wspierając jednak w ten sposób monopartię, a nie pluralizm. W Polsce – oczywiście trzeba kibicować zwycięstwu opozycji, ale polaryzacja w rywalizacji z PiS niczemu dobremu, jak widać nie służy. Tu jednak mamy jeszcze przynajmniej szanse, których na Węgrzech już nie widać. Tę sytuację powoduje wiele czynników, ale widać wystarczająco wyraźnie, że polityczne wodzostwo jest wśród nich jednym z poważniejszych.
Partyjny feudalizm i biorące lenna
Kiedy mowa o demokracji w partiach, to patrzeć należy nie na kolegialność statutowych organów i zasady wyboru władz, ale przede wszystkim na decyzje dotyczące kandydatów w wyborach – bo partie to maszyny służące właśnie wygrywaniu wyborów. 37% z nas głosuje na „jedynki” list, dobrze ponad połowa wszystkich głosów pada na dwa pierwsze nazwiska na partyjnych listach. Partyjne „życie wewnętrzne” poza zasięgiem opinii publicznej to rywalizacja o „miejsca biorące” na wyborczych listach. Sondaże na długo przed wyborami pokazują, ile takich miejsc która parta ma w którym z 41 okręgów sejmowych. Same wybory stają się w dużej mierze formalnością. Nie decydujemy w nich o tym, kto uzyska mandat – tę decyzję podejmują partyjne centrale.
O partyjnych „jedynkach” mówi się często, że są „lokomotywami” list. To ewentualni kandydaci na podmiotowych graczy w partyjnym życiu. To jest jednak również tylko pozór. „Lokomotywą” w ostatnich wyborach była w Warszawie Małgorzata Kidawa-Błońska, która uzyskała rekordowy wynik ponad 416 tys. głosów, 71,6% wszystkich głosów KO w swoim okręgu. Nie da się jednak w żaden sposób powiedzieć, że to jest istotnie osobista zasługa tej polityczki, bo w Warszawie chodziło o prestiżowy pojedynek „jedynki” KO z Kaczyńskim – „jedynką” PiS. Grzegorz Schetyna, który przytomnie ustąpił tu miejsca Kidawie-Błońskiej, osiągnąłby być może słabszy, ale przecież z pewnością porównywalny wynik – bo choć we Wrocławiu zdobył tylko nieco ponad 31% wszystkich głosów listy KO, to jednak wyborcom nie chodziło tu o bezpośrednie starcie liderów. Wynik Kidawy-Błońskiej był skutkiem decyzji Schetyny, a nie jej własnych zalet, nie mówiąc o pracowitości w kampanii wyborczej.
Najsłabszą jedynką w Polsce był Krzysztof Sobolewski z PiS, startujący w Rzeszowie, gdzie uzyskał 38 912 głosów, czyli ok. 10,6% wszystkich oddanych na listę własnej partii. Drugie miejsce w tej konkurencji zajął Sławomir Neumann w Gdańsku – postać niewątpliwie bardziej znana niż Sobolewski. 25 202 głosy Neumanna, to ok. 11,5% wszystkiego, co dostała KO w tym okręgu. Może w Gdańsku znają Neumanna ze złej strony? To niewykluczone, ale Neumanna wyprzedził Jarosław Wałęsa (28% głosów KO), Piotr Adamowicz (19%) i Agnieszka Pomaska (18%) – to wyjątkowo wyrównana stawka i czołówka listy godna pozazdroszczenia przez inne okręgi. W tym samym Gdańsku przegrała – z KO i Neumannem, bo nie z PiS, który w Gdańsku nie ma szans – Jolanta Banach, dwójka SLD. Jej 22,5 tys. głosów to tylko nieznacznie mniej niż wynik Neumanna.
W Sejmie jest dziś – uwaga! – 305 parlamentarzystów, którzy uzyskali wynik niższy niż Jolanta Banach, licząc bezwzględną ilość głosów i 241 z niższym wynikiem procentowym. Banach przegrała i nie uzyskała mandatu, bo wystartowała po prostu nie w tym mieście i nie z tej listy, co trzeba.
35 „jedynek” ze wszystkich zarejestrowanych list, które pełniły faktyczną funkcję „lokomotyw”, zgarniając ponad 50% głosów własnych list partyjnych i „ciągnąc” w ten sposób pozostałych kandydatów, to osoby w polityce znane – choć nie bez wyjątków, bo np. Jakub Bocheński, który jako jedynka SLD w Nowym Sączu zgarnął tam 68% wszystkich głosów SLD, ani nie jest znany, ani do Sejmu się nie dostał z wynikiem nieco ponad 15 tys. w okręgu absolutnie zdominowanym przez PiS, w którym pisowską „lokomotywą” był Arkadiusz Mularczyk. Niektóre ze znanych nazwisk pojawiają się w różnych miejscach rankingu „jedynek”. W Legnicy startujący z jedynki listy PiS Adam Lipiński dał się wyprzedzić „dwójce”, Elżbiecie Witek. Lipiński zgarnął 18% głosów wyborców PiS, Witek 25%. W tych i wielu innych przypadkach nie da się powiedzieć w żaden sposób, co tu jest skutkiem czego – na ile zatem popularność „jedynek” wynika z partyjnych rekomendacji, a na ile tę rekomendację zapewnia.
Nawet bardziej wymowny jest przegląd sytuacji w dołach partyjnych list. W okręgu warszawskim kandydująca z listy KO Joanna Fabisiak uzyskała w 2019 roku mandat z wynikiem 5 347 głosów – niecały 1% wszystkich głosów KO w tym okręgu. Czy do Sejmu wciągnęła ją rekordzistka Kidawa-Błońska, czy partyjny szyld? Fabisiak – posłanka fatalna – miała trzeci najgorszy wynik w kraju spośród wszystkich, które dały kandydatom mandat, a najgorszy, jeśli chodzi o procent głosów przyniesionych własnej liście. Jedną z konsekwencji jest to, że w tym samym okręgu mandatu nie uzyskała np. Anna Tarczyńska z SLD, choć zdobyła 17 959 głosów, czyli dobrze ponad trzy razy więcej niż Fabisiak. Wynik Tarczyńskiej – gdyby mandat dostała – lokowałby ją pod względem faktycznej liczby głosów w środku stawki polityków wybranych w Warszawie. Tarczyńska – podobnie jak Banach – po prostu wystartowała nie z tej listy. Nie opisuję „niesprawiedliwości” wyborów – na to się zdecydowaliśmy projektując proporcjonalną ordynację. Wybór w rzeczywistości odbywa się między partiami, nie między kandydatami. Stałą cechą proporcjonalnych ordynacji wyborczych – niekoniecznie D’Hondta – jest właśnie to: nieuzyskujący mandatu kandydaci przegrywających lub notujących niski wynik partii mają bardzo często lepsze rezultaty niż ci, którzy mandat dostali. W czołówce tych, którzy pomimo dobrych wyników nie znaleźli się w Sejmie dominują kandydaci SLD i Konfederacji. Słabsi od Jolanty Banach konkurenci stanowią w Sejmie bezwzględną większość lub nawet większość konstytucyjną, zależnie jak liczyć. W Sejmie rządzi słaba większość! Tak chciałoby się krzyknąć odkrywczo, ale rzeczywistość jest oczywiście inna – w Sejmie rządzi po prostu Kaczyński, a w rzeczywistości sprzed zamachu jakiś udział mieli liderzy pozostałych partii.
229 spośród 460 posłów wybranych na obecną kadencję, zatem niemal połowa, uplasowało się po podliczeniu głosów na innych miejscach niż przyznane im na listach przez partyjne centrale. W przypadku 78 osób oznaczało to awans spoza puli biorących miejsc. Np. z 10 miejsca na liście w okręgu, w którym partia zdobyła 5 mandatów. 17% obecnych parlamentarzystów, to zatem nie ci, których w tej roli obsadzili szefowie ich partii. Czy jednak oznacza to, że mamy wpływ i skorygowaliśmy partyjne nominacje?
Jakąś odpowiedź dają dane dla poszczególnych partii. Otóż zmiana kolejności na partyjnych listach przed i po podliczeniu wyników dotyczyła 146, a więc 62% wybranych posłów PiS; 72, czyli 54% posłów KO; 10, czyli 20% posłów SLD; 1 posła PSL, co przy ich nikłej reprezentacji stanowi 3% wszystkich wybranych. Konfederaci nie zmienili kolejności w ani jednym przypadku, bo do parlamentu weszły same jedynki i nikt do tej stawki nie „doskoczył z tyłu”. Awans na miejsca biorące spoza biorącej puli, zdarzył się 20% wybranych posłów PiS, 16% KO, 14% SLD, 3% PSL. Czy zatem wyborcy PiS są bardziej niezależni? Nic z tych rzeczy. Po prostu PiS dostał najwięcej biorących miejsc i do Sejmu dostało się więcej ludzi z wynikami raczej takimi jak Fabisiak niż jak Banach – to są natomiast tak małe wielkości, że udział chaotycznego „szumu” w wynikach jest bardzo znaczny. Widać wyraźnie, że udział tego „statystycznego szumu” rośnie wraz z całościowym wynikiem partii. Poniższe zestawienie zależności ilości głosów od miejsca na liście wyjaśnia ostro wykładniczym spadkiem krzywej wyników, dlaczego tak się dzieje (wahnięcia w górę po prawej stronie krzywych oznaczają ostatnie miejsca na listach, które również „punktują wyżej”).
I wreszcie kolejna informacja istotna dla politycznej kuchni idealnie dostosowanej do patologii, a nie zalet systemu wyborczego. Na wynik 5 partii, które dostały się do Sejmu w 2019 roku złożyło się ponad 6,5 mln głosów oddanych na kandydatów, którzy do Sejmu nie weszli i nigdy nie mieli takich szans. To ponad 1/3 wszystkich głosów. Kandydaci zwycięskich partii uzyskiwali czasem ledwie po kilkadziesiąt głosów – głosowały ich rodziny i znajomi, a i tak partia miała z tego korzyść – i to na tym polega rola „ogonów” list. Naprawdę to nie my wybieramy.
* * *
Całe powyższe wyjaśnienie – obszerne, a przecież to i tak gigantyczny skrót opisu sytuacji – pokazuje, że decyzja, kto konkretnie dostanie mandat, zależy nie od naszych głosów w wyborach, ale od decyzji partyjnych central. Co ważniejsze, ani Kidawa-Błońska, ani Neumann, ani Fabisiak, ani również Tarczyńska czy Banach nie zawdzięczają swoich mandatów lub ich braku wyborcom – całą swoją pozycję, dobrą lub złą, zawdzięczają nominacjom uzyskanym od szefów. Oraz sile partyjnego szyldu. Nasz wybór jest po prostu od bardzo dawna całkowitą fikcją – jeśli chodzi o nazwiska. Prawdziwe są tylko nasze głosy na partie. To jeszcze niekoniecznie tragedia – na to się decydowaliśmy, wybierając proporcjonalną ordynację, a nie większościową. Prawdziwym nieszczęściem są skutki innego rodzaju niż tylko brak realnego wyboru. Te skutki są rozmaite i jak zobaczymy za chwilę skazują nas na wojnę z populistami oraz cykliczne, coraz gwałtowniejsze porażki. To nie będzie wieczna wojna. Gdzieś jest „punkt bez powrotu”, po którym również i ten wybór zniknie, jak zniknął w Rosji i prawdopodobnie niestety na Węgrzech. To jest realne zagrożenie. Ono również wynika z wodzostwa w polityce, które z jednej strony umożliwia zamach, a z drugiej czyni nas w tej sytuacji bezbronnymi.
W wodzowskich partiach szyld i jego siła to lider, do którego należą również decyzje o kandydackich nominacjach. W większości partyjnych statutów krajowa centrala może ingerować w listy na poziomie gminy. Decyzje w tych sprawach przesądzają o być albo nie być polityka. Zgodnie z partyjnym ustrojem polityk wybrany w powszechnych wyborach, zyskuje z klucza miejsce we władzach partii odpowiedniego szczebla. W tej sytuacji miejsca na listach – „miejsca biorące” są istotnie jak feudalne lenna i tworzą podobną z natury strukturę zależności. Posady w spółkach skarbu państwa lub komunalnych są już tylko uzupełnieniem tej podstawowej cechy politycznego życia w partiach, która w pełni odpowiada feudalnemu klientelizmowi, a w żadnym stopniu nie demokracji.
Jeśli spojrzeć na Polskę 2050, to akurat tam – wbrew nadziejom na „nowy standard w polityce” – widać najwyraźniej, że cały potencjał również tej partii to ilość biorących miejsc, a ona zależy wyłącznie od notowań popularności Szymona Hołowni i niczego więcej. Potwierdza to statut PL 2050 – centralizm jest tam najsilniejszy ze wszystkich znanych mi statutów. Hołownia – zupełnie zresztą niezależnie od osobistych skłonności – jest i pozostanie jedynowładcą w swoim obozie. W pozostałych partiach da się liczyć wyłącznie na grę dworskich kamaryli. W praktyce do wyboru są tu dwie opcje – silna władza szefa charakterystyczna dla PO lub znacząca pozycja lokalnych baronów, występująca z kolei w PSL z ich nieco mniej scentralizowanym statutem. Efekt tej różnicy nie jest wielki. W PSL czasem zdarza się czasem umiarkowanie skuteczny „bunt baronów” – i to wszystko.
Pamiętam rozmowę z usuwanym właśnie z PO Stanisławem Huskowskim, którego konflikt z Grzegorzem Schetyną zaczął Schetynę uwierać już za mocno. Huskowski wiedział, że nie ma szans, ale jakieś nadzieje na przyszłość wiązał z „frakcją Ewy Kopacz” – i twierdził, że frakcja stanie za nim. W głosowaniu w obronie Huskowskiego pojawił się dokładnie jeden głos – i był to głos Ewy Kopacz. Siła jej „frakcji” okazała się kabaretowa. Ważniejsze jest jednak pytanie, co taka partyjna frakcja oznacza np. programowo. Nie da się na to pytanie odpowiedzieć poważnie – wbrew wszelkim opiniom np. o progresywnym, bo młodszym Trzaskowskim. Opisywane swego czasu z nadzieją „pokolenie czterdziestolatków” w Platformie? Latka lecą, oni się zestarzeli już jakiś czas temu. Nadzieja na świeżość i nowe idee w polityce? Joanna Mucha jest już u Hołowni, Borys Budka nie dał rady, a próbował wszystkim, tylko nie świeżym programem. Rafał Trzaskowski – z powodu gigantycznej mobilizacji w kampanii prezydenckiej jest prawdopodobnie największym rozczarowaniem – ale on może przynajmniej skorzystać z tej jedynej dzisiaj skutecznej drogi ucieczki polityka spod nadzoru partyjnej centrali, jaką otwiera kariera samorządowa. Tyle, że droga powrotu wygląda tu na zamkniętą, o czym przekonują losy Bezpartyjnych Samorządowców po prawej stronie i nieudane próby Rafała Dutkiewicza po stronie liberalnej. Pozycja Trzaskowskiego w polityce – co wyjaśnia jego, delikatnie mówiąc, ostrożność – poza samorządem w Warszawie zależy nadal w pełni od nominacji, którą zdoła uzyskać w lawirowaniu wśród partyjnych frakcji, a one programowo i siłą głosów znaczą z grubsza tyle, co wspomniana „frakcja Ewy Kopacz”. Całe to „pokolenie zbuntowanych” kariery zrobiło w partii władzy, pracując nad własną pozycją w hierarchii, a zupełnie nie nad programową tożsamością. I nie nad związkami z wyborcami.
Wszystkie opisane zjawiska są w widoczny tu sposób wynikiem naturalnej ewolucji i dostosowania partyjnego ustroju do systemu wyborczego. Paradoksalnie nie budują związku polityków z wyborcami we własnych okręgach. Zamiast tego wiążą polityka z partyjną centralą. Ewentualna reforma musiałaby zatem brać pod uwagę i ustawę o partiach, i kodeks wyborczy, i kilka innych rzeczy. Istnieje bowiem wiele innych systemowych uwarunkowań patologii „sekretnego życia partii”, a wśród nich są oczywiście także finanse. Bardzo słusznie partie finansowane są z publicznej subwencji. Np. w Niemczech jest podobnie. Tyle, że publiczna subwencja zależy tam wprost od ilości członków partii płacących składki i nie może przekroczyć kwoty tych składek, a sam wynik wyborów – który w Polsce w całości określa subwencję – ma nieznaczny wpływ na wielkość partyjnych funduszy. Z Polski pamiętam z kolei rozmowę z jednym z prominentnych polityków Wiosny – naszej poprzedniej nadziei na „nową jakość w polityce”. Zapytałem, ilu członków ma Wiosna, a mój rozmówca powiedział, że nie wie. Sam nie był członkiem partii, co mnie zszokowało. Powiedziałem wówczas, że to ważne, bo gdyby Wiośnie udało się osiągnąć kilkunastoprocentowy wynik, to wielomilionową subwencję dostałoby do podziału być może np. 5 jej członków. „O, k…a!” – powiedział na to mój szacowny rozmówca, który najwyraźniej nigdy dotąd nawet nie pomyślał o tym aspekcie sprawy… Cóż, Niemcy – że do nich wrócę – płacąc, stawiają warunki. My tylko płacimy. W Wiośnie, której statut oczywiście również spełniał wszystkie kryteria centralizmu, cały potencjał – podobnie jak u Szymona Hołowni – polegał na PR-owej wartości Roberta Biedronia. Skutkiem był feudalizm posunięty do ostatnich granic.
We wszystkich tych rozważaniach istotne jest nie tylko i nie przede wszystkim feudalne jedynowładztwo wodza. Istotna jest jego niezastępowalność. O tyle słabszy jest feudalizm partyjny od tego znanego z dawnej historii. Nie ma mechanizmu dziedziczenia.
Wojenna rzeczywistość
Nawet jeśli zdajemy sobie sprawę z całej tej patologii i nawet jeśli na podstawie przeglądu europejskich wyników utwierdzamy się w przekonaniu, że antydemokratyczne wodzostwo sprzyja zwycięstwom, to oczywiście tym bardziej gotowi będziemy zaakceptować wszystkie autorytarne grzechy po naszej stronie, byleby tylko „nasi wygrali” i byle odsunąć niebezpiecznych wrogów. Z tego powodu nie będziemy chcieli, by we Francji Macron napotkał opozycyjną większość w parlamencie i rzecz jasna w Polsce żadne zawstydzające praktyki „sekretnego życia” partii nie będą nam przeszkadzać, jeśli to są „nasze partie”, a silna ręka wodza pomoże w ich sukcesie. W rzeczywistości trudno sobie wyobrazić większą katastrofę. Powoduje ją właśnie wspomniana niezastępowalność.
Łatwo wyobrażalna dalsza ewolucja doprowadzi do sytuacji, w której wyborcza porażka Macrona nie będzie zwykłą w demokracji zmianą, ale właśnie apokaliptyczną bez mała katastrofą oznaczającą zwycięstwo antydemokratycznych, antyeuropejskich i prorosyjskich nacjonalistów. Ta porażka jest tym bardziej prawdopodobna i będzie tym głębsza, że Macron – podobnie jak Kaczyński, Orban, ale również Tusk, Biedroń i Hołownia – jest niezastępowalny. W Polsce ta ewolucja przebiegnie, już przebiega szybciej i z poważniejszymi konsekwencjami.
Jak widzimy, feudalny klientelizm ukształtował się w partiach w nieregulowanym, spontanicznie ewolucyjnym procesie adaptacji do systemu wyborczego. Jak powinniśmy zauważyć również, system ewoluuje w stronę partyjnego duopolu. Sam od zawsze należę do zwolenników wspólnych list opozycji – to nie tylko naturalny odruch, ale również racjonalny wybór strategiczny. Domagam się wprawdzie prawyborów, ale to już taka moja egzotyczna ekstrawagancja, której nikt poważny nie ulega. Ze wspólnymi listami czy bez nich, system i tak w praktyce osuwa się w stronę modelu dwupartyjnego. W warunkach wojny o demokrację, spór w ramach demokracji traci na znaczeniu – wyborcy mniejszych partii popierają tę najsilniejszą, która ma szansę pokonać przeciwnika.
Wbrew upowszechniającej się w Polsce opinii dwubiegunowy podział nie jest wynikiem ewolucji demokracji – jest wynikiem kulturowej wojny możliwym tylko na nieregulowanym politycznym rynku. W politycznej rzeczywistości taki system znamy z Wielkiej Brytanii i USA. W obu krajach wybory od zawsze są większościowe, a nie proporcjonalne, i odbywają się w jednomandatowych okręgach. To oczywiście sprzyja polaryzacji i prawdopodobnie nie przypadkiem najgwałtowniejsze polityczne wstrząsy nastąpiły ostatnio właśnie tam. Uważa się jednak, że większościowe głosowanie wiąże polityków z wyborcami bardziej niż z partyjnymi centralami. Również ten pogląd wymaga dystansu.
Niezwykle popularna w USA Alexandria Ocasio-Cortez, która w 2018 roku spoza politycznego establishmentu wygrała prawybory i wdarła się do Kongresu, należała do setki takich kandydatów, którym organizacje obywatelskie w USA prowadziły wówczas bardzo intensywną kampanię. Zaledwie jednak w 4 takich przypadkach skończyło się to sukcesem. Większościowa ordynacja raczej sprzyja petryfikacji niż jej zapobiega. Różnica w realnej społecznej rozpoznawalności polityków i w społecznej świadomości ich programów też nie wygląda na bardzo wielką. W ostatnim, 11. roku urzędowania legendarnej premier Thatcher 40% Brytyjczyków nie potrafiło wymienić jej nazwiska, choć ono było znane na całym świecie. Anglicy również zatem nie znają swoich polityków. Mimo to frekwencja wyborcza wynosiła w Wielkiej Brytanii 80% i ludzie dobrze wiedzieli na kogo głosować. Anglicy po prostu – często od pokoleń w rodzinach – głosują na Torysów albo Laburzystów. Głosowanie w wyborach jest raczej kulturowym starciem Laburzystów z Torysami, Republikanów z Demokratami, uderzająco podobnym do wojny PiS i opozycji.
Amerykanie mają jednak prawybory. W Wielkiej Brytanii ich nie ma, ale tę samą funkcję dobrze wypełniają skomplikowane demokratyczne procedury w ramach wielkich partii o ogromnych liczbach członków. To na tym polega fundament tamtejszej demokracji związany z prawem głosu i rzeczywistym wyborem. Ta kulturowa i prawna otoczka politycznej demokracji jest natomiast zupełnie nieobecna w Polsce, gdzie istniejącej już dwupartyjnej rzeczywistości nie reguluje ani prawo, ani żaden obyczaj. Mamy do czynienia z wojną feudalnych drużyn. To sytuacja bez precedensu, jej skutków nie da się przewidzieć. Nie da się ich również przecenić. Możemy nie dbać o naruszone tym pryncypia demokracji, ale katastrofę – jako się rzekło – wywoła co innego. Gwiazdą pierwszej wielkości – na wszystkich szczeblach – zostaje się w wyniku prawyborów w USA lub wewnątrzpartyjnych głosowań w Wielkiej Brytanii. Zostaje więc gwiazdą Ocasio-Cortez, albo Joe Biden, uzyskując nominację. Wynik prawyborów przy całej petryfikacji systemu nie jest przewidywalny. Partie zawsze i sprawnie potrafią wyłonić nowego wodza. Upadek Clintona nie zdezintegrował Demokratów, pojawił się kolejny przywódca.
W Polsce feudalne przywództwo silnego lidera i fakt, że jest on jedynym kapitałem partii jest nie tylko powodem niechęci do widocznego dla wszystkich dworskiego obyczaju, ale powoduje, że zmiana władzy przestaje być demokratyczną normą i wartością, a staje się katastrofą. Nowy lider nie wyłoni się w żaden naturalny sposób, a historia Platformy Obywatelskiej po ustąpieniu i wyjeździe Tuska bardzo dobrze to pokazuje. Ani Schetyna, ani Budka, ani nawet Trzaskowski liderami nie zostali, choć każdy bardzo się starał i wszyscy im szczerze kibicowali.
Teraz
To właśnie powoduje, że polityczny system trzeba w Polsce kształtować dziś, a nie jutro. Nie po wygranych wyborach, kiedy już będzie spokój i da się o systemie pomyśleć. Spokoju nie będzie, zagrożenie populizmem nie zniknie. Powyższy opis sytuacji pokazuje nie tylko rozmiar patologii i wywołane nim zagrożenia, ale również fakt, że system nie naprawi się sam. Nie zreformują go politycy. Musieliby być własnymi sędziami i własnymi chirurgami. To nie nastąpi. Żadnego sensu nie ma więc np. projekt zmiany prawa odłożony na czas po wyborach. Politycy nigdy go nie przegłosują.
Nadzieja na realne zmiany była zatem jednym z powodów postulatu prawyborów wyłaniających wspólną listę. Nie jedynym – fundamentalnie ważny był również powód strategiczny i cały zestaw oczywistych argumentów, pokazujących, że właśnie tak da się wygrać, nie tylko maksymalizując wynik, ale również sięgając po niewykorzystany potencjał np. tej 1/3, która nie głosuje, nie wierząc politykom aż do tego stopnia. Ale prawybory miały być niejako przy okazji sposobem na przecięcie tej opisanej tu feudalnej więzi polityków z partyjnymi wodzami – miały wymusić demokratyzację partii siłą społecznych faktów. Mogły też wyeliminować kilka opisanych tu i kilka pominiętych patologii systemu wyborczego – ponieważ prawybory można sobie urządzić po swojemu, niezależnie od obowiązującego kodeksu wyborczego. Można na przykład znieść w ich próg wyborczy. Ponieważ – jak widzimy – w wyborach właściwych „biorące miejsca” przechodzą nienaruszone, jeśli tylko lista jest wystarczająco silna, wszystkie mechanizmy prawyborów według zdrowej demokratycznej reguły dadzą rezultat również w wyborach właściwych.
Silny opór polityków był przewidywalny. Niemal absolutny brak społecznego zainteresowania i nieżyczliwa obojętność mediów – to było zaskoczeniem. Również tym razem i również w tym kontekście powtórzę „zacznijmy od Paktu Senackiego”. Nie pozwólmy koniecznych wspólnych kandydatów narzucić sobie bez wyboru. Wskażmy ich wybierając – na jeden z bardzo wielu możliwych sposobów. Zacznijmy od Senatu, który pochodząc z innego politycznego klucza, wolny od partyjnej rywalizacji i partyjnego feudalizmu będzie w stanie chociaż podjąć próbę kontroli reguł demokratycznej gry w kluczowo ważnej kadencji, kiedy w niezwykle trudnych warunkach zrujnowanego państwa trzeba będzie na nowo określać ustrój państwa. To jedno da się zrobić dzisiaj i nie jest to trudne. Trzeba wyłonić obywatelskich kandydatów, wyzywając partie na pojedynek w publicznej debacie, która wskaże kandydatów wspólnych. Trzeba to zrobić tak, żeby – ktokolwiek wygra – był związany mandatem wyborców, a nie posłuszeństwem w stosunku do wodza, któremu zawdzięcza wszystko.
To absolutnie niezbędny warunek zwycięstwa – takiego, które nie będzie chwilowe, pogłębiając tylko systemowy kryzys i doprowadzając do katastrofy większej niż wszystko, co przeżyliśmy dotąd.
6 thoughts on “3. Wyborcza wojna książąt i wasali”
Pawle, po pierwsze dzięki za tekst i zebrane w nim, w moim odczuciu, kluczowe, systemowe problemy, które choć nie są nowe, ale w czasach PiS-u ujawniły całą swoją moc i zgrozę. Jeżeli Polska „po pisie” z nimi się nie upora, to cała ta zgroza w mniejszym lub większym natężeniu będzie nas nękać. Nie będę się rozpisywał tylko zwrócę uwagę, że ustawę o partiach politycznych trzeba zmienić koniecznie. Jeżeli w prawie o spółdzielniach mieszkaniowych można w ustawie detalicznie wręcz opisać wymogi dotyczące zapisów statutu, kadencji władz, sposobu ich wyboru, kontroli itd. to tym bardziej powinno być to wymagane w odniesieniu do statutów partii politycznych. Taka niezbędna zmiana ustawy o partiach politycznych wymagałaby zmian i dostosowania statutów istniejących partii do wymaganych szczegółowo opisanych norm, oczywiście zgodnych z konstytucją, ale gwarantujących ewentualną interwencję sądu, gdy nie byłyby w praktyce realizowane. To zabieg dość prosty a bardzo potrzebny. Otwartość i demokratyzacja partii powinna być wymagana i chroniona prawem jeżeli system przewiduje dla partii rodzaj wyłączności w zakresie sprawowania władzy.
Dzięki. Niestety opór partii znam bardzo dobrze (Ty z pewnością też z perspektywy własnych doświadczeń). Partie same tego nie zmienią – Platformie trzeba oddać, że parę prób wykonała. Mówiono coś o większościowych wyborach — to rozwiązanie jest mi zupełnie obce, choć znam jego zalety, ale moje zdanie jest jeszcze miej ważne niż zdanie polityków: tu chodzi o to, żebyśmy wreszcie świadomie zdecydowali, o jaki system nam chodzi. PO próbowała też przynajmniej zmniejszyć subwencję partyjną — to jest wprawdzie toporny, ale jednak krok w dobrą stronę, bo zmniejsza udział premii za wyborczy sukces, co wyłącznie petryfikuje politykę. Jedno i drugie nie wyszło, PO szybko te próby zarzuciła. Dzisiaj pomysł prawyborów wywołuje u nich pianę.
Więc trzeba by znaleźć sposób, żeby to politykom narzucić i tu lądujemy w optyce zaproponowanej dwoma poprzednimi tekstami, a zwłaszcza pierwszym z nich. Obawiam się, że zrobić da się niewiele. Z dużych ruchów obywatelskich OSK jest niemal niezainteresowany, choć patrzy z sympatią i nawet potrafił wesprzeć nas, kiedy kandydowałem tak silnie jak tylko wspólnie umieliśmy (a umieliśmy niewiele). KOD jest przeciw, choć wprost się nie odzywa i tylko na sposób charakterystyczny dla partii unika rozmowy, publicznej dyskusji, na wezwania nie odpowiada, zaproszeń nie przyjmuje — za to działacze we własnym imieniu odsądzają od czci i wiary wszelkie pomysły na asertywność w stosunku do „naszych polityków”. Próbujemy i będziemy próbować. Co robić…
Paweł, postulat wewnętrznej przemiany naszych partii z wodzowskich w demokratyczne jest trafny i piękny. Jednak nie wskazujesz, nie rozważasz praktycznej agendy takiej przemiany. Piszesz słusznie, że partia o strukturze „feudalnej” jest niewywrotna, gra całą sobą na lidera, potencjalni reformatorzy (plewa) zostali precz wyrzuceni lub zesłani do jakiejś pieczary. Jak zdobyć zatem i przeobrazić partyjną fortecę? Machiny oblężnicze albo happeningi pod murami nic nie dadzą. Właściwie pozostaje tylko tajna infiltracja. Jaczejki rewizjonistyczne, które prowadzą cichą agitację na rzecz transformacji struktury wodzowskiej ku deliberatywnej, wolnościowej. Historia dostarcza sporej ilości wzorów dla takiego sprzysiężenia. Praca musiałaby postępować w tajemnicy, bo pretorianie nasłuchują. Co więcej, nawet ruchy obywatelskie pełnią wobec partyjnych feudałów funkcję ochotniczej firmy ochroniarskiej. Skoro – jak sam piszesz i czego doświadczasz – partie wodzowskie są impregnowane na ideę otwartej debaty nie mówiąc nawet o otwartości na przemianę – to czyż robota w podziemiu, dyskretne pozyskiwanie wartościowych insiderów, nie jest jedyną drogą do wytyczonego przez Ciebie celu?
Napisałem, nie zauważyłeś. Zresztą prawdopodobnie — mimo rozmiarów — za bardzo skracam akurat to miejsce. Myślę o tym, gadam i wypisuję już od tylu lat, że skróty czynię być może nadmierne.
Zarzuciliśmy pomysł pisania projektu ustawy o partiach. Nikt go nie uchwali, jeśli w wyborach po prostu partie dzisiejszej opozycji pogonią PiS. To jest trzeci tekst o tym, że potrzebujemy co najmniej obywatelskiego Senatu, bo rządzącym politykom rządzeni muszą ustalić akceptowalne i zdrowe reguły gry. W tym te, które dotyczą „sekretnego życia partii”. Rzecz jest w gruncie rzeczy raczej prosta — wystarczy skopiować od Niemców i Duńczyków, przytomnie biorąc pod uwagę reguły wyborcze.
Od kilku lat myśleliśmy o tym też tak, że tu zamiast gadać, trzeba robić. Więc nieustannie próbujemy wymuszać standardy debaty itd. Próbowaliśmy kampanii na rzecz prawyborów, sam przecież kandydowałem właśnie w tym celu i kontekście — do dzisiaj czuję mdłości z powodu rzeczy, które usłyszałem i przeczytałem od „swoich”. Zresztą czytam do dziś — pisze np. znany aktywista KOD, że jestem jedynym, który się uparł kandydować osobno i nie pójdzie na święty bój z PiS pod sztandarem Tuska… Niestety właśnie tyle rozumie z tego większość „liberałów” — o „prawakach” w tes sytuacji gadać w ogóle szkoda. Prawybory — wydały nam się realne z powodu siły i oczywistości strategicznych argumentów — faktyczną demokratyzację wywołałyby niejako przy okazji: przecięłyby tę obezwładniającą więź między politykiem, a jego partyjnym suwerenem, tworząc nieistniejącą dziś więź z wyborcami, bo dziś polega ona u demokratów na tym samym, co i w PiS — czapkujemy z entuzjazmem swoim ukochanym przywódcom.
Ach, nieporozumienie. Oczywiście, że zauważyłem proponowane przez Ciebie liczne propozycje zmian ustawowych, które możemy po części nawet prosto kopiować choćby od Duńczyków lub Niemcòw. Ale wprowadzenie nowych regulacji byłoby raczej ZWIEŃCZENIEM pracy niż pracą samą. Przecież właściwa praca to przemiana myślenia partyjnych i skłonienie ich do sprzecznych z partyjnym partykularyzmem (partyjniackim inteteresem) głosowań na rzecz DOBRA WSPÓLNEGO, którego prawny kształt proponujesz. A praca jeszcze bardziej podstawowa to odnalezienie skutecznej metody dotarcia do sumień i umysłów tych patentowanych i konfirmowanych partyjniaków. Jakbyś przekonał do swoich projektów regulujących życie partii i partyjny system Tuska, Nitrasa, Terleckiego, Sasina – to byłaby dopiero epicka praca. Kasprzaka dopisano by aneksem do „Żwotów sławnych mężów”. Czego Ci zresztą najserdeczniej życzę. Podziwiam twoje sześcioletnie boje w ich wymiarze heroicznym i jestem rozdarty, bo jakkolwiek w wielu sprawach dzieli mnie od Ciebie co najmniej głęboki rów melioracyjny – to jednak mój daimonion każe mi okazywać Ci głęboki szacunek. Co niniejszym czynìę.
Tak, zgadza się. Ustawa byłaby zwieńczeniem pracy — podobnie jak rozproszona kontrola konstytucyjności (czy wymaga nowelizacji jakichś przepisów, czy nie wymaga) też wymagała po prostu postawienia sprawy metodą, by tak rzec, faktów dokonanych. Tuska, Nitrasa, Terleckiego i Sasina do niczego się przekonać nie da. Każdy z nich robi, co uważa, że musi. Na każdym z nich ustrój wymusza cały zestaw zachowań, które krytykujemy nie widząc ich systemowych źródeł.
Znam iluś polityków i tylko niewielu z nich to gangsterzy — może mam skrzywioną perspektywę, bo więcej znajomych mam jednak w PO niż w PiS, gdzie znam tylko Adasia Lipińskiego, a pozostali, jak Ola Natali już nie żyją. No, z pracy w Polsacie znam jeszcze Jarka Sellina, czy posłankę Lichocką, ale to wyjątkowo nieciekawe typy. Polityka ma przede wszystkim swoje zasady selekcji i one nie sprzyjają ludziom odważnym, przekonanym do czegokolwiek naprawdę itd. To fakt, że macherzy dość zazdrośnie strzegą folwarcznych relacji w tym naszym podwórku, bo to im się zwyczajnie opłaca. Na podstawie własnych doświadczeń podejrzewam jednak, że tu chodzi raczej o instynktowne odruchy ukształtowane ewolucją, a nie o jakąś świadomą premedytację. Politycy tańczą, jak im zagramy. Być może nienajlepiej to o nich świadczy, ale z drugiej stroni ci, którzy gotowi są polec w imię własnych świętych racji bywają szalenie niebezpieczni. Interesowny cynik bywa przynajmniej przewidywalny, da się z nim negocjować. Nieszczęście polega na tym, że jako rządzeni my nie chcemy własnej podmiotowości. Do niczego ona nam potrzebna nie jest.
Zaangażowani wyborcy są wyznawcami. Nie mają żadnych wymagań w stosunku do własnych liderów. Rozsądniejsi niezaangażowani są „idiotami” w klasycznym greckim sensie oznaczającym tych, którzy o dobro wspólne nie dbają. Oni często wiedzą, że polityka się o nich w końcu upomni i że nie da się żyć bez związku z nią, ale wiedzą także — przecież mają rację — że ich zaangażowanie nie zmieni niczego. Pogląd wyborcy, że jego głos — jedna trzydziestomilionowa wszystkich głosów — jest absolutnie pomijalny, jest przecież słuszny.
O wiele większa i cenniejsza praca niż indoktrynacja Tuska, Nitrasa, Terleckiego i Sasina polegałaby na przekonaniu wszystkich „zwykłych ludzi”, że tej czwórce trzeba narzucić warunki. Wtedy oni się do nich nader skrzętnie dostosują, zapewniam Cię. Tym chętniej im bardziej słusznie wątpimy w ich ideowe kręgosłupy i intelektualne zdolności.