Nie, nie będę pisał o tym, jak uprzedmiotowienie kobiet, ludzi w ogóle, służyło w historii patriarchalnym autokracjom – to banalna oczywistość, choć historyczny przegląd bywa uderzająco wymowny i warto go prezentować. Tu jednak będzie o czymś innym. O niemożliwości referendum. O tym, jak „korporacyjna polityka” odbiera demokracji duszę, sens i jak służy paternalizmowi władców dzisiaj, a nie w odległej historii. Jak pouczanie – z lewa i z prawa – że „nie dojrzeliśmy”, że „nie głosuje się etyki”, że również „nie głosuje się praw człowieka”, że zamiast debaty i racjonalnej decyzji będzie tylko „populistyczna nagonka” – jak wszystkie te powszechnie spotykane tezy odbierają sens polityce. Referendum aborcyjnego w Polsce nie chce dzisiaj niemal nikt. Ani polityczne centrum, ani prawica, ani lewica. Na pomysły referendum gromy rzucają również aktywistki OSK, mówiąc, że „prawa człowieka nie podlegają głosowaniu”. Kiedyś Marek Jurek mówił w tej samej sprawie, że „nie głosuje się prawd moralnych”. Mówił więc to samo. O tym, że „nie dojrzeliśmy” też gadają wszyscy, a zwłaszcza politycy, co oburza mnie szczególnie, bo ich własną „dojrzałość” znam jak zły szeląg. Z okazji ostatnich demonstracji liberalizację prawa aborcyjnego obiecał Donald Tusk. Jasne, Panie Przewodniczący. To i Art. 4. NATO w sprawie łopaty, którą zamachnięto się na polską armię na granicy, brawo…
Senat jest „nasz”, demokratyczny. Mamy w nim 24 kobiety, w tym 9 z PiS. I choć parytetowe proporcje po naszej stronie wyglądają zdecydowanie lepiej, to jednak wcale nie wyglądają dobrze i nawet w „naszej połówce” trudno byłoby wskazać jakąś większość „progresywistów” skłonnych do „otwarcia” w sprawie aborcji. Naprawdę uważamy, że oni mają większe prawo decydować o aborcji niż nasz nadużywający alkoholu, nieokrzesany sąsiad w poplamionej żonobijce, głosujący w referendum? Patrzę na Senat i bardzo wątpię. Która z aktywistek OSK zdecydowałaby się powierzyć rozstrzygnięcie sprawy aborcji tej jego połówce, która jest „nasza”? Skąd nadzieja, że po kolejnych wyborach cokolwiek pod tym względem będzie lepiej? Nieporównanie ważniejsze pytanie ogólne – czy dobre państwo naprawdę na tym polega, że w Senacie są zawsze ci, którzy tam naszym zdaniem powinni być? Wyborcy PiS tak właśnie sądzą. Szli do wyborów w 2015 roku, żeby odsunąć „złodziei z PO”. Efekt znamy, ale wyborcy PiS nadal wierzą, że „swoi” są lepsi od „obcych”, nawet jeśli kradną tak samo albo bardziej. Może więc dobre państwo, to po prostu takie, w którym sprawy naprawdę ważne nie zależą od tego, kto akurat rządzi?
Irlandia
Kiedy mowa o referendum, wszyscy mają przed oczami Brexit. Jakby nikt nie pamiętał o referendum w Irlandii. Poprzedzonym odważną decyzją parlamentu o „Trzeciej Izbie” – losowo dobranej reprezentatywnej grupie obywateli, którzy nie robili karier w polityce ani w żadnych organizacjach społecznych, a którym zapłacono za to, żeby poświęcili swój czas, energię i uwagę, by nie tylko reprezentować przekrój społeczeństwa, ale by nabrać wiedzy, której przeciętny obywatel nie ma szans mieć. By podjęli tę jedną decyzję – nie patrząc na to, komu się to spodoba, a komu nie i jaka kariera z tego dla nich wynika, a wyłącznie na to, co sami uznają za słuszne. Jako „ludzie tacy, jak my”, a jednak inni – bo dysponujący wiedzą, której większość z nas nie ma jak zdobyć. By w toku intensywnych i długotrwałych prac zapoznali się z eksperckimi opracowaniami i wystąpieniami – od Ordo Iuris po Abortion Dream Team, jeśli rozpiętość poglądów przetłumaczyć na nasze warunki – by poznali tysiące dramatycznych studiów przypadków, by dyskutowali między sobą zażarcie i by w końcu podjęli decyzję: kiedy przerwanie ciąży jest dopuszczalne, a indywidualna decyzja o nim jest szanowanym przez wszystkim podstawowym prawem człowieka. Parlament zobowiązał się do legislacji zgodnej z werdyktem „Trzeciej Izby” – z góry, zanim ten werdykt się pojawił.
Warunkiem uchwalenia ustawy było referendum. W teorii referendum było po pierwsze konieczne, po drugie nie miało bezpośredniego związku z tym lub innym projektem ustawy aborcyjnej. W referendum trzeba było bowiem zmienić konstytucję – by nowe prawo móc w ogóle uchwalić. W praktyce jednak, głosujący Irlandczycy wiedzieli już doskonale, co postanowiła „Trzecia Izba” i jakie będzie prawo.
W Irlandii zatem o prawie aborcyjnym zdecydowali bezpośrednio obywatele – nie politycy. Politycy tylko napisali ustawę. Ale też – co godne najwyższego uznania – odważnie uruchomili cały ten proces.
Nie da się pokazać, że Polacy są do demokracji i publicznej debaty mniej dojrzali niż Irlandczycy, którzy jeszcze niedawno tkwili w insurekcyjno-terrorystycznej partyzantce i narodowo-katolickim syndromie. Czym innym jest oczywiście Szwajcaria i jej referenda, ale i w tę stronę warto spojrzeć, by móc rozmawiać poważnie o Polsce. Ci, którzy uważają, że praw kobiet się nie głosuje i zwłaszcza facetom nie wolno o nich decydować, bo wybór powinien należeć wyłącznie do kobiety, mają oczywiście w jakimś sensie rację – a przynajmniej sam uważam, że ją mają i to rzeczywiście wyłącznie kobieta powinna decydować. Tyle tylko, że obowiązujące wciąż i okrutnie wykonywane prawo mówi o tym co innego. Ktoś to prawo musi zmienić, by wolność kobiet zagwarantować. Kto?
Nawykła do referendów Szwajcaria jest innym niż Polska światem, ale co innego jest tu interesujące. Prawo głosu dla kobiet uchwalono w Szwajcarii dopiero w 1971 roku. Rekord kołtuństwa padł zatem nieprzypadkowo właśnie tam, gdzie władzę powierzono ludowi najbardziej bezpośrednio i w największym stopniu. Kilka lat wcześniej również referendum dało w tej samej sprawie rezultat odwrotny. Kobiety puszczono z kwitkiem. Tak zdecydowali faceci. Prawo wyborcze dla kobiet jest dziś niekwestionowane, jest bezdyskusyjne – również w Szwajcarii. Ale trzeba je było dopisać do katalogu praw podstawowych i ktoś to musiał zrobić. W 1971 roku w Szwajcarii zrobiono to w kolejnym referendum, w którym prawo głosu mieli – uwaga! – wyłącznie faceci. Skandal, prawda? Faceci głosujący o prawach kobiet i łaskawie na nie przyzwalający… No, jakoś było trzeba. Więc kto – parlament, czy my wszyscy?
Polityczny "kompromis"
W Irlandii politycy oddali głos obywatelom. Odważnie i rozważnie równocześnie, bo decyzja o „Trzeciej Izbie” oznaczała poważną deliberację, a nie wrzaski populistycznej kampanii. W historii III RP politycy uchwalili natomiast „kompromis aborcyjny” …
Poza tym, że było to – obok Irlandii jeszcze wtedy – najbardziej okrutne i restrykcyjne prawo w całej Europie i w ogóle w cywilizowanym świecie, to ów „kompromis” był skandalem jeszcze z tego powodu, że zawarli go politycy z biskupami. Paru facetów zamkniętych w czyimś gabinecie. Poza być może Hanną Suchocką, ówczesną premier, stroną „kompromisu” nie była żadna kobieta. Łatwo wskazać, z czego kobietom kazano wtedy zrezygnować. Nie da się natomiast powiedzieć, co w zamian „zyskały”. Samo określenie „kompromis” jest skandalicznym, krzyczącym nadużyciem.
Jeśli jednak za dobrą monetę brać rozróżnienie między ulegającym populizmom nierozważnym tłumem w referendum, a świadomymi elitami polityków ucierających stanowiska w kuluarach, by je potem w spokoju przegłosować, to skandal jest być może nawet większy. Referendum – gdyby je przeprowadzić wówczas – pokazałoby poparcie dla treści „historycznego kompromisu” potwierdzone zresztą później po wielokroć badaniami i sondażami. Gdzie tu widać, że elity wiedzą więcej i więcej rozumieją? Na czym polega różnica pomiędzy kołtuństwem ówczesnych negocjatorów „kompromisu”, a kołtuństwem „nierozumnego ludu”? Tak to wyglądało wtedy – niemal 30 lat temu. A jak dzisiaj wygląda różnica w świadomości ludu i jego politycznych elit? Podpowiadając, przypomnę wspomniany już skład Senatu. Elity wypadają znacznie gorzej niż lud. Są wręcz z innego świata. I rządzą, zazdrośnie strzegąc swej władzy. Ponad politycznymi podziałami polskiej wojny. Rządzą wprawdzie na zmianę, ale w tej akurat kwestii do niedawna rządzili tak samo.
Legalną aborcję usiłował przywrócić rząd SLD, co – jak być może pamiętamy, a w każdym razie powinniśmy – zakwestionował i udaremnił wówczas Trybunał Konstytucyjny. Z pamiętnym odrębnym głosem prof. Garlickiego, który dziś wspominamy z uznaniem, ale który podkreślał, że Trybunał nie może wchodzić w rolę ustawodawcy, a decyzja o dopuszczalności aborcji ma należeć właśnie do niego. Do Sejmu zatem. Lech Garlicki – którego ówczesny głos znaczy dzisiaj wiele dla liberalnej strony polskiego konfliktu – potwierdził innymi słowy, że prawo do decydowania o prymacie wartości stających w konflikcie ma parlament, nie żaden sąd i nie nikt inny. Bardzo zasadniczo nie zgadzam się z tym poglądem – uważam, że kiedy sprawa dotyczy konfliktu wartości chronionych prawem, to właśnie do sądów należy decyzja, choć oczywiście nie akurat do TK oceniającego ustawę. W Kanadzie tak jest. Prawo aborcyjne tam w zasadzie nie istnieje, a obie strony aborcyjnego konfliktu mogą ewentualnie dochodzić racji właśnie w sądach powszechnych i w indywidualnych przypadkach. Zostawmy jednak Kanadę na boku. W spór z profesorem Garlickim też przecież nie będę wchodził.
Istotne jest tu, że rzeczywiście konstytucja pozostawia werdykt aborcyjny w rękach parlamentu. Czy słusznie? Mam wątpliwości, które zamieniają się w pewność po spojrzeniu na historię.
Albo – by wspomnieć o tym jeszcze raz – na obecny skład Senatu, który przecież jest „nasz”.
Wojna i głos ludu
Dziś od polityków słyszymy, że referendum nie jest możliwe w sytuacji politycznej wojny. To nie są puste argumenty, ale kiedy je słyszę, robi mi się już zdecydowanie niedobrze. Bo przede wszystkim czyja jest ta polska wojna?
Zaczęła się dawno temu, od słynnej Wojny na Górze, kiedy za Wałęsą stali jeszcze obaj bracia Kaczyńscy. Potem odsunięty od władzy i ogarnięty raczej kliniczną paranoją premier Olszewski pytał nadęty kiczowatym patosem, „czyja będzie Polska”. Do dzisiaj widać w tej wojnie tych samych aktorów, z dokładnością do tych, którzy tymczasem poumierali. Polska polityka stała się dwubiegunowa, w zasadzie dwupartyjna i nawet przegranym służyła do tego, by budować pozycję jednego z biegunów – najsilniejszej partii opozycji. Obie partie właśnie dzięki wojnie skutecznie marginalizują i eliminują konkurencję na własnych podwórkach.
Obie strony polskiego politycznego konfliktu korzystają więc na nim w sposób uderzająco podobny do zysków, jakie z „wojny hybrydowej” czerpią dziś Łukaszenka i Kaczyński. Jakby się w tej sprawie dogadali.
Obietnice aborcyjnych rozstrzygnięć, kiedy już „odsuniemy przeciwnika”, były tu zawsze orężem. Składał je Kaczyński i w końcu dotrzymał słowa, choć warto zauważyć, że płaci za to spadkiem poparcia, którego nie zanotował przy żadnej innej okazji. Ani przy demolowaniu ustroju, ani przy aferach finansowych. Dzisiaj liberalizację obiecuje Tusk – ale oczywiście on też mówi przy tym „najpierw odsuńmy PiS”. Czy tę obietnicę wykona? Być może spróbuje. Sondaże się w końcu bardzo wyraźnie w tej sprawie odwróciły – co jest zresztą wielkim, jednym z największych sukcesów nie żadnych „światłych polityków”, ale ruchu obywatelskiego protestu. Mnie jednak uderza przede wszystkim upokarzająca hipokryzja argumentów o niemożliwości referendum w wojennej atmosferze – padają one z ust dokładnie tych polityków, którzy za tę atmosferę odpowiadają przynajmniej w ten sposób, że korzystali z niej przez lata dla budowania własnej pozycji. Uderza mnie również to, że w sprawie aborcji wciąż uzurpują sobie prawo decydowania. Kiedy do decyzji dojdzie, znów będziemy słuchać o „kompromisach”, prawda? Kto z kim dobije w tej sprawie targu? Czyje i jakie interesy zderzą się w negocjacjach? Hę?
Tymczasem, jakby tego wszystkiego było mało, przez wszystkie lata aborcja była jednym z „tematów zastępczych”, o których nikt z polityków nie chciał nawet rozmawiać. Opowiedzieć się za lub przeciw liberalizacji znaczyło narazić budowane z mozołem większościowe poparcie politycznego centrum na straty, a być może osunięcie się w niszę. Tego doświadczył właśnie Kaczyński, kiedy po decyzji Przyłębskiej poparcie PiS poleciało wreszcie w dół i wygląda to na zmianę trwałą. Dla opozycji temat od zawsze był pod tym względem co najmniej równie kosztowny. Kiedy zaś przychodzi do wyborów, aborcja – podobnie jak wiele innych kwestii tego rodzaju – schodzi „po naszej stronie” na plan dalszy, pomimo wcześniejszych obietnic, bo przecież trwa wojna i przede wszystkim należy najpierw pokonać wroga.
Nigdy nie wiemy – idąc w tej sytuacji do wyborczego starcia – co rzeczywiście zmieni się po zwycięstwie lub po porażce w sprawach aż tak emocjonujących, że wyganiających na ulice największe tłumy. Boimy się wyborów i grożącej w nich zmiany władzy. To tylko politycy dwóch głównych partii są spokojni. Ich „biorące miejsca” zmieniają się w niewielkim stopniu. To tylko dla nas wybory naprawdę znaczą być albo nie być. Zwolennicy prawicy boją się więc, że nieliczne dzieci, które przetrwają „aborcyjny Holokaust” zdeprawuje „ideologia LGBT”; my zaś – że dzieci urodzone w wyniku seksualnej przemocy w domach, w pracy i na ulicy wychowywać będzie Czarnek, uprzednio spaliwszy nas samych na stosach.
Mówić o niemożności debaty i referendum w tej atmosferze lęków oczywiście się da. Są po temu bardzo dobre powody. Ale w rzeczywistości oznacza to tyle, że debaty w sprawie aborcji prowadzić się nie da właśnie dlatego, że ulegamy wojującym na slogany politykom, wzmagającym fobie i gotowym wywołać rzeczywiste zagrożenia. Nie trzeba geniusza, żeby wiedzieć, że to się nie zmieni po czyimkolwiek politycznym zwycięstwie.
Niby dlaczego "nie teraz" ?
„Nie teraz, najpierw zmieńmy władzę i obrońmy demokrację” – credo korporacji polityków jest esencją paternalizmu. Politycy mówią nam w istocie „dajcie nam władzę, a my zobaczymy, co ewentualnie da się zrobić”. Równie oczywistym credo ruchów obywatelskich powinno więc być „właśnie teraz, natychmiast”. Dlaczego oczywistym? Ano, po prostu dlatego, że tak chcemy my, a polityka jest od tego, żeby reprezentować nas i nasze potrzeby. Potrzeby mamy wprawdzie różne i bywają niełatwe do uzgodnienia, ale wszyscy dobrze wiemy, że trudność niedokładnie na tym polega. Problem w tym, że niemal żaden z ruchów obywatelskich dzisiaj tego nie mówi. Wszystkie chcą władzy Tuska. Bo niby jak zrobić cokolwiek, póki Polską rządzi Kaczyński? To pytanie jest tylko pozornie retoryczne. Jest retoryczne wyłącznie wtedy, kiedy akceptujemy wszechwładzę polityków.
Na zdrowy i całkiem prosty rozum, gdyby prawa kobiet i mniejszości LGBT oraz zniesienie przywilejów Kościoła wymusić właśnie na tej dzisiejszej większości i na tej władzy, która jest im najbardziej wroga, to byłaby to zdobycz trwała. Jeśli zaś te prawa nada nam w łaskawości swojej „nasza władza”, kiedy ją wreszcie zdobędziemy, to one znikną wraz z nią po kolejnej przegranej. I z pewnością tej przegranej pomogą, bo „Holokaust dzieci” stanie się znów skutecznych hasłem mobilizacji prawackiej opozycji przeciw rządzącym „liberałom”. Bez żadnego trudu da się wyobrazić sobie scenariusz tego narastającego wzmożenia i wskazać aktorów. Będą to więc inicjatywy społeczne Kai Godek i nie tylko, będą apelujące do sumień kazania księży, będą nawet – a jakże! – sędziowie niezłomnie broniący życia i poddani opresyjnym sztuczkom przez naruszających ich niezawisłość „liberałów”. Historia III RP pokazuje zresztą, że na łaskawy werdykt „naszych” liczyć się nie da. Historia pozwala też bez trudu zrozumieć, dlaczego. Politycy u władzy, tak samo jak w opozycji, szukając większościowego poparcia centrum, nie zechcą ryzykować utraty części poparcia i umierać za żadną tego typu sprawę – tak, jak nie chcieli tego nigdy dotychczas.
Jakkolwiek marnie wyglądają więc szanse parlamentarnego rozstrzygnięcia konfliktu o aborcję, ważne jest także niezależne od tego pytanie, czy takiego rozstrzygnięcia powinniśmy naprawdę chcieć. Zmiana po rządach PiS zmieniłaby w codzienną praktykę tę zasadę, o której ćwierć wieku temu mówił prof. Garlicki w swym pamiętnym głosie odrębnym. Każda nowa władza mogłaby w myśl tej zasady swobodnie gmerać w prawie o aborcji. Ani sądom nic do tego, ani nikomu. Suweren powie swoje w parlamencie. Garlicki pisał o „ustawodawcy” z szacunkiem należnym tej konstytucyjnej władzy, która jest inna od wciąż jeszcze niezależnej władzy sądowniczej, a powinna być inna i niezależna również od władzy wykonawczej. W prawnej i praktycznej politycznej rzeczywistości III RP trzeba jednak wiedzieć, kim dokładnie jest „ustawodawca”. Darmo szukać w Sejmie i Senacie konstytucyjnej powagi stanowiącego prawo parlamentu, kontrolującego wraz sądami działanie rządu wykonującego prawo i prowadzącego własną politykę w jego nieprzekraczalnych ramach. „Ustawodawca” nie od wczoraj wykonuje dyrektywy politycznej większości, jest maszynką do głosowania rządowych ustaw i to nie PiS wynalazł takie urządzenie państwa, a tylko doprowadził je do bijącego w oczy absurdu. W praktyce zatem o ludzkim życiu, śmierci i cierpieniu decydować może zależna od zmiennych koniunktur i pozbawiona jakiejkolwiek konstytucyjnej powagi doraźna polityczna większość lub nawet kaprys biskupów, bo przecież po władzy „naszych” przyjdzie kiedyś inna. Czy naprawdę powinniśmy chcieć utrwalać taką praktykę? Czy może raczej powinniśmy przynajmniej wyznaczyć wszystkim władzom państwa granice nieprzekraczalne i niezależne od tego, kto władzę sprawuje?
Gwarancje podstawowych praw człowieka powinny z pewnością być mocniejsze niż tylko zwykła ustawa. Żeby zaś przestały służyć za pretekst do kolejnych bitew w politycznej wojnie, muszą mieć przy tym silny mandat społeczny – umowy w tej sprawie nikt nie powinien móc zakwestionować łatwo.
Za tezą „nie teraz” przemawia jednak jeszcze i to przekonanie, że do ustanowienia prawa – w tym prawa ograniczającego władzę rządzących – potrzeba większości głosów i władzy. Niby w jaki sposób miałoby się dać wymusić cokolwiek na rządzącej większości? Zwłaszcza na obecnie rządzącej, która żadnych praw nie szanuje i ma z tego tak wyraźnie widoczną radochę? Myślę, że właśnie na tym polega nasz główny problem, że nie umiemy sobie wyobrazić narzędzi polityki i zmiany rzeczywistości inaczej niż tylko poprzez sejmowe głosowania i sejmową arytmetykę. Borys Budka rozkładający ręce i retorycznie pytający w wywiadzie dla Wyborczej, co może zrobić wobec pisowskiej większości, nazwał tę rzeczywistość po prostu po imieniu. Budkę krytykowano jako bezradnego słabeusza, ale dokładnie tak myślimy w Polsce wszyscy. To problem o centralnym znaczeniu. W haśle „nie teraz” zawierają się największe, choć nieuświadomione słabości polskiej demokracji.
Jedna z nich polega na uzurpacji władzy – politycy decydują o sprawach, o których decydować im nie wolno. Art. 4.2. polskiej konstytucji – ten o władzy narodu sprawowanej przez przedstawicieli lub bezpośrednio – pozostaje pustą, nigdy nie zrealizowaną obietnicą. Strajkowe „wypierdalać” powinno być i być może nawet bywa adresowane do polityków w ogóle, a nie tylko rządzących, bo żaden z nich – czy jest u władzy, czy w opozycji – nie ma prawa interesować się tym, co robimy z własnymi ciałami i sumieniami, co i z kim robimy w łóżkach, żadnemu z nich nie wolno układać niczyjego życia według własnego „światopoglądu” albo oceny, jaki jest światopogląd większości. Wara.
Jakkolwiek rewolucyjnie, dziko i niecenzuralnie może to wyglądać i jakkolwiek zaskakująco brzmi to dla protestujących niedawno tłumów, w haśle „wypierdalać” chodzi w istocie o klasykę politycznego liberalizmu – znacznie starszą niż nawet samo to pojęcie. Świadome ograniczenie narzucone przez poddanych władcy jest bowiem tradycją tak starą jak Wielka Karta Swobód w Anglii, Pacta Conventa w Polsce, a we Francji – Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, by wymienić te rzeczy chronologicznie. Żadnego takiego kagańca żaden władca nie nałoży sobie sam z siebie i obecna „klasa polityczna” – z któregokolwiek obozu pochodzi – też tego nie zrobi. Jeśli pytamy, „dlaczego nie teraz”, to przede wszystkim o tę klasyczną zasadę powinno chodzić, bo ona w III RP nie obowiązywała nigdy z wyjątkiem chwili założycielskiej w kampanii wyborczej Komitetu Obywatelskiego ówczesnej „Solidarności”. Niby dlaczego dopiero po wygranych przez opozycję wyborach, a nie np. idąc po władzę mamy ograniczyć zakres władzy rządzących i wymusić realny trójpodział? I jak niby mielibyśmy to zrobić, powierzywszy już „swoim” władzę skrojoną dla ich wygody, a zupełnie nie naszej?
Słabość druga to wpływ na politykę władzy. Inny niż tylko w wyborach, których znaczenie – warto zauważyć i była tu o tym mowa – jest żadne w odniesieniu do dowolnie formułowanych postulatów społecznych, nie tylko w odniesieniu do aborcji, nawet wówczas, gdy dochodzi do gwałtownych zmian u władzy. No, bo na czym może polegać wpływ na władzę, skoro rządzących nie da się przegłosować? I jak mniejszość może wymusić zmianę prawa? Bez przykładów tu się nie obejdzie, więc o tym opowiedzieć trzeba więcej.
Pytanie podstawowe - "jak?"
Logiczny porządek rzeczy bywa na ogół taki: najpierw cele, potem sposób ich realizacji. Pytanie „jak?” powinno wynikać z „co?” – z podstawowego określenia celów. A jednak pytanie o środki jest w tej sytuacji pierwotne i najważniejsze. Akurat w polskiej historii nie raz tak bywało. W PRL gadanie o przyszłym urządzeniu wolnej Polski wydawało się i raczej było jawnym absurdem, skoro rzut oka na polityczną mapę Eurazji wystarczał, by unieważnić sensowność jakiejkolwiek takiej dyskusji. Cytowana tu już bezradność Borysa Budki miała przecież ten sam charakter. Pytanie „jak?” jest jednak w tym przypadku ważne także z innego powodu. Jest mianowicie częścią odpowiedzi na pytanie o cel. Dlatego, że mówi o ustroju, w którym władza nie jest omnipotentna między wyborami, a „klasa polityczna”, widziana szerzej i obejmująca polityków obu walczących stron, nie jest „korporacją rządzących” (rządzących na zmianę), na którą wybory nie mają zresztą większego wpływu – co historia aborcji w III RP pokazuje bodaj najlepiej ze wszystkich innych możliwych przykładów.
Rok temu orzeczenie Przyłębskiej – choć spodziewane i oczekiwane od dawna – wstrząsnęło opinią publiczną. Również po pisowskiej stronie, która uznała, że zakaz jest okrutną przesadą, a Kaczyński oszalał, wywołując tę wojnę świadomie w środku zagrożenia pandemią. Sondażowe notowania PiS właśnie wtedy zaczęły spadać. Protestom na niespotykaną dotąd skalę nie towarzyszyła jednak żadna – dosłownie żadna – polityczna inicjatywa opozycji, zaskoczonej sytuacją, jak drogowcy zimą. Protesty natomiast niezwykle szybko osiągnęły apogeum. Kilka dni po orzeczeniu Przyłębskiej w Warszawie maszerowały setki tysięcy ludzi, bez większego trudu łamiąc wszelkie policyjne zakazy z wyjątkiem pancernych kordonów wokół willi Kaczyńskiego i siedziby PiS na Nowogrodzkiej. Wielkie demonstracje przeszły we wszystkich innych miastach w Polsce. Czegoś takiego nie oglądano w całej historii III RP. Choć jednak liderki OSK dawały rządowi czas na dymisję do końca roku, było dla wszystkich jasne, że nic takiego nie nastąpi i nastąpić nie może. Jasne było również, że po tym największym proteście z końca października wszystkie następne mogą być już tylko mniej liczne, że wobec tego w ślad za zanikającą frekwencją demonstracji nadejdzie nieuchronne załamanie protestu.
Formuła ruchu protestu w ten sposób się po prostu wyczerpała. Gniew i bardzo jasne postulaty potrzebowały politycznego przełożenia, by przynieść jakąkolwiek zmianę, a nikt wówczas ani nie wiedział, na czym ono mogłoby polegać, ani też na ogół nie odczuwał takiej potrzeby. Niemoc opozycji parlamentarnej opisał z kolei Borys Budka we wspomnianym tu już wywiadzie – przecież nie przegłosuje liberalizacji aborcji.
Liderki OSK zdawały sobie sprawę z przesilenia i wyczerpania formuły protestacyjnych demonstracji. Dlatego dokładnie nazajutrz po kulminacji powołały Radę Konsultacyjną. To jawne nawiązanie do białoruskiej Rady wywoływało skojarzenia z alternatywnym rządem. Miało to stworzyć szansę na nową jakość ruchu protestu w postaci politycznych faktów dokonanych. Jak dzisiaj wiemy, to się nie udało, a Rada Konsultacyjna nie uzyskała żadnego politycznego znaczenia. Czy mogła? Wiemy dzisiaj, że warunkiem koniecznym, choć nie wiemy, czy wystarczającym, byłoby wówczas skupienie w niej wszystkich sił politycznych – wszystkich liderów opozycji. Tłumacząc to na dzisiejsze warunki – musiałby się w niej znaleźć Donald Tusk. To zaś było oczywistą niemożliwością – i taką pozostaje do dziś. Ale właściwie – dlaczego?
I na czym mogłaby wówczas polegać ta inicjatywa polityczna, której zabrakło? Poza pomysłem Rady Konsultacyjnej, którą trzeba było proklamować i stworzyć od podstaw, istniał wówczas „nasz Senat” z mandatem potwierdzonym w wyborach. Ten Senat, o którym była tu już mowa i którego niewątpliwie nie stać na rozwiązanie konfliktu satysfakcjonujące dla protestujących. Czy to jednak zawsze musi być wadą? I czy było nią w dniach tamtego protestu? Uważam, że dominująca w Senacie „kołtuneria” była wówczas jego największą zaletą.
Można było wyobrazić sobie błyskawiczną senacką inicjatywę – projekt ustawy blokującej karne konsekwencje wyroku Przyłębskiej i w ten sposób go zamrażającej do czasu właściwego rozstrzygnięcia sporu. Można było wyobrazić sobie marszałka Grodzkiego, który w orędziu transmitowanym przez TVP mówi nie o „naszych kobietach, które wszyscy szanujemy i kochamy za podtrzymywanie ognisk domowych”, ale zwracając się twardo i wprost do wyborców PiS – przerażonych wojną w środku pandemii – oferuje rozwiązanie konfliktu, za który odpowiada Kaczyński, zawieszenie protestów, pokój polityczny i społeczny oraz wspólne działanie władzy i opozycji w walce z pandemią. Stawiając twardo warunki rozejmu: zamrożenie werdyktu Przyłębskiej, powstrzymanie ataków na SN i wszelkich zmian legislacyjnych o ustrojowym znaczeniu, „koniec polityki”, wybór RPO lub uznanie przedłużenia kadencji, rząd techniczny z dostępem opozycji do danych i decyzji w resortach i sztabach kryzysowych – oraz wreszcie także rozpoczęcie prac nad rozwiązaniem sporu o aborcję. Nie nad liberalizacją – co ważne. Nad rozwiązaniem sporu tak, by zyskało ono społeczne uznanie.
Tym, czego za nic nie umieli zrozumieć politycy opozycji, był fakt, że podejmując inicjatywę w taki sposób nie muszą się opowiadać za postulatami OSK. Tu leży ważny i najtrudniejszy punkt w myśleniu o tym i nie tylko o tym problemie. Nie tylko nie ulega wątpliwości, że liberalizacja aborcji nie ma szans stać się programem całej demokratycznej opozycji – ona wręcz nie powinna się nim stać. To jest również powód, dla którego pomysły tego rodzaju tylko z najwyższym trudem mogłyby zyskać uznanie protestujących. Jednak Senat i Grodzki nie stają się w takim rozumieniu spraw politycznymi przywódcami protestujących ludzi, ale niemal przeciwnie – są adresatami ich protestu, ustępują przed nim, próbując doprowadzić do rozejmu pod akceptowalnymi dla protestujących warunkami. Wydaje się, że te opisane powyżej miałyby szanse akceptacji. Dla wyborców PiS byłoby z kolei jasne, że są to warunki minimalne, nic ich nie kosztujące, a odmowa Kaczyńskiego byłaby dowodem brnięcia w wojnę wyłącznie dla własnych, wąsko pojętych politycznych celów – ich kosztem.
Senat nie musiałby poprzestawać na tak wyrażonej ofercie. Sama z siebie zostałaby niemal na pewno zignorowana i odrzucona – choć koszty obciążyły wyłącznie Kaczyńskiego i mogłyby go obciążyć bardzo. Senat mógłby rozpocząć prace nad rozwiązaniem konfliktu o aborcję. Mógłby powołać panel obywatelski – „Trzecią Izbę”, jak to zrobiono w Irlandii. Mógłby również zapowiedzieć referendum aborcyjne. Z góry – przed werdyktem „Trzeciej Izby”. Niech pisowska większość w Sejmie referendum odrzuca. Zapłaci za to polityczną cenę. Wywoła kolejny konflikt i kolejne protesty. A referendum można przeprowadzić i tak. Jak – nie przymierzając – zrobiono to w Katalonii. Niech policja pacyfikuje referendum, jak robiła to hiszpańska policja. Referendum można zrobić siłami samorządów – tam, gdzie da się na nie liczyć – lub siłami społecznej samoorganizacji wspartej przez partyjne struktury i fundusze – tam, gdzie samorządy są ubezwłasnowolnione przez władzę.
Czy takie referendum byłoby możliwe do przeprowadzenia? Dzisiaj oczywiście nie. Ale bez uruchomienia mobilizacyjnych zdolności aż tak wielkich trudno dziś mówić o jakimkolwiek wyborczym zwycięstwie jutro. Samo w sobie jest to zatem niezbędne zadanie do wykonania. Wysiłek tego rozmiaru po prostu trzeba będzie podjąć, jeśli kiedykolwiek mamy wygrać.
Co się da zrobić dzisiaj, kiedy protestów już nie ma? Otóż to samo. Cóż, mamy za sobą śmierć w Pszczynie. Podobne przypadki w Irlandii miały znaczenie decydujące. Protestów nie ma, bo w oczach protestujących nie doprowadziły do niczego. Ta sama inicjatywa ustawodawcza Senatu jest jednak wciąż możliwa – jej potrzeba jest tylko bardziej krzycząca. Powołanie „Trzeciej Izby” możliwe jest także. Wreszcie zapowiedź referendum. Odrzucenie wniosku o referendum to kolejny powód protestów. Praca nad „referendum katalońskim” byłaby natomiast bez wątpienia bardziej produktywnym zajęciem niż maszerowanie po Warszawie z bojowymi okrzykami rzucanymi jawnie na wiatr.
Dokładnie tak samo, jak protest kobiet, wyczerpał się kolejny z wielkich obywatelskich ruchów, choć on osiągnął bardzo wiele w obronie sądów. Wielkie protesty i intensywna praca organizacji obywatelskich doprowadziły do utrzymania konstytucyjnej kadencji przez I Prezes SN i „starych” sędziów, co było bezprecedensowym sukcesem i w co nie wierzył nikt z polityków, którzy zresztą w tych działaniach nie uczestniczyli, uważali je za nonsensowne i nierzadko je zwalczali. Co ważniejsze dzisiejszy poważny kryzys władzy w konflikcie z instytucjami UE i perspektywa zderzenia rządu ze ścianą w sprawie Funduszu Odbudowy jest wielką zasługą tego ruchu. Nadzialiśmy władzę na widelec i przekazaliśmy go politykom. Wyłącznie Bruksela wyciągnęła poń rękę – opozycja w kraju nie. Jej politycznej inicjatywy znów nie widać. Projekty ustaw o sądach zgłasza wyłącznie Ziobro. Istnieje wprawdzie projekt senacki i projekt Lewicy, ale ofensywy żadnej w tej sprawie nie ma. Zamiast tego usłyszymy wkrótce zwykłe w takich razach deklaracje, że „nie ma naszej zgody”, wyrazy oburzenia, lamentacje o złej władzy.
Co więcej – podobnie jak w sprawie aborcji, w której poparcie postulatów OSK może kosztować „centrową” Platformę utratę części poparcia – opozycja będzie jak ognia unikać otwartego poparcia twardego kursu Unii wobec Polski i finansowych sankcji za złamanie zasady rządów prawa. Bo z sondaży wcale nie wynika, że większość Polaków zrozumie i poprze te sankcje. Tak jak opozycja nigdy nie chciała umierać za prawo do aborcji, tak prawdopodobnie nie zechce umierać za praworządność, która obchodzi ją jeszcze mniej, kiedy przychodzi co do czego. Tymczasem dokładnie tak, jak w kryzysie aborcyjnym nie trzeba było popierać postulatów OSK, by mimo to brać udział w grze, Grodzki nie musi się opowiadać za sankcjami. Może zaoferować pisowskim wyborcom europejskie pieniądze, które opozycja byłaby w stanie bez trudu wynegocjować pod minimalnymi warunkami dotyczącymi odwrócenia demolki sądów, co u zmęczonych tą bezproduktywną epopeją wyborców PiS nie wzbudziłoby sprzeciwów. Tej inicjatywy nie ma. A mogłyby jej – podobnie jak w sprawie aborcji – towarzyszyć różnie pomyślane inicjatywy referendalne, z których każda budowałaby społeczne i polityczne fakty dokonane.
Bez politycznych „planów B” opartych na przykład o działania ruchów protestu zwiększających koszty po stronie władzy, politycy będą mogli wyłącznie rozkładać bezradnie ręce, jak to robił Borys Budka, przegrawszy kolejne sejmowe głosowanie, choć przecież te przegrane są oczywistością i niczego innego spodziewać się nie można. Z kolei bez politycznej inicjatywy rozwiązującej „uliczne konflikty” wszelkie protestacyjne postulaty i bojowe zawołania zawsze będą tylko słowami rzucanymi na wiatr. Protest, by trwać, potrzebuje sensu i poczucia sukcesu.
Dlaczego tak nie będzie?
Wszystkie te propozycje do polityków opozycji trafiały. Żadna nie doczekała się nawet rozmowy, wzmianki, jakiejkolwiek odpowiedzi. Dlaczego?
Po pierwsze na ich zignorowanie można sobie łatwo pozwolić, skoro stoi za nimi wyłącznie nieliczne i pozbawione znaczenia środowisko Obywateli RP, którego zdolność mobilizacji w demonstracjach nigdy nie przekroczyła kilku tysięcy, a najczęściej oscyluje w granicach setki. Jego siłę przeliczoną w wyborczej skali, a wynoszącą 15%, więc znacznie większą, da się też zignorować. Kolejną z przyczyn jest zwykła intelektualna niezdolność do strategicznego myślenia i intelektualne lenistwo wyuczone gwarantowaną pozycją „pierwszych po PiS”.
Najważniejszym jednak powodem jest paternalizm. „Głosujcie na nas, a zobaczymy, co się da zrobić”. Nie ma najmniejszego powodu, by politycy w jakikolwiek sposób uzależniali od nas własne wybory, postępowanie i kluczowe decyzje. Oni tego najzwyczajniej nie chcą. Nie grają nawet na to, żeby wygrać. O realizacji jakichkolwiek naszych postulatów szkoda w ogóle wspominać. Biorące miejsca. Mają je zawsze. Od nas. Bo my boimy się PiS.
Bez politycznych działań ruch obywatelskiego protestu nie ma sensu. Jego największe dokonania zostaną zaprzepaszczone, jak to się właśnie dzieje w sprawie praworządności i jak to się stanie w sprawach kobiet. Ruch obywatelski powinien przynajmniej chcieć wyłonić polityczną reprezentację. Powinien pójść po obywatelski senat. Po „Trzecią Izbę” w sprawie aborcji. Po cokolwiek prawdziwego i ważnego.
Żadnego oczekiwania na to nie ma jednak po stronie opinii publicznej i to jest z całą pewnością ważniejsze niż niechęć, lenistwo i nijakość polityków – bo mamy ich takich, jak ich sobie wychowaliśmy. Gdyby zapytać wyborców opozycji o poparcie liberalizacji aborcji na rok, miesiąc i dzień przed wyborami, zobaczyliśmy – jak sam widziałem, bo pytałem o to wielokrotnie – jak ono systematycznie spada od wyraźnej większości do marginalnej mniejszości w przeddzień wyborów, kiedy strach przed PiS zagląda nam w oczy, albo uwodzi nas wizja zwycięstwa. Jeśli zapytamy wprost, czy liberalizację aborcji bylibyśmy gotowi odpuścić, by wygrać wybory albo utrzymać władzę, odpowiedź byłaby twierdząca w blisko stu procentach. Nie wierzycie? A pamiętacie jak poparcie dla Wiosny skurczyło się w dniu głosowania do 6%? Tak to właśnie działa – żyjemy na politycznym folwarku i to mentalność śmiertelnie przerażonych parobków jest w nas, a nie żadna wolność.
Trzecią Izbę mogłyby w końcu zorganizować ruchy obywatelskie. Nie zrobią tego. Nie zażądają. Bo jakże tak – „wbrew naszym politykom?” Opozycyjnym politykom nie zależy oczywiście na tym, by kobietom zabraniać aborcji. Ale jeszcze mniej zależy im na tym, żeby im ktokolwiek wyznaczał „ich własne” reguły, stawiał ograniczenia, czegokolwiek żądał i mówił, co robić. Za prawo do aborcji umierać nie będą, podobnie jak nie chcieli umierać za praworządność w realnych głosowaniach i jak dziś nie zechcą, by ratować ludzi na granicy. Prawda jest taka, że „Trzecią Izbę” w sprawie aborcji powołać da się tylko wtedy, kiedy Tusk zdecyduje się w tej sprawie tweetnąć.
Aborcja i żywa demokracja naprawdę idą w parze właśnie w ten sposób.
Ostatnie słowo
Kiedy dzisiaj powiem, że władzę trzeba ograniczyć, to ponieważ mam jawnie na myśli Kaczyńskiego, ludzie wokół przytakną głowami z jakimś zrozumieniem, choć zupełnie bez entuzjazmu, bo przecież – jak dobrze wiemy – Kaczyńskiego władzy trzeba pozbawić i zamknąć w więzieniu, a nie gadać coś o ograniczeniu. Kiedy jednak jutro powiem to samo o władzy Tuska, będę pożytecznym idiotą albo wręcz faszyzującym zdrajcą, bo władzę Tuska trzeba będzie wyłącznie wspierać i umacniać. Wiem o tym dobrze już dziś i w pewien sposób na ten wyrok się przygotowuję.
Nie tylko „byliśmy głupi”, jak powiedział kiedyś Marcin Król, ale jesteśmy i będziemy, kiedy się już okaże, że Tuska władzę należy wspierać, a nie ograniczać, a z aborcją – no, cóż… Nie teraz…
Nie wiem, jak Państwo, ale sam nie uwierzę, że mamy w Polsce demokrację, dopóki o prawach kobiet, prawach człowieka w ogóle i o innych podobnie podstawowych sprawach nie zdecydujemy sami i nie narzucimy kagańca rządzącym, skądkolwiek mieliby się brać. Obawiam się przy tym, że w walce z PiS, w przygotowaniach do wyborów, w których wreszcie mielibyśmy wygrać, nadchodzi na to ostatni moment. Jeśli zwycięzcom w tych wyborach pozwolimy zachować dotychczasowe reguły i dotychczasowy zakres władzy, skażemy się na kaleką pseudo-demokrację już na amen. Niezależnie od tego jak doniosła jest sama z siebie sprawa aborcji, w dzisiejszej Polsce wyznacza ona centrum sporu o demokrację w ten właśnie sposób, że rozstrzyga o tym, kto podejmuje decyzje o podstawowym znaczeniu. Tak zresztą bywało w historii zawsze, bo zawsze pozbawianie kobiet ich praw było narzędziem i wyrazem patriarchalizmu rządzących. Wszystkich. Historia pokazuje bowiem również, że niszczenie praw człowieka nie ma ideowych barw i nie jest ani lewicową, ani prawicową specjalnością. Korporacyjny interes polityków również nie ma barw. Jest ponadpartyjny.
– Howgh! – takie byłoby moje ostatnie słowo, gdybym był wojowniczym Siouxem z niewyszukanych powieści Karola Maya. Ponieważ jednak słowo to w rzeczywistości nie istnieje w języku lakota, a ja nie jestem indiańskim wojownikiem, tylko mocno sponiewieranym i byłym już obywatelskim aktywistą, mogę powiedzieć Państwu wyłącznie:
– Dobranoc…
2 thoughts on “Aborcja i władza”
Paweł, zaprezentowaleś arcyinteresujacą i mroczną „teorię krytyczną”. Rozsnuwasz ciekawe pomysły (referendum teraz, Trzecia Izba), aby natychmiast niezmiernie przekonująco dowodzić, że twoje koncepty nie zostaną podjęte. Ostatecznie składasz swą ufność w Przewodniczącym Tusku. Jest to zatem kolejny „adres” do (potencjalnego ) poruszyciela wykoncypowanych przez ciebie procesów. Twitterowi Pana Prezesa przypisujesz funkcję złotego rogu z „Wesela”, co – jak wiedzą maturzyści – niekoniecznie zwiastuje happy end… Życzę Panu Przewodniczącemu wielu łask Bożych mając nadzieję, że nie zasmuci swoich zwolenników powtórką z 2014, kiedy nie tylko porwał do Brukseli wicepremier Bieńkowską, ale też mimochodem zafundował osieroconej PO
siedmioletnie rządy „nieogarów”, których apogeum wybrzmiało w sławetnym dictum z 2019: „Pomysł na pokonanie PiS? Uważam, że ten pomysł jest. Tylko trzeba go dobrze znaleźć i wiedzieć z kim go szukać”. Powrót Tuska na pewno podnosi stawkę i dodaje rumieńców polskiej polityce. Nawet dla PiS jest to korzystne (ostatecznie przecież „nie chcemy śmierci grzesznika, ale jego nawrócenia”) jako memento i ostrzeżenie: „koniec babci s…pania”. Cały czas jednak noszę obawę, że kierownik znowu znienacka zechce jak w 2014 „odseparować się od tego syfu”. Czy on wystarczająco kocha mozół politycznej krwawicy i wolą zwycięstwa dorównuje Jarosławowi? Ciekaw jestem czy DT podejmie Twoje koncepty. Raczej zgadzam się z Tobą – że nie. Pewnikiem będzie pracowicie dalej przerabiał platformerską cywilbandę na gwardyjską jednostkę szturmową. Nie podejmie tematu aborcji. Swoją drogą twoja teza: „aborcja i żywa demokracja naprawdę idą w parze” jest jednak logicznie nieprecyzyjna. Współczesna Rosja, Chiny, dawne NRD… Aborcja jak malowanie, ale do pary jakby czegoś brakuje. Mylę się? Chyba, że wprowadzimy – jak Krzysztof Mieszkowski na otwarciu wrocławskiego Instytutu Konfucjusza – kategorię „innej demokracji” i włączymy ją do zbioru „żywych demokracji”. Wtedy to się jakoś broni. Z twoim entuzjazmem dla aborcji mam zawsze duży problem. Nie zmienia to faktu, że dla mnie jesteś najciekawszym eseistą politycznym. Mogę sobie owszem pozwolić na takie otwarte lizusostwo, bo moja bezinteresowność pozostaje niekwestionowana. Ty mi nic nie załatwisz ani u Kaczora, ani u Donalda, ani – co na amen gwarantowane – u Walta Disneya. Pozdrawiam i dobrej nocy.
Trzy rzeczy:
1. Decydująca rola Tuska. Nie dyskutuję z obserwowalnymi faktami. Za nieszczęście uważam ten stan społeczeństwa, który wymaga „męża opatrznościowego”, by w ogóle przeżyć. Obie strony polskiej wojny takich mężów wymagają dla siebie. Jakość Tuska oceniam lepiej niż Kaczyńskiego, ale to niewiele zmienia — jak napisałem, nie podzielam tej często niewypowiedzianej, ale jednak silnej wiary, że jakość państwa i jego polityki zależy wprost od jakości władców. Jako diagnoza nie jest to prawda, choć Kaczyński istotnie jest władcą fatalnym, co w destrukcji wszystkiego wkoło bardzo znacznie pomaga — to jasne. Jako postulat jest to już kompletna katastrofa, być może nieco łagodzona, kiedy władca jest jakoś „oświecony”. Z tych cech „oświeconego” Tuska korzyści będą bardzo ograniczone, jeśli on wygra. Konsekwencje jego osobistej niezbędności, to autorytarny paternalizm, który on przecież już dzisiaj prezentuje w pełnej krasie — to jest i będzie fatalne.
Rzeczywiście natomiast wszystkie postulaty, które Obywatele RP bezskutecznie wysuwali pod adresem własnego obozu — zatem np. wspólna lista, prawybory, rozmaite akcje referendalne w stylu „katalońskim” i bardzo doraźne działania proponowane dla rozwiązania (i, owszem, także wykorzystania przeciw PiS) konfliktu aborcyjnego, czy tego związanego z praworządnością — mogłyby zostać podjęte i zrealizowane, gdyby taką decyzję podjął i ogłosił Tusk. To fatalne, że zależy to w takim stopniu od niego i chyba dziś już tylko od niego, ale tak właśnie wygląda zrujnowany polski folwark.
Rzeczą zupełnie osobną jest, że póki jednym obozem rządzi Tusk, a drugim Kaczyński, szans na rozejm w wojnie i akceptację wyniku wyborów nie ma wiele, ponieważ jedna strona nigdy nie zaakceptuje jednego z panów, a druga drugiego. Szukając „narodowej zgody” trzeba by się pozbyć obu. I jakby tego było mało nie potrafię się dziś rozglądać bez lęku, kto mógłby ich zastąpić. Oczywistymi kandydatami wydają mi się postaci tylko o wiele gorsze.
2. Kiedy o tym piszę, to piszę bez wiary w rozwiązanie. Gdyby jednak szukać — raczej najpierw wiary, a rozwiązania potem — to trzeba by było chyba apelować do mediów i ruchów obywatelskich, żeby się pozbyły tej paskudnie lokajskiej postawy wobec przywódców. Klucz jest wciąż w rękach ludzi mediów. Tych spolaryzowanych i wiernych każde swemu obozowi, ulegających (auto)cenzurze, zakazom otwartej krytyki własnego obozu itd. Nie widać w mediach niczego z rzeczy, które kiedyś były ich misją i treścią. Więc żadnej programotwórczej dyskusji i żadnej misji społecznej. Zamiast tego mamy do czynienia z „obroną tożsamości”. Fatalnemu stanowi polityki, w której — jak w II RP proponowano — Żyd głosuje na Żyda, katolik na katolika, odpowiada oczywiście zależność od mediów odpowiednio żydowskich i katolickich, przy czym z każdych nich wyznawcy czerpią raczej credo niż informacje i cokolwiek twórczego. Podobne uwagi da się odnieść do ruchów obywatelskich. Opisuję więc to wszystko już od lat licząc na to, że ktoś się w końcu spróbuje otrząsnąć w tych środowiskach. Gdyby się to jakimś cudem zdarzyło, może nie byłoby tak źle. Ale po tylu latach prób złudzeń nie mam już żadnych, zawsze miałem je tylko niewielkie.
3. Aborcja w parze z żywą demokracją. Masz oczywiście rację, pokazując te przykłady. W komunie stalinowskiej zresztą bywało pod tym względem różnie — bywały fazy tak pojmowanej komunistycznej czystości, w której aborcja była niekoszerna wraz z wszelkimi przejawami „rozwiązłości”. Komuniści bywali bardzo purytańscy. Ciekawe były też zderzenia — np. w Niemczech po zjednoczeniu, zderzył się zachodnioniemiecki zakaz aborcji z enerdowską wolnością. Niemiecka wersja „kompromisu” wygląda przedziwnie i jest w Polsce mało znana. Aborcja jest tam zabroniona, ale nie jest kryminalizowana — co jest wyjściem dla mnie, przyznam, niezrozumiałym. Ale takie przyjęto. W Polsce po wyzwoleniu z PRL-owskiego zniewolenia aborcji zakazano (z wyjątkami wg „kompromisu”). Żaden „lud” o tym nie decydował, jak dobrze wiemy — ale powinniśmy wiedzieć, że „kompromis” był rzeczywiście wówczas zgodny z „wolą ludu”. W tym sensie w Polsce doby transformacji im więcej demokracji uwalniano, tym bardziej ograniczano prawa kobiet, jeśli przez prawo kobiety rozumieć — jak rozumiem to ja, a Ty niezupełnie — swobodę decyzji w sprawie aborcji. To dość podobne do wspomnianej przeze mnie Szwajcarii i praw wyborczych kobiet. Otóż nie jest według mnie przypadkiem, że właśnie Szwajcaria przyznała kobietom prawo głosu tak strasznie późno. To wynik demokracji bezpośredniej. Bezpośredniego kołtuństwa w tym przypadku. Związek między prawem do przerywania ciąży, a paternalizmem rządzących nie jest wprost bezpośredni i wymaga spojrzenia z wyższego lotu ptaka, że tak powiem. Kiedy porównujesz bardzo konkretne „reżimy” i ich regulacje w sprawie aborcji oraz demokracje — widzisz więcej wyjątków niż trendów. Jeśli patrzysz w perspektywie epok historycznych na emancypację „podmiotowego ludu”, wtedy oczywiście zobaczysz przecież właściwie tautologię. Nie, to nie jest oczywiście tak, że demokracja wyzwala. Przeciwnie — często pozwala wilkom przegłosować owce i je zjeść. Ale to w demokracji ludzie dojrzewają do podmiotowości szanującej podmiotowość również owiec itd. W paternalistycznej polityce to się nie zdarza. Sprzężenia są tu — wydaje mi się — wzajemnozwrotne. Kiedy PO powtarzała „nie teraz, dajcie nam rządzić, a zobaczymy”, to nie dlatego, że niechętnie zezwoliłaby na aborcję (PO ma to w dupie przecież) i tylko w części dlatego, że w opisany tu sposób obawiała się straty poparcia „szerokiego centrum”. Istotą myślenia zawartego w „nie teraz” jest, że nie tylko aborcję, ale wszelkie wasze postulaty mamy serdecznie w dupie, szanowny narodzie i nasi wyborcy w szczególności. Nie będziecie nam mówić, co mamy robić — to my wam mówimy, co macie popierać. To jest jedyna relacja polityków z wyborcami — albo władców z rządzącymi — którą oni akceptują. I już. Aborcja jest po prostu najwyrazistszą chyba ekspresją tego właśnie paternalizmu. Jak zresztą innego zagadnienia „z kobiecej sfery”, włącznie z przemocą, dyskryminacją w pracy, polityką wobec gwałtów, także prawami LGBT. We wszystkich tych sferach chętna gotowość uprzedmiotowienia objawia się najpełniej. Zresztą moja własna świadomość w tej sprawie i to spostrzeżenie jest też bardzo świeżej daty — ten najwyrazistszy przejaw paternalizmu byłem sam w stanie zobaczyć dopiero niedawno, dzięki moim bojowym „towarzyszkom broni”.
Nie mam entuzjazmu dla aborcji. Mam bardzo radykalny pogląd na temat jej prawnej dopuszczalności — uważam, że powinna być pełna i nie powinna podlegać żadnym ograniczeniom. Nie powinno się jej ograniczać ani do 12, ani 24 tygodnia ciąży (progi spotykane w większości krajów), bo przerwanie ciąży w końcowym jej etapie może być konieczne z różnych względów — na ogół chodzi o ratowanie życia kobiety — i prawne regulacje ustawą z góry nie mają tu sensu. Reprezentując tak radykalnie pro-choicerskie stanowisko bardzo znacznie różnię się od nawet umiarkowanych pro-choicerów. Uważam mianowicie aborcję za coś, co żadną miarą nie jest etycznie obojętne. Nie nazywam aborcji złem, bo rezerwuję to określenie do sytuacji bardzo jednoznacznych i równocześnie bardzo etycznie ostrych — to osobny temat. Ale nie uważam — i tę dyskusję jestem gotów podejmować zawsze, uważając, że sprawa jest ważna i nie godząc się na jej unieważnienie — żeby to była obojętna etycznie procedura. Nie z żadnych religijnych powodów — uważam, że religijne przekonania nie mają tu absolutnie nic do rzeczy. Uważam również, że spotykany w pro-choice pogląd o tym, że przekonanie o istnieniu „życia nienarodzonego” jest oczywistą, pozaracjonalną bzdurą, jest fałszywy. Nawet zresztą, gdybym uważał inaczej i twierdził, że istotnie nauka, fakty, medycyna itd. — to dla prawnego porządku nie wynika stąd wiele. Nie wolno w prawnym porządku państwa wykluczać poglądów nieracjonalnych. One mają bytu nie tylko w odniesieniu np do religii — pozaracjonalnej z definicji, choć ta definicja nie jest najmądrzejsza. Chcąc ustrzec zbiorowość przed irracjonalnymi mitami, musielibyśmy ustanowić jakiś np. urząd ds. racjonalności, a tego rodzaju pomysły znamy i wiemy, co oznaczają. Ale nie tylko to — jako ludzie żyjemy w symbolicznym świecie kultury, w którym pod mitów się roi. O ile ona w ogóle nie polega na nich. Tak czy owak, „obrońcy życia” mają swoje prawa i kiedy mówią, że wolność kobiet chcą, owszem, ograniczać w imię życia, to nie wolno tego unieważniać, a trzeba to brać pod uwagę. W przypadku aborcji szczęśliwie dla mnie składa się tak, że za jej uwolnieniem przemawia zdrowy rozsądek. Zakaz nie powoduje ani eliminacji, ani ograniczenia zjawiska. Moim zdaniem, jeśli się zgodzimy, że aborcji należy przeciwdziałać, a zakaz rozważymy jako jedną z możliwości przeciwdziałania, fakty pokażą, że nie tędy droga. Wtedy zaś stajemy jak przed faryzeuszami z Kazania na Górze i z pytaniem, o co nam chodzi — o to, by głośno krzyczeć o własnej prawowierności, czy może o to, żeby jakieś prawdziwe dobro się stało. Uważam też wreszcie — i wiele moich doświadczeń to potwierdza, bo wiele takich debat prowadziłem — że warunkiem rozmowy prowadzącej do koncyliacyjnego uzgodnienia pożądanego prawa w tej materii jest uznać, że wspólnym celem obu dzisiaj walczących ze sobą stron jest doprowadzić do ograniczenia faktycznie dokonywanych przerwań ciąży. Da się tu jeszcze — i w którymś momencie trzeba — powiedzieć ileś dodatkowych rzeczy oczywistych, jak to, że wolę „tabletki dzień po” niż chirurgiczne zabiegi w wysokiej ciąży, że mam kłopoty z uznaniem 16-komórkowej zygoty za człowieka, ale również trudno mi zgodzić się, że płód w 20. tygodniu człowiekiem na pewno nie jest itd.
No, własny stosunek do aborcji mam mniej więcej taki i aż tak prosty. Wszystko to jednak ma niewielkie znaczenie dla myślenia o rozwiązaniu problemu. Mówiłem o tym wiele razy. Wśród Obywateli RP prawdopodobnie nie znalazłbym nikogo, kto by się nie opowiadał za bardzo znaczną liberalizacją aborcji. A jednak w naszej uchwale o tym — bo tak, mamy taką — nie opowiadamy się za liberalizacją, ani tym bardziej za żadnym zakresem liberalizacji. Napisaliśmy, że mowa tu nie o „światopoglądzie”, a o podstawowych prawach człowieka i o konflikcie wartości. Napisaliśmy, że prawo o aborcji musi mieć w związku z tym gwarancje charakterystyczne dla przepisów konstytucyjnych, a decyzja w tej sprawie musi należeć do obywateli wyznaczając ramy, których politykom — w tym parlamentowi — nie wolno przekraczać w żaden zwykły sposób bez zgody obywateli. Tak pojmujemy własną rolę jako ruchu obywatelskiego skoncentrowanego na prawach człowieka — każdego — i na konstytucyjnej praworządności. No, takie stanowisko nigdy nie spotykało się ze zrozumieniem u naszych „towarzyszy broni”.