Mamy w sobie zgodę na folwark, jest w nas mentalność Kalego gdy idzie o konstytucyjne prawa, co do których wiemy, że należą się nam, a przeciwnikom już niekoniecznie i z tego powodu wolimy nie pamiętać np. artykułów 48 i 53 bronionej przez nas w świętym uniesieniu konstytucji, bo mowa tam o wolnościach religijnych i o religijnym sumieniu, gdy tymczasem dla ludzi w mojej bańce religijne, zwłaszcza katolickie sumienie jest już jawnym oksymoronem. I ostrym problemem, kiedy „klauzula sumienia” staje się w istocie narzędziem zbrodni, przynosząc konkretne, śmiertelne ofiary. Mamy też w sobie, okazuje się, zgodę na nacjonalizm. Dobrze się ona miewa w sekciarstwie, które uprawiamy od dawna.
Napisałem niedawno tekst, w którym wystąpienie Marty Lempart na wiecu przed rosyjską ambasadą w Warszawie określiłem jako przerażające. Pokazał się na Obywatele.news, potem wzięła go „Wyborcza”. W facebookowym komentarzu do niego napisałem, że to była „scena jak z seansu nienawiści”.
Nie, nie rozmawiałem ani z Martą, ani z nikim ze Strajku Kobiet, zanim się odezwałem – co wyjaśniam kilku osobom, które mnie o to pytały, sugerując oczywiście, że taka rozmowa jest absolutnie koniecznym obowiązkiem. Może i jest. Byłby to mój nie pierwszy grzech przeciw regułom savoir vivre’u. Jednak niestety dobrze wiedziałem, jak było, czytając publiczne komentarze z obu zaangażowanych stron – OSK, KOD, ukraińskich organizatorek oraz biało niebiesko białych uczestników tego fatalnego wydarzenia. Wymowa była niestety jednoznacznie zrozumiała i taka pozostaje również po wyjaśnieniach, że to nie Marta wezwała policję i nie ona krzyknęła „wypierdalaj” do konkretnego człowieka, który stał z biało niebiesko białą flagą antyputinowskiego oporu Rosjan naprzeciw niej – a zrobiły to stojące za nią Ukrainki, organizatorki protestu. Żadne ze zdań wypowiedzianych przez Martę nie nadaje się do obrony. Każde jest groźne.
I wobec tego wymaga wysiłku zrozumienia, jak mogło dojść do tego, że wypowiedziała je właśnie Marta – ktoś, kto ma ogromne zasługi nie tylko dla polskich kobiet, ale po prostu dla Polski. I kto – uważam – jest dla nas wszystkich wartością, bo Marta Lempart jest nie tylko jedną z odważniejszych wśród nas, ale także mądrzejszych oraz, owszem, jedną z najbardziej odpowiedzialnych, czego dowiodła po wielokroć. Marta tą wartością pozostaje – bo wykrzykując te straszne rzeczy nie zrobiła niczego, czego nie robiła już po wielokroć i co zawsze dotąd akceptowaliśmy. Za co zatem współodpowiadamy.
Wojna w Ukrainie, na ulicy i na Facebooku
Pisząc dobrze wiedziałem, że narażę się znów – nie pierwszy raz – przyjaciółkom z OSK. Wiedziałem dobrze, jak bardzo to jest „niepolityczne”, skoro równocześnie zabiegam o ich poparcie w różnych sprawach. Cóż, jeśli gdzieś są sprawy ważne i ważniejsze, to to jest właśnie taka sytuacja, w której wątpliwości nie ma. Z nienawiścią igrać nie wolno. Z tą, którą wywołały wojenne zbrodnie, których nienawidzić trzeba – z tą nienawiścią także nie wolno. Właśnie dostaliśmy drobną lekcję. Igranie z nacjonalizmem jest również złem. Tu jednak sprawa nie jest prosta, tylko trudna, bo przecież Martę Lempart można posądzać o wszystko, tylko nie o nacjonalizm.
Zdawałem sobie również sprawę, że na Martę ochoczo ruszą z potępieniem rozmaici ludzie, którzy jej nie lubią i pretekst wykorzystają ochoczo. Wiem również o takich osobach, dla których scena sprzed ambasady była przesądzająca i zmieniła serdeczną przyjaźń i poparcie w rozczarowany raz na zawsze dystans. Nacjonalizm jest dla nich granicą, której przekroczyć nie wolno. Ale przecież, jako się rzekło, Martę da się posądzić o wszystko, tylko nie o nacjonalizm.
Odpowiadając na komentarze sprzeciwiałem się zatem tym z nich, które usiłowały przekreślić dorobek Marty i ją samą – a była ich większość wśród tych, którzy podzielali moją ocenę sceny z wiecu. W jednej z odpowiedzi przeczytałem:
Wiele osób sugeruje Marcie Lempart, żeby przeprosiła tego chłopaka, przyznała się do błędu. Skoro tego nie robi, to daje jasny komunikat: niczego nie żałuję, to było ok. Otóż nie było. Ty starasz się ją tłumaczyć, podczas gdy ona milczy. Karkołomna misja.
Niezupełnie karkołomna. Bo posądzenie Marty o nacjonalizm jest absurdem – a to się jej zarzuca: generalizowanie na podstawie narodowościowych kryteriów i granie na ożywionych narodowych resentymentach i narodowej nienawiści. Tam jednak chodziło o coś innego. O co dokładnie, to już niestety – jak się okazuje – bardzo trudna sprawa.
Wolałbym, żebyśmy wreszcie rozmawiali o tym, co wolno, a czego absolutnie nie, zamiast o tym, czy Marta jest toksyczna.
Tak napisałem w jednej z licznych facebookowych odpowiedzi, ale oczywiście „to jest wojna” i żadne takie „niuansowanie” nie usatysfakcjonuje nikogo. Ani nie przyjęli tego do wiadomości przeciwnicy Marty, ani za „okoliczność łagodzącą” nie uznają tego jej zwolennicy. O ile wiem, podział w sprawie wydarzeń przed ambasadą skłonił do zmiany zdania – o Marcie niestety – tylko jedną osobę, którą ją dotąd wspierała własnym niemałym publicznym autorytetem. Pozostali albo grają w drużynie Marty albo przeciw niej – zupełnie bez związku z samą sprawą. W rezultacie widzimy zwykłą facebookową awanturę. Ktoś znowu kogoś zablokuje i tyle. A szkoda, bo sprawa jest fundamentalnie ważna i ma niezwykle poważne konsekwencje.
Język nacjonalizmu
Sam bywałem już symetrystą, pożytecznym idiotą, rozbijaczem opozycyjnej jedności, lewakiem, który nie wie, że prawa kobiet to „nie teraz”, albo libkiem, komentariatem, dziadersem, uprawiaczem mansplainingu z wielkim parciem na szkło i karierę w polityce. Wiele razy zadeptywał mnie lub usiłował zadeptać zgodny tłum. Od podobnych gestów w obronie świętej jedności KOD i wizerunku Mateusza Kijowskiego rozpoczęli się zresztą Obywatele RP – w zgodnych szeregach KOD nie było dla nas miejsca, kazano nam wszystkim „wypierdalać”, choć uwodzicielski urok tego słowa nie został jeszcze odkryty.
Kiedy w trakcie smoleńskich miesięcznic Obywatele RP – przeżywający akurat swoje pięć minut mołojeckiej sławy i witający na demonstracjach wielu nowych ludzi, doceniających nasz „bezkompromisowy radykalizm” – kiedy próbowaliśmy tych ludzi uciszać w trakcie smoleńskich modłów, mówiąc, że prawa do publicznego kultu religijnego strzeże ta sama konstytucja, której bronimy, wtedy słyszeliśmy już całkiem wprost wypowiadane „wypierdalaj za barierki, świętoszku”. Dzisiejsza inba to dla mnie doprawdy nic nowego. Jest za to jedną z ważniejszych okazji, by znów poprosić o refleksję.
Przeczytałem np. taki komentarz jednej z zaangażowanych demokratek:
Isajewom, Kasprzakom, Tochmanom i innym wielkie СПАСИБО za efekt ich postów w postaci gróźb śmierci dla Marty. W postaci gróźb wysadzenia biura OSK.
Pominę owe groźby. To nieuczciwy emocjonalny szantaż. Gróźb tego rodzaju każdy z nas widział już bardzo wiele i próbowano je nawet czasem wypełniać także wobec mnie. Jak bardzo realna jest możliwość ich spełnienia, wie rodzina Pawła Adamowicza. Nikt jednak nie wie o realnym zagrożeniu dla Marty lub kogokolwiek w Polsce ze strony zielonych ludzików Putina, choć wszyscy powinniśmy sobie zdawać sprawę, że oni tu są i mogą być groźni. Kneblować można takimi argumentami każdego.
Na co innego chcę zwrócić uwagę – na Isajewów, Kasprzaków i Tochmanów. To próbka tej jakże pięknej polszczyzny, którą stosowano już w Polsce po wielokroć. Tak zawsze wyrażano odpór zdrowego społeczeństwa wobec wszelakiego obcego żydostwa, wobec różnych Kuroniów i Michników, że się uzurpacyjnie ustawię w tak zaszczytnym gronie, choć przecież towarzystwo Isajewów i Tochmanów zaszczyca mnie w wystarczającym stopniu. Autorka tych słów oczywiście nie jest nacjonalistką i z pewnością nie zauważyła nawet, że sięga po nacjonalistyczne figury.
Co ten język wyraża dokładnie? Co oznacza jego stosowanie? Jaką antropologię zakłada? To są ważne pytania.
Bolszewizm – o jedno słowo za dużo
Marta Lempart krzyczała kiedyś „wypierdalać” pod adresem lekarzy, którzy nie protestują. Było to zresztą podobne do potępienia nie dość protestujących Rosjan. Lekarzy nie było na demonstracjach kobiet, ale co ważniejsze oni przede wszystkim nie okazywali nieposłuszeństwa wobec zakazów aborcji, nie pomagali kobietom, odmawiali im pomocy, powołując się na „klauzulę sumienia” albo na to, że „jest przepis i co ja mogę”. Jak każda generalizacja, również ta była obciążona błędem poznawczym, ale diagnoza Marty była trafna i podzielały ją wszystkie aktywistki od dawna zaangażowane w pomoc kobietom w dramatycznej potrzebie.
W tych okrzykach wszystko byłoby zatem w porządku, gdyby nie owo „wypierdalać”. Co to jest za program? Co zapowiada? Jaka w tym jest lepsza przyszłość? Czym to się różni od „precz z burżuazją” bolszewików? Od ich walki klas? Od ich przekonania, że walka musi być bezwzględna, a dobry burżuj szkodzi bardziej niż burżuj bezwzględnie okrutny? Czym się to różni? Tym, że my mamy rację, a oni jej nie mieli? Cóż, w ocenie burżuazji bolszewicy niespecjalnie różnili się od innych, nie tylko socjalistów, ale ludzi mówiących po prostu prawdę, a kto tego nie wie, niech przeczyta choćby Ziemię obiecaną napisaną nie przez komunistę. Bolszewicy byli o własnych racjach przekonani co najmniej równie silnie, jak my o własnych. To nie fałsz racji przesądza o bolszewizmie, ale właśnie owo „wypierdalać”. Rację miał tłum w Paryżu gilotynujący Ludwika XVI i wierzył w nią wciąż – choć to były już racje zupełnie inne – kiedy gilotynował się nawzajem i kiedy ruszył na kontrrewolucyjną Wandeę, by tam dokonać pierwszej zbrodni przeciw ludzkości w nowożytnych dziejach.
Rację mają również Ukraińcy… I wszyscy tę rację podzielamy. Gdybyśmy się dowiedzieli, że któryś ukraiński żołnierz zastrzelił bez sądu rosyjskiego jeńca odpowiedzialnego za zbrodnie z Buczy, albo nawet obdarł go przedtem żywcem ze skóry – nie potępilibyśmy go. Z pewnością będziemy się jeszcze dowiadywali o tego rodzaju rzeczach, bo nie umiem sobie wyobrazić, by do nich nie doszło na jakiejkolwiek wojnie, a zwłaszcza tej, w której Rosjanie dopuszczają się rzeczy aż tak strasznych. Niemniej ukraińskie państwo bardzo stanowczo przeciwdziała takim rzeczom. Ukraińskie państwo, które nie tylko mówi „wypierdalać” rosyjskim agresorom, ale ich zabija. To państwo nie mówi „wypierdalać” i nie pozwala zabijać Rosjan. Nie tylko biało niebiesko białych Rosjan, których uważa za sojuszników, ale Rosjan.
Odpowiedzialność
Piszę o tym wszystkim – również o odległych wydarzeniach z protestów kobiet – bo chcę powiedzieć tym, którzy wiedzą, jak fatalna była ta scena, że odpowiadamy za to wszyscy. Gdyby się nie pojawiła na tamtym wiecu grupa biało niebiesko białych Rosjan nikt nie zauważyłby niczego niestosownego w owym „wypierdalać” adresowanym do miliona rosyjskich imigrantów w Europie.
Milion Rosjan jest w zachodniej Europie. Większość spierdoliła przed poborem. Gdzie są wasze demonstracje?! Gdzie jest wasz sprzeciw przeciwko wojnie?! Zawieźliście dupy do Niemiec, do Hiszpanii, do Francji – nic wam tam nie grozi! Gdzie jest wasz protest przeciwko wojnie, bohaterowie rosyjscy?! Wypierdalać!
Tak krzyczała Marta Lempart przed rosyjską ambasadą zanim przed jej oczy trafił ów nastolatek z flagą Wolnej Rosji. Kiedy tego słuchałem, na równi z samymi słowami uderzył mnie nienawistny ton Marty. Ale poza tym wszystkim, poza tymi potwornie złymi emocjami, które budziła przecież dobrze wiedząc, co robi – skąd u Marty ta wiedza o Rosjanach w Europie? Skąd ten milion? I wśród nich większość, która ocknęła się dopiero, kiedy Putin ogłosił pobór, uciekając do Europy w ostatnich dniach? Skąd wniosek, że to zgoda na wojnę, a nie okrutne represje Putina są powodem słabości protestów w Rosji, bo w Niemczech nic Rosjanom nie grozi, a nie protestują? Skąd niepamięć o tym, że wśród rosyjskiej emigracji w Europie są rosyjscy dysydenci, którzy uciekli przed represjami, których ani Marta, ani ja nie umiemy sobie wyobrazić? A nie uciekinierzy przed poborem, bo oni trafili raczej do Kazachstanu? A np. Masza Alochina z Pussy Riot – też ma wypierdalać? Czy Marta nie wie, ile jest w Rosji osób z podobną do niej biografią i ile z nich w końcu uciekło? Czy nie zdaje sobie sprawy, że gdybyśmy w Polsce mieli tylu tak odważnych ludzi, Kaczyński nie rządziłby tu od dawna?
Twierdzę, że tego wszystkiego nie zauważylibyśmy lub być może zniesmaczeni puścilibyśmy mimo uszu wszystkie te manipulacje służące nienawistnej puencie „wypierdalać”, gdyby nie ów dziewiętnastolatek z flagą Wolnej Rosji, bo nie widzieliśmy problemu nigdy wcześniej, krzycząc razem z Martą zawsze dotąd i nie widząc w tym zła, skoro to słuszny gniew nas niósł w marszach za nią. „Jebać psy” – no, pewnie, że jebać… Jasne. Co kto lubi…
Po kolejnym retorycznym w intencji pytaniu, gdzie jesteście, pojawili się pod sceną Rosjanie z biało niebiesko białymi flagami antyputinowskiego i antywojennego oporu, a jeden z nich krzyknął:
Tu jesteśmy! Czy mogę zabrać głos?
To prawdopodobnie w tym momencie, choć o pewność trudno, Marta obwieściła:
Dopóki nie zobaczę miliona, który żyje w zachodniej Europie i robi z siebie opozycjonistów, to wam nie uwierzę – wypierdalać!
W facebookowych awanturach ta kwestia jest przedmiotem sporu, bo na nagraniach „wypierdalać” wykrzyczane wprost do tej konkretnej grupy, wypowiedziała nie Marta, a jedna z ukraińskich organizatorek protestu, stojąc tuż za Martą. I zaraz potem zażądała, by policja wyprowadziła tych ludzi. Powyższe zdanie Marty miało być zatem nadal „ogólną oceną”, do nikogo konkretnie się nie odnoszącą. Jakby to miało jakieś znaczenie. Kolejny fragment już natomiast bez wątpliwości był adresowany do Rosjan z Wolnej Rosji.
Nie mam w sobie współczucia, nie mam w sobie dystansu, nie mam w sobie empatii, mam współczucie dla ludzi z Buczy, mam współczucie dla ludzi z Kijowa. Nie mam dla tych, którzy się sprzeciwili wojnie dopiero jak po nich przyszedł pobór – nie mam! Wypierdalać!
Cóż, nie ma nikogo, na kim nie zrobiłyby wrażenia zdania o tym, że współczucie należy się ofiarom. Tylko co to ma za związek z ludźmi z Wolnej Rosji? Bywa tak, że współczucie da się okazać jednym albo drugim. Tak jest w Ukrainie, gdzie trwa zbrodnicza agresja i wyboru nie ma, bo po prostu trzeba strzelać i trzeba nienawidzić. W Polsce tak jest tylko wtedy, gdy tego chcemy.
Z jakichś powodów Marta Lempart właśnie tak zdefiniowała sytuację. Za pomocą całego potoku manipulacji, których kto jak kto, ale ona musiała być świadoma. Co to jest za powód? Znam go od lat. „Wkurw” trzeba podtrzymywać, to on wyciąga na ulice i skłania do protestu, „wkurw” zaraża, grzeczność niczemu nie służy. W „wypierdalać” jest „moc”, w „niuansach” albo „miłości nieprzyjaciół” jej nie ma.
Żeby było trudniej
Bardzo niewielu rzeczy jestem pewien w związku z całą tą sprawą. Dla ilustracji może sięgnę do innych przykładów z bliskiej nam rzeczywistości Ukrainy. Odezwałem się np. krytycznie, kiedy ekipa Zełenskiego zdymisjonowała Ludmiłę Denisową, ukraińską RPO. Słusznie uwielbiany Wołodymir Zełenski do najszczerszych demokratów raczej nie należał, a dymisjonować RPO zgodnie z Ukraińskim prawem w czasie wojny nie wolno. Na ten aspekt sprawy zwracałem uwagę, nie oceniając w żaden stanowczy sposób tej decyzji, ale dziwiąc się przede wszystkim temu, że komentując ją, odnotowując lub tylko przyjmując ją do wiadomości akurat w Polsce nie zauważyliśmy antykonstytucyjnego deliktu w tym konkretnym akcie bohaterskiego prezydenta walczącej Ukrainy. Cóż, wojna, trzeba wybrać stronę…
Nadal tego nie oceniam, bo przecież podobne przepisy i zasady musiałyby sparaliżować ukraińskie państwo nie tylko teraz, ale od 2014 roku, uniemożliwiając między innymi przeprowadzanie jakichkolwiek wyborów – przecież nie wolno tego robić pod presją karabinów. W tym także tych wyborów, w których wygrał Zełenski. Po tej samej cienkiej linii porusza się wiele państw zagrożonych terroryzmem i broniących się przed nim z wykorzystaniem nadzwyczajnych środków, a jednak próbujących żyć normalnie – jak Francja po serii zamachów i ogłoszeniu stanu wyjątkowego, jak wiele państw w pandemii, kiedy wybory organizowano w warunkach dobrze znanego zagrożenia, które wybory powinno wykluczać. Te doświadczenia znamy i z krajów demokratycznych jak Francja, i z Polski osuwającej się w dyktaturę – wiemy więc dobrze, że mogą oznaczać bardzo różne rzeczy.
W walczącej Ukrainie przy całej jednoznaczności wojennej sytuacji mało jest rzeczy prostych i pozbawionych „niuansów” – o czym Ukraińcy dobrze wiedzą. Wydaje się zresztą, że właśnie to stanowi o ich zdumiewającej sile i odporności na wojenny horror. W Polsce uwielbiamy „tak – tak; nie – nie”. Z Martą lub przeciw. Z Ukrainą albo z kacapami. Dla mnie „wypierdalać” jest nie do zaakceptowania. Marudziłem na nie zawsze, ale zawsze też stroiłem dobre miny do tej fatalnej gry. Postanowiłem więcej tego nie robić. Ale może to Marta ma rację?
Pewien jestem tego przede wszystkim, że to są ważne sprawy. Że trzeba o nich poważnie rozmawiać. Twardo. Bo cena będzie też twarda. Twardsza niż wszystkie inwektywy latające w obie strony w kolejnej facebookowej awanturze aktywistów…
4 thoughts on “Demony i gotowość na nie”
Odmawianie prawa do protestu, odważnej opozycji rosyjskiej, uważam za błąd. Powinni być asymilowania i pokazywani, jako pełnoprawni i świadomi opozycjoniści polityki WWP.
Do praktycznego wymiaru sprawy można dodać i to, że np. w byłych republikach bałtyckich po uzyskaniu niepodległości stery przejęli dysydenci z emigracji, w Polsce rodzima, bardzo liczna opozycja, w Czech trochę ci, trochę tamci. W Rumunii, Bułgarii było z tym gorzej, w Białorusi fatalnie. Przyłożywszy tę miarę do Rosji, która z powodu wielkości, siły i fatalnej tradycji będzie również w przyszłości potencjalnie groźna, na rosyjskich dysydentów trzeba by chuchać i dmuchać.
No, ale jest wojna i Ukraińcy przyszłością Rosji przecież przejmować się nie mogą. Za to delegitymizacja i upadek Putina powinien ich oczywiście interesować.
Nie mówiąc o tym, że zamykanie granic przed uciekinierami z poboru jest z ich punktu widzenia kompletnie irracjonalne.
No, ale rzecz dotyczy demonów wojny. Ukraina i tak wydaje się na nie zdumiewająco odporna. Imponująco. Ukraiński patriotyzm kształtowany w tych tragicznych okolicznościach wydaje się bardzo otwarty. Wbrew tym okolicznościom.
Na tym tle ta warszawska historia jest przykra bardzo. Moim zdaniem ujawnia w nas samych wojenne potrzeby. Trudno mi pomyśleć o problemie, który byłby ważniejszy. Jakieś straszne czasy idą. Szczerze mówiąc opadają mi ręce. Jeszcze kilka lat temu wojennym nastrojom w Polsce potrafiłem się sprzeciwić z wiarą, że damy radę. Dziś ta wiara jest we mnie bez porównania słabsza. Już nie wiem, co robić . Piszę. Na Berdyczów, cholera.
Szczere wyrazy sympatii i współczucia od symetrysty dla intelektualisty, który ma tendencje do wyzwolenia się na wolność, pfuj, miałem na myśli symetryzm, a dał się błędnie zamknąć za płotem umysłowych obozów koncentracyjnych. W tym wypadku obóz postępu, czy w dzisiejszej nowomowie progresywizmu. Życzę znalezienia jakieś dziury w płocie.
Ja nie podzielam Pana obozowego szacunku dla pani Lempart. Dla mnie ta osoba była od początku fałszywa, niegodna obywatelskiego szacunku. Taka Macierewicz, czy lepiej Bąkiewicz (ten naziol od Maszów Niepodległości) w spódnicy, tyle że na feministycznej lewicy. Ja mam wrodzoną alergię i odrazę na tego typu populistów i fanatyków. Nie ważne czy z prawa czy z lewa.
Pan musi się ze swoimi fałszywymi sympatiami i własny intelektem teraz walić. Stąd moje wyrazy sympatii i współczucia.
Martę znam. To nie jest oczywiście żaden rozstrzygający argument, bo ona jest publiczną osobą i jako taka podlega ocenie, do której ani znajomość, ani żadne informacje „z pierwszej ręki” nie są potrzebne. Wspominam o tym dlatego, że do publicznego obiegu w stosunku do publicznych osób należą zawsze i powinny należeć również swego rodzaju „certyfikaty” wystawiane właśnie „z pierwszej ręki”. Widziałem Martę w wielu bardzo trudnych sytuacjach, podejmującą decyzje czasem wbrew sobie i własnym „interesom”, widziałem, kiedy się zachowywała po prostu pięknie.
Starałem się też pokazać, że za tę akurat scenę, która dla wielu ludzi uzasadnia oceny bliskie tej Pańskiej, w istocie odpowiada bardzo wielu z nas — w tym również ja sam — dla których radosnym odkryciem okazała się magia agresywnych, bojowych zachowań, albo którym ona nie przeszkadzała lub uznawali, że da się z tym żyć, jak np. ja sam. Pański punkt widzenia jest inny, Pan się w pierś nie ma powodu uderzać, ale w „mojej bańce” rzecz wygląda inaczej — dobrze Pan o tym wie zresztą. Sam próbuję się trochę rozgrzeszać, bo prawdziwa jest ta cała litania rozmaitych epitetów, którymi mnie zaszczycano, często z przeciwstawnych powodów. To znaczy „libki” waliły we mnie od symetrystów, kiedy pokazywałem partyjne patologie i (lub) krytykowałem partyjną politykę opozycji, a kiedy protestowałem przeciw logice „nie teraz” z kolei byłem lewackim, nieodpowiedzialnym radykałem, ustawianym w jednym szeregu właśnie np. z Martą. Bywałem też „libkiem” i dziadersem, kiedy nie dość głośno krzyczałem „wypierdalać” albo marudziłem, że tak nie wolno. Bardzo wiele tego wszystkiego było.
Nawet jednak jeśli się uzna Martę za czarny charakter, pozostaje i tak postacią ważną z uwagi na wszystko, co sobą reprezentuje, bo to są ważne sprawy (czy się podziela jej pogląd, czy nie) i stoi za nią masa ludzi, którzy po prostu powinni być należycie reprezentowani. Przy okazji — to zawsze był przedmiot sporu, który z Martą i ludźmi z tego obozu prowadziłem — uważałem zawsze, że wyborcy PiS muszą mieć swoją reprezentację, a jeśli kogoś do tego nie przekonują demokratyczne pryncypia, niech przynajmniej uwierzy, że spychanie ich na margines grozi po prostu wybuchem. Tego rodzaju względy powodują, że trudno mi sobie wyobrazić zdrową polską politykę bez Marty Lempart. Czy ją ktoś lubi jak ja nadal, czy nie.
Na ten paskudny los — za którego dostrzeżenie jestem Panu wdzięczny i wyrazy współczucia przyjmuję chętnie — skazałem się po części z temperamentu. Kiedy np. piszę, to niemal zawsze po to, by powiedzieć coś, o czym inni, wydaje mi się, nie wiedzą. Po co pisać oczywistości? Z tego powodu większość moich tekstów jest z konieczności pod jakiś prąd. Nie wiem, czy mam zadziorny charakter i lubię się kłócić. Raczej nie, ale jest faktem, że bez przerwy tkwię w jakiś kłótniach, one są często gorące i często kosztowne. Z rozbawieniem czytam więc dzisiaj zarzuty, że „atakuję” Martę z powodu własnych politycznych ambicji. Cóż, w kampanii wyborczej opłaca się być miłym i grzecznym zwłaszcza dla tych, którzy mogą być sojusznikami.
Po części jednak tego rodzaju postawa jest wpisana w geny Obywateli RP. My próbowaliśmy naprawdę walczyć o demokrację. W naszej pierwszej ideowej deklaracji wyraźnie stało np. napisane, że PiS ma prawo rządzić i nie należy dążyć np. do przedterminowych wyborów, co wówczas (2016 rok) coraz powszechniej postulowano. Że należy na tej władzy — jak na każdej — wymusić praworządne zachowanie i że to się da zrobić, co uparliśmy się pokazać i zresztą pokazaliśmy, osiągając cele wprawdzie bardzo skromne na naszą skromną miarę, ale które — wierzyliśmy naiwnie — da się uogólnić. Dziś wiemy, że prawo do rządów PiS odebrał sobie sam, ostentacyjnie łamiąc prawo — ale wciąż pamiętamy, że ludzie, którzy PiS popierają stanowią głos, z którym demokracja musi się liczyć i że nie wolno ich spychać do morza. Zacząwszy w ten sposób przyjęliśmy np. to założenie, że w demonstracjach należy postępować tak, jak przy pisaniu konstytucji, o której kiedyś Mazowiecki powiedział, że pisze się ją dla przeciwników, bo to oni skorzystają (przeciw nam) z zapisanych w niej praw i wolności. Dlatego staraliśmy się jasno wyznaczać granice własnego protestu — bardzo ciasno, by nie dawać legitymacji wrzaskom „wypierdalać” ze strony np. bojówek ONR albo prawo do wykrzykiwania czegokolwiek na sejmowej sali. I tak skromnie, by było jasne, że każdy przyzwoity człowiek musi uznać racje naszych żądań — co z kolei było prostym, racjonalnym, bardzo podstawowym elementem strategii skutecznego działania. Skoro staliśmy przeciw smoleńskim miesięcznicom w obronie konstytucji, to zgodnie z jej art.art. 48 i 56 musieliśmy szanować ów publiczny kult religijny (co z tego, że fałszywy — komu o tym orzekać?) i nie pozwalaliśmy sobie ani nikomu, kto stawał z nami, zagłuszać wrzaskiem smoleńskich modłów. W wielu okazjach wszyscy bardzo stanowczo broniliśmy tych nakazów.
Między innymi z Marty środowisk — choć bardzo długo nie od niej samej — słyszeliśmy, że nie mamy prawa narzucać tych standardów, że „każdy ma prawo protestować” (słusznie!) — po swojemu… Słyszeliśmy, że się rządzimy. I słyszeliśmy też, że białą różą mogą sobie machać machać staruszki, że „grzeczni już byliśmy”, a teraz jest czas na „wypierdalać”. Poza wszystkim innym śmieszne było dla nas to przekonanie, że w agresywnej frazeologii (albo nawet w kamieniach) tkwi jakaś siła większa niż w symbolicznych kwiatkach, ale musielibyśmy się zdecydować stać wyraźnie osobno od wszystkich innych, żeby móc się tym głupotom, często jak widać złowrogim, przeciwstawić.
Więc o ile kiedyś często ze łzami w oczach — bo to nigdy nie były łatwe sytuacje — ale jednak z wiarą, że to się da zrobić i czasem rzeczywiście skutecznie sprzeciwialiśmy się „dynamice wiecu” w imię w wartości, tak dziś już ani tej wiary ani siły nie mamy i zostały nam tylko łzy w oczach. Też zresztą rzadkie już, bo ileż można? Jesteśmy przede wszystkim koszmarnie zmęczeni i wszystkich nas dopada depresja.
Byliśmy przez moment dumni, że wreszcie pokazaliśmy, że można i trzeba sprzeciwić się policjantom i że teraz robi tak wielu ludzi, nie widząc w tym anarchistycznego radykalizmu, tylko obywatelskie nieposłuszeństwo, ale przecież wolność demonstracji nie może oznaczać prawa do zablokowania np. w trójkę dowolnej ulicy w dowolnym momencie, a interwencje policji należy w takich razach raczej przyjmować bez skargi niż z wrzaskiem „ZOMO!” — niezależnie od tego jak często i jak bardzo policjanci na wrzask zasługują — bo inaczej „obywatelskie nieposłuszeństwo” wygląda raczej słabo. Patrzymy jak diabli wzięli już niemal wszelkie granice i sensy… Przerażeni. Czasem z poczuciem, że się do tego przyłożyliśmy albo, że nie dość się sprzeciwialiśmy.
Więc „oś dramatu” tkwi dla nas i dla mie nie w Marcie i awanturze, która musiała wyniknąć i wyniknęła, ale właśnie raczej w tym, że diabli wzięli już niemal wszystko z rzeczy, który były dla nas tak bardzo ważne.
Comments are closed.