W Gazecie Wyborczej od dłuższego czasu trwa kanonada tekstów reprezentujących „głos ludu” i głos elit, domagających się od przywódców partii politycznych porozumienia i wystawienia wspólnej listy w nadchodzących wyborach. Sam brałem w tej kanonadzie udział i nawet trochę mi z tego powodu głupio. Niedawno w tej samej sprawie z niezwykle celnym tekstem odezwała się prof. Monika Płatek i ten tekst przeczytałem z uwagą szczególną, choćby dlatego, że nie kto inny, jak właśnie Monika Płatek apelowała swego czasu, bym akurat ja czynnie sprzeciwił się wytargowanej w nietransparentnym pakcie senackim kandydaturze Kazimierza Ujazdowskiego do Senatu i kandydował sam. Przyszedł czas na rewanż i dzisiaj ja apeluję do Moniki Płatek o kandydowanie. Z tej perspektywy chciałbym do myśli z jej tekstu dodać wątki, których tam moim zdaniem brakuje. Z dokładnością do błędów każdego uogólnienia – brakuje ich również we wszystkich tekstach w tym bardzo już szerokim nurcie.
Namawiam Monikę Płatek do kandydowania w imię dokładnie tych samych racji o Ojczyźnie w potrzebie, które tak dobitnie wymieniła, wzywając do jedności i wspólnej listy opozycji. Jeśli mam sobie naprawdę wyobrazić wspólną listę ruchu demokratów idących po zwycięstwo, to nijak nie widzę listy warszawskiej albo warszawskich kandydatów do Senatu, bez dr hab. Moniki Płatek, prof. Uniwersytetu Warszawskiego, wybitnej prawniczki, karnistki, obrończyni praw człowieka bezwzględnie w każdych, nawet najtrudniejszych okolicznościach. Obywatelki, której pryncypialnej niezgody na żadną „drogę na skróty” i na żadne obejścia zasad prawa w imię bieżącej potrzeby jestem absolutnie pewny, bo ją wielokrotnie widziałem. Monika Płatek pisze dzisiaj „albo jedna lista, albo nie liczcie na nasze głosy”. Ja napiszę, że albo na wspólnej liście będą ludzie jak ona, albo ta lista będzie niewiele warta i głosów nie zdobędzie. Mam za sobą jedną nieśmiałą osobistą próbę przekonania jej do tego – dzisiaj bezczelnie pozwalam sobie namawiać ją publicznie. Akurat ja mam prawo – w ramach rewanżu. Trudno mi nie skorzystać z tego przywileju.
Moje zaś uwagi o brakujących wątkach sprowadzają się do tego głównie, że chociaż do wspólnej listy nawołuje dotąd jako jedyny z politycznych liderów Donald Tusk, to jednak również do niego należy kierować dotyczące wyborów żądania. A nawet przede wszystkim do niego – bo jak na liderze zwycięskiego ugrupowania spoczywa obowiązek utworzenia rządu, tak to oczywiście lider najsilniejszej partii wyznacza ramy projektowanego porozumienia. Oferta współpracy musi mianowicie być uczciwa, by dać tej współpracy szansę.
Dziś żadnej uczciwej oferty nie ma. Od koalicjantów Tuska oczekuje się – a dotyczy to zwłaszcza Szymona Hołowni – by jako patrioci popełnili z honorem polityczne samobójstwo. Dla Polski. Cóż…
Do tanga jest dzisiaj więcej niż dwoje, ale relacje wśród tancerzy mają mocno przemocowy charakter. Co jednak wydaje się ważniejsze – w końcu muzyka potrafi złagodzić każdy obyczaj – tego tanga jeszcze nikt nie skomponował i nie zagrał – brzmi tylko fałszywa kakofonia bez rytmu urżniętej w trupa kapeli.
Kilka osobistych doświadczeń
Te doświadczenia powinny nam coś powiedzieć o dzisiejszych perspektywach – dlatego je przytaczam, nieco skrępowany nierównorzędnością między nami, ale doświadczenia w kandydowaniu mamy z Moniką Płatek oboje i one są w jakimś sensie podobne.
Wspólnej listy wyłonionej w otwartych, międzypartyjnych prawyborach Obywatele RP domagali się w każdych wyborach po 2015 roku, więc również w wyborach europejskich – a Monika Płatek kandydowała wtedy „bez powodzenia”, jak to się pisze w biogramach, z list Wiosny Biedronia. Choć presja D’Hondta nie działa w tych akurat wyborach, było dla wszystkich jasne, że cokolwiek przećwiczymy z tej okazji – a był to poligon w trakcie wyborów najłatwiejszych przecież dla proeuropejskich demokratów – da się wykorzystać również później.
Rządzący Platformą Obywatelską Grzegorz Schetyna zgodnie z powszechnymi oczekiwaniami „jednoczył” wszystkich z typowym dla siebie wdziękiem. Zgodnie z powszechnymi oczekiwaniami, a nie tylko własnymi skłonnościami „ciął skrzydła” i „brał pod but”. Barbara Nowacka w koalicji jawnie zawiesiła swe lewicowe i kobiece postulaty, Nowoczesna właśnie kończyła samodzielny żywot, na jedynkę w Poznaniu trafił Leszek Miller, obowiązywała logika, „kto nie z Mieciem, tego zmieciem”, a poza powstałą w ten sposób Koalicją Europejską znalazła się już wyłącznie Wiosna Biedronia – z prof. Płatek jako kandydatką. Bardzo mocną.
Tyle tylko, że nie tyle nawet sama Wiosna była słabym pomysłem – bo to się okazało dopiero później. Pomysłem samobójczym był właśnie osobny start i idiotyczny plan Biedronia, by się w tych wyborach „policzyć”. To był jeden z tych bardzo licznych przykładów interesu partii stojącego ponad dobrem wspólnym i obok zdrowego rozsądku wyborców. Wiosnę Biedronia poddano wówczas tej samej kanonadzie, której doświadcza dziś zwłaszcza Hołownia (w którego szeregach rozpoznaję zresztą dziś bez zaskoczenia wielu ówczesnych zwolenników Wiosny). Osobny start miał być w lansowanych powszechnie ocenach rozbijaniem głosów i grą na rzecz PiS. Przestrzegaliśmy przed tym Biedronia, prosząc go, by własną wznoszącą falę popularności wykorzystał, żądając prawyborów jako warunku tworzenia wspólnej listy. Tłumaczyliśmy, że tylko w takich warunkach – wolnych od strachu przed PiS i naturalnej tendencji głosowania na najsilniejszego – zdoła „policzyć się” naprawdę. Biedroń nie rozumiał.
Efekt był zgodny z naszymi przewidywaniami. Wiosna dostała 6% głosów zamiast spodziewanych nawet 16% w niektórych sondażach. Prawie 2/3 entuzjastycznych zwolenników „nowej polityki”, stanąwszy przy urnach i spojrzawszy w oczy groźbie PiS, zdecydowało się „z rozsądku” obstawić „pewniaka”, akceptując wszystkie jego dobrze znane wady. Nikt z architektów Koalicji Europejskiej i następnych tego rodzaju projektów nie zapamiętał tej mianowicie lekcji, że sztuka na tym właśnie polega, by owych 6%, którzy „nigdy nie zagłosują na Tuska”, Schetynę, Millera, czy kogokolwiek, jednak nie pozwolić zgubić. To doświadczenie chcę Monice Płatek przypomnieć z historii Wiosny, bo ona świadczy nie tylko o nędzy partyjnego partykularyzmu, ale i o czymś jeszcze. Ile z tych 6% zagłosowałoby na Biedronia, gdyby przystąpił do Koalicji Europejskiej Schetyny? Ile głosów rzeczywiście zdołałby wnieść wtedy do KE, w której zniknęłaby cała jego tożsamość, jak wcześniej straciła ją Nowacka? Ilu takich wyborców zdoła dzisiaj przekonać Monika Płatek, tłumacząc, że tak trzeba i podając powody, które są przecież znane i prawdziwe od dawna?
No, poza tym wszystkim, wynik i miejsce Moniki Płatek przestały być w efekcie tej historii „biorące”, zwłaszcza, że Robert Biedroń wbrew zapowiedziom jednak nie ustąpił mandatu i po prostu zwiał do Brukseli, porzucając nieudany – jak najwyraźniej uznał – projekt. Monika Płatek do postulatu wspólnej listy serca nie miała – uważając przecież słusznie, że akurat w tych wyborach można wybierać swobodnie i bez strachu przed PiS, a lewicowa alternatywa wyborcom się należy. Dobrze jednak znając i rozumiejąc wszystkie fałsze wyborczych kampanii, z samym pomysłem prawyborów jakoś jednak wówczas sympatyzowała i wobec tego wsparła serdecznie przynajmniej „plan B” Obywateli RP, by zorganizować chociaż publiczne wysłuchania kandydatów i by w ich wyniku kandydaci otrzymywali rekomendacje ruchów obywatelskich. Taka namiastka obywatelskiego sprawstwa. Kompletnie zresztą nieudana i nieskuteczna. Prawdopodobnie dlatego, że była właśnie tylko namiastką.
Pierwsze z tych wysłuchań dotyczyło właśnie Moniki Płatek z Wiosny i Michała Boniego z PO/KE. Odbyło się w redakcji Gazety Wyborczej, było przez nią zapowiadane i transmitowane. Co więcej, było na doskonałym poziomie, wyznaczającym nieznany dotąd w Polsce standard debaty. Transmisję Wyborczej na żywo oglądało – uwaga! – 40 widzów. Nie 40 tys., nie 400 nawet, ale właśnie 40. Społeczne rekomendacje nie miały rzecz jasna absolutnie żadnego znaczenia. Monika Płatek przegrała wybory i przegrał je też Michał Boni – jedyny facet w grupie sześciorga z dziewiętnaściorga europarlamentarzystów PO, którzy głosowali za uruchomieniem europejskiej procedury o naruszenie traktatu w związku ze złamaniem przez Polskę traktatowych zasad praworządności. Omal nie wyleciał za to z partii, która uznawała wówczas i uznaje zresztą do dziś, że niezręcznie jest „szkodzić Polsce na obcych dworach”, jak to opisuje TVP. Na liście kandydatów Boni dostał „karnie” odległe i niebiorące miejsce.
Chcę przypomnieć Monice Płatek ten wieczór. Jako współgospodarz kończyłem to wydarzenie podsumowującym wystąpieniem. Powiedziałem, że niezależnie od ideowych preferencji nikt z nas obecnych na sali – a był tam między innymi Adam Michnik i nie zaprzeczył – nie chciałby wybierać pomiędzy „lewicową” prof. Płatek, a „centrowym” Michałem Bonim. Chcielibyśmy móc głosować na oboje i oboje zobaczyć w europarlamencie. Możemy zaś głosować na jedno z nich – przeciw drugiemu. Mówiłem, że to jest skandal. Że oboje w cuglach przeszliby przez prawybory i znaleźliby się na wspólnej liście, na której powinni się byli znaleźć obok siebie. Że to są ostatnie wybory, o których Obywatele RP pozwalają decydować partyjnym bossom w zamkniętych gabinetach i dzielić w nich „biorące miejsca” niczym feudalne lenna. Jeśli tworzą w tych targach listę koalicyjną, to pozbawiają nas prawa wyboru, a jeśli jej nie tworzą, pozbawiają nas szans pozbycia się władzy PiS. Powiedziałem też wtedy, że Obywatele RP będą kandydować, jeśli tego będzie trzeba dla wymuszenia wspólnej listy groźbą odebrania głosów. Szokująca była wtedy ta deklaracja – widziałem srogą ocenę w oczach Adama Michnika i wyraźnie przestraszone spojrzenia Moniki Płatek i Michała Boniego.
Przestrzeliłem. Nie zdołaliśmy zorganizować list przed wyborami parlamentarnymi w 2019 roku. Nasz postulat prawyborów media przemilczały, partie zignorowały – listy, prośby, apele, pikiety przed ich siedzibami uznano za obrazę i „grę na rzecz PiS”, jeśli je w ogóle raczono dostrzec. I tylko potem sam na wezwanie Moniki Płatek kandydowałem „przeciw Ujazdowskiemu”. Godząc się na to, zastrzegłem, że wystąpię z żądaniem debaty z Ujazdowskim, po której ustalony wspólnie sondaż wyłoni tego z nas, kto powinien zostać jedynym kandydatem demokratów. Deklarowałem gotowość wycofania się i wzywałem Ujazdowskiego do tego samego. Ujazdowski odmówił. Politycy PO wyniośle milczeli lub bez zażenowania wylewali mi kubły pomyj na głowę. Już nie byłem dzielnym „żołnierzem konstytucji”, tylko profanem na salonach i warchołem. Policzyłem wtedy zagrożenie ze strony kandydata PiS. Mógł dysponować najwyżej 30% poparcia według bardzo pewnych już danych, więc żadnego takiego zagrożenia nie było i sprawa rozgrywała się – by tak rzec – pomiędzy PO i Obywatelami RP. Zdecydowałem się wytrzymać do końca – choć m.in. Monika Płatek namawiała mnie bym ustąpił, słusznie przewidując, że zdepczą mnie media i opinia publiczna. Dostałem 15% głosów. Uważałem, że przynajmniej tyle zostanie z tej awantury – że partyjni bossowie zapamiętają, iż „bunt wyborców” może ich kosztować urwanie właśnie choćby takiego marginesu głosów, który może przesądzić.
Kiedy więc Monika Płatek pisze dzisiaj „albo jedna lista, albo nie liczcie na nasze głosy”, ja napiszę „strachy na Lachy”. Oboje wiemy, że wiedzą to również politycy. Nauczyli się, że wybaczamy im wszystko – pomylone przyciski, owacje na stojąco dla Straży Granicznej, kompromitujące głosowania, start w trzech blokach po pewną klęskę – nasze głosy mają niezależnie od tego, co wyprawiają, dopóki alternatywą jest wyłącznie pisowska groza. Tak to po prostu leci. Jeśli jednej listy nie będzie, wesprzemy najsilniejszego, jak to robiliśmy zawsze. Dziś jest to Koalicja Obywatelska, PO i Donald Tusk. Czyli przecież nie tak źle. Zakładam się więc o niemal wszystko – Koalicja Obywatelska, PO i Donald Tusk dostaną w takim przypadku również głos i Moniki Płatek, i mój. Choć oboje się odgrażamy, że „nigdy w życiu”. Chyba, że będziemy kandydować. I zdołamy wymusić zmianę, bo „bunt wyborców”, który Monika Płatek zapowiada, będzie się miał jak wyrazić i zagrozić partyjnej arogancji oraz zwykłemu lenistwu.
Ja będę kandydował. Dokładnie tak, jak „przeciw Ujazdowskiemu”. Wzywając pozostałych do debaty i wyłonienia wspólnej listy głosami wyborców, a nie w gabinetowych targach. W ten sam sposób będą kandydować Obywatele RP. Apelujemy do innych środowisk obywatelskich, by postąpiły podobnie. Niniejszym publicznie proszę prof. Monikę Płatek, by zrobiła to samo. By kandydowała nie z żadnej listy partyjnej, ale by pomogła stworzyć obywatelską. Apelami niczego nie spowoduje. Naciskiem może. Potrzebujemy jej do tego. Bardzo.
Czy się stoi, czy się leży, większość w Sejmie się należy
Dziś sondażowe trendy pokazują, że PiS straci władzę niezależnie od tego, co nawyprawiają partie opozycji. Nawet jeśli wbrew arytmetyce pójdą osobno. Takie jest prawdopodobnie uzasadnienie i tego, co opowiada Hołownia, i tego, co mówi i robi Tusk. Różnica pomiędzy startem wspólną listą a wieloma blokami arytmetycznie jest wciąż warta tyle co ponad milion głosów wyborców. Tyle samo można jednak stracić na źle skleconych koalicjach. Z punktu widzenia Hołowni nie warto ryzykować utratą tożsamości i polityczną śmiercią dla kilkunastu najwyżej mandatów zysku koalicji. Z punktu widzenia Tuska wolno natomiast grać np. na kompletne zmarginalizowanie Lewicy oskarżanej o zdradę z imponującą hipokryzją, bo PO/KO ma rzeczywiście szansę dogonić i nawet przeskoczyć PiS, zgarnąć „premię D’Hondta” albo chociaż zapobiec temu, by w całości wziął ją PiS. To paradoksalne – postulat wspólnej listy był absolutnie oczywisty i niezbędnie konieczny w 2019, a nikt o nim nie mówił i mówić nie pozwalał. Dziś, kiedy postulat wspólnej listy słychać głośno i wszędzie, politycy mają – inaczej niż w 2019 – jakieś powody sądzić, że wysilać się aż tak bardzo wcale nie muszą. Jeśli się jednak nic nie zmieni w regułach gabinetowej polityki, wygra lenistwo. Będziemy czekać, aż w zamkniętych gabinetach dojrzeją polityczne decyzje liderów. I doczekamy się tego, co zwykle. Czego dokładnie tym razem?
Cóż, poza całą naiwnością wiary w sondaże przełożone na realne głosy, w wybory wolne od matactw z użyciem służb, propagandy, stanów wyjątkowych, gmerania w okręgach, szantażu, fałszerstw i kontroli nad Sądem Najwyższym, wciąż realny jest i będzie wariant, w którym ten będzie rządził w Polsce, kto zawrze porozumienie z Konfederacją. W nieco korzystniejszym i też bardzo możliwym wariancie, władza opozycji wymagać będzie porozumienia wszystkich w demokratycznej koalicji, jeśli nie przed wyborami, to oczywiście po nich. Ta koalicja będzie łatwiejsza, jeśli dominacja PO zmarginalizuje partnerów, a przeciwników wręcz wykluczy. Kłopotliwa oferta współpracy, której trudno odmówić bez strat, powoduje właśnie tę sytuację i to zaczyna być widoczne w sondażach – KO umacnia prowadzenie i goni PiS, pozostali tracą. Obawiam się bardzo, że i Monika Płatek, i ja przyczyniamy się do tego mimo woli, uczestnicząc w kampanii na rzecz wspólnej listy. Co oczywiście nie unieważnia sensu tej kampanii. Jest nadal ogromny.
Jaki by jednak nie przeważył scenariusz, bez wzmożenia, którego źródeł dzisiaj nijak nie widać, w żadnym z tych scenariuszy nie ma dziś szans na większość 276 mandatów. To zaś oznacza, że do odrzucenia weta Dudy trzeba będzie głosów Konfederacji. Da to Konfederacji władzę w sprawach rzeczywiście kluczowych. Pierwszym efektem takiego wyniku wyborów będzie więc łatwy do zawarcia sojusz Konfederacji z Dudą. Efektem kolejnym – zaledwie nieco bardziej odległym w czasie – będzie całkowita delegitymizacja resztek demokracji III RP, kompromitujących się w trudnej i sparaliżowanej bezwładem koalicji walczącej wyłącznie o utrzymanie większości, bo żaden inny cel nie będzie dla niej osiągalny i żaden nie będzie ważny. Osuniemy się w ten sposób w brunatny żywioł. Po prostu. Na pewno. Bo dzisiaj właśnie to widać w sondażach – i nic innego, jeśli o nich próbować myśleć poważnie.
Partyjny interes – nie programy i nie ego liderów
Monika Płatek rozprawia się z poglądem, według którego nikt z wyborców lewicy nie zagłosuje na wspólną listę, jeśli widnieje na niej Władysław Bartoszewski z PSL, który z kolei odmawia udziału w towarzystwie Klaudii Jachiry. Słusznie zauważa, że przecież nikomu – również samym zainteresowanym – w niczym nie przeszkadza ich wspólna obecność na tej samej sali Sejmu. Zauważa także, że na wspólnej liście nadal będzie można wybrać – stawiając krzyżyk przy Jachirze albo Bartoszewskim. Podkreśla, że żadne dzisiejsze różnice programowe nie mają znaczenia, bo żadnej programowej deklaracji nie da się wypełnić w bezsilnej opozycji do wciąż rządzącego PiS, a przejęcie władzy będzie tak czy owak wymagać porozumienia wszystkich tych, którzy dzisiaj porozumienia odmawiają.
Ma rację. Oczywiście. Tyle, że tych argumentów używano zawsze w ciągu lat rządów PiS. Nie miały wpływu na polityków, a choć miały spory wpływ na wyborców, to i on był niewystarczający. Racje Moniki Płatek, które w pełni przecież podzielam, w niczym nie zmieniają przy tym sytuacji, w której faktem jest nie tylko arytmetyka D’Hondta, ale również dobrze potwierdzona arytmetyka niepełnej sumy elektoratów koalicji. Żadnemu z tych faktów nie wolno zaprzeczać, nie tylko jednemu. Straty na koalicji biorą się zaś nie tylko z opisanych tu wzajemnych niechęci Bartoszewskiego i Jachiry oraz zwolenników obojga, ale także z tego, że w koalicjach proponowanych zwykle w takich razach obowiązuje nakaz poszukiwania „rozsądnego centrum”. To zaś kosztuje o wiele więcej. Nie wolno więc będzie ani Bartoszewskiemu wygłaszać deklaracji wiary i przywiązania do katolickiej tradycji, ani Jachirze opowiadać się za aborcją bez granic lub mówić o ludziach umierających na granicy, której przecież dzielnie strzeże Straż Graniczna, a nie Jachira z równie „niepoważnym” Sterczewskim. Wszystko zależy tu od tanga, które mamy wszyscy zatańczyć. Od tego, czym będzie sojusz wyborczy i jak powstanie wspólna lista z Bartoszewskim i Jachirą, Hołownią, Biedroniem, Tuskiem i Zandbergiem. O czym będą wybory. Te, w których zwolennicy wszystkich wymienionych pójdą głosować z jednakowym zapałem, w których każdy naprawdę będzie walczył o swoich i swoje. Rytm tanga musi porywać, a nie tylko poprawnie wystukiwać 2/4.
Na przeszkodzie nie mogą stać różnice programowe i nie stoją. Równie naiwnym wyjaśnieniem jest ego liderów. Większość z nich zdążyła w ciągu swych karier unurzać się w tak upokarzających kompromisach, że doprawdy to nie ego nimi powoduje. Powoduje nimi prosty i przecież łatwo czytelny interes. Tuskowi opłaca się sprawiać pozostałym kłopot zaproszeniem do współpracy. Ci zaś odmawiają wiedząc, że oferta Tuska jest pocałunkiem śmierci. Wszyscy więc trwają jak zwykle w czymś na kształt kolarskiej stójki przed wyścigiem na torze, patrząc czujnie, kto nie wytrzyma pierwszy i dbając o jak najlepsze pozycje przed startem.
Wciąż trzeba podkreślać, że na interesowność i cynizm polityków nie należy wyrzekać, jak nie wolno się złościć na deszcz. Politycy są od tego, by rachować zyski. Im są lepsi, tym lepiej to robią. Perswazje nie zdadzą się na nic, dopóki nie zmienią właśnie rachunków. Należy raczej znaleźć siłę, która byłaby zdolna dopisać do nich pozycje, których tam dramatycznie brakuje. Wolę wyborców, którą w swym tekście próbuje wyrazić Monika Płatek. Darmo szukać tej siły w partyjnych gabinetach. Dlatego Monika Płatek powinna kandydować i dlatego kandydować będę sam.
Idealizm jest pierwszą potrzebą realistów
Takie zdanie znalazło się wśród kilkudziesięciu stron uchwał programowych Obywateli RP sprzed czterech lat. Wygląda na czysto retoryczną figurę, której jedyną zaletą ma być paradoksalne sformułowanie. W rzeczywistości to poważna myśl i jedno z ważniejszych zdań w całym tekście. Prawdopodobnie też jedno z najtrudniejszych. Moim zdaniem to przepis na owo wciąż nieskomponowane tango. Zdanie ma przy tym wiele znaczeń.
Realizm każe szukać zwycięstwa w oparciu o centrum. W tym celu z politycznej „narracji” – jak to się irytująco określa – należy wyeliminować „tematy zastępcze”, co jest kolejnym irytującym określeniem spraw najczęściej właśnie najważniejszych, budzących najbardziej emocjonalne zaangażowanie, ale równocześnie wywołujących podziały i w związku z tym grożących utratą części poparcia. Każda możliwa dyskusja wspomnianych przez Monikę Płatek Bartoszewskiego i Jachiry, każda dyskusja Tuska z Zandbergiem byłaby w zasadzie jednym wielkim „tematem zastępczym”. Cytowane zdanie o realizmie i idealizmie mówi o tym, że realizm unikania „tematów zastępczych” jest w rzeczywistości fałszywy. Że jest receptą na klęskę.
Idealizm wymaga nie pozwalać, by postulaty np. Strajku Kobiet wypchnąć z „narracji” wspólnej listy opozycji – i sam kandyduję między innymi w tym celu. Akurat zresztą mój idealizm wymaga, by debata i rozstrzygnięcie konfliktu o aborcję nie wykluczała „obrońców życia”. Cytowane zdanie oznacza, że ten idealizm jest niezbędnym warunkiem realizmu.
Dlaczego? No, wykluczenie konfliktu o aborcję spowoduje nie tylko utratę zaangażowania tej wielkiej liczby ludzi, którzy setkami tysięcy wylegali w tej sprawie na ulice. Samo to byłoby już samobójcze. Problem poważniejszy polega na tym, że tego rodzaju uniki stosowane dotąd powszechnie przez wszystkich „centrystów” odbierały im wiarygodność w oczach zwolenników wszystkich poglądów w tych konfliktowych sprawach.
Trzeba być skrajnie naiwnym, by sądzić, że ktokolwiek nabierze się na „patriotyzm” opozycji stojącej i bijącej brawo „obrońcom granic”. Fałsz bije w oczy i tych, którzy uważają, że uchodźców trzeba się pozbyć, i tych, którzy w pochwale Straży Graniczne widzą wyprzedaż wszelkich wartości. Nie ma nikogo, na kim tak objawiony „rozsądek” opozycji wywarłby efekt.
Równie skrajnej naiwności trzeba, by wierzyć, że uniki usuną problem. „Tematy zastępcze” są niewygodne właśnie dlatego, że są zapalne, co daje dobrze potwierdzoną doświadczeniem gwarancję, że z całą cyniczną premedytacją zostaną wykorzystane w każdym kryzysie i w każdej kampanii. To wszystko są bomby, które trzeba rozbroić teraz – w drodze po zwycięstwo – a nie kiedyś, kiedy konflikt z populistycznym fundamentalizmem zniknie w jakiś niewyjaśniony sposób sam z siebie. Lista „tematów zastępczych” systematycznie przy tym rośnie i obejmuje dziś nie tylko aborcję, nie tylko granicę i zbrodnie tam popełniane, ale także szczepienia, 500 Plus i mnóstwo innych rzeczy. Jeśli się przyjrzeć dobrze, to nawet frazesy o europejskich wartościach – choć dotyczą polskiej racji stanu – okażą się kłopotem, jeśli przejść do konkretów i spytać, co one mają znaczyć nieco dokładniej. Jeśli więc zapytać polityków opozycyjnego „centrum”, czy oczekują takiej obecności Polski w Unii i Unii w Polsce, która powoduje finansowe sankcje za złamanie praworządności, to będą w kłopocie, bo z sondaży wynika, że znaczna część Polaków tych sankcji nie zrozumie i oczywiście nie poprze – dokładnie tak samo, jak nie poprze otwarcia granicy dla umierających na niej uchodźców.
Eliminując „tematy zastępcze” i „tnąc skrzydła” w centrum nie pozostawimy w ten sposób nikogo i niczego. Pozostanie w nim tylko czytelny dla wszystkich pic, którego jedynym i nader widocznym celem jest władza sama dla siebie. Tak się nie da wygrać. Kto tak gra, jest w rzeczywistości impotentem, nie realistą.
Co o wyborach mogą więc wspólnie opowiadać Jachira z Bartoszewskim? Wiedzieć musimy to przede wszystkim, że w sprawie aborcji oraz ogromnej większości wszystkich spraw ważnych niemożliwy jest wspólny pogląd. Aborcja bez granic nigdy nie będzie programem poszukiwanej opozycyjnej większości. Ale nie będzie nim również żaden „kompromis”, nie wspominając rzecz jasna o zakazie. Co może nim być, skoro aborcji wyeliminować z programu się nie da? Programem może i musi być pilne rozwiązanie konfliktu z udziałem wszystkich jego stron. Realizm idealistycznego stanowiska, które każe w imię poszanowania praw każdego w demokracji, szanować również głos „obrońców życia”, polega na uświadomieniu sobie, że werdykt w sprawie aborcji będzie tylko wtedy trwały i niekwestionowany, kiedy będzie miał legitymację wszystkich. Jak ją ma w Irlandii, a nigdy jej nie miał w Polsce.
Programem wspólnej listy opozycji jest w takim rozumieniu nie nudna lista niewiele znaczących banałów o wspólnych fundamentach, ale raczej właśnie protokół najostrzejszych programowych rozbieżności. I lista konfliktów do pilnego rozwiązania. Nazwanych, ujawnionych, z podpisami zwolenników przeciwstawnych poglądów.
Tak patrząc powinniśmy widzieć wartość wspólnej listy nie tylko w strategicznych kategoriach D’Hondta. „Obrońca życia” na jednej liście, a zwolennik aborcji bez granic na drugiej, nie da się żadną miarą porównać do listy koalicji demokratów, na której obaj znajdą się równocześnie. Taka lista obiecuje prawdziwą demokratyczną przemianę, prawdziwe rozwiązanie konfliktów i demokrację, która nikogo nie pomija. Więcej – obiecuje Rzeczpospolitą, w której nikt nie musi się bać wyniku wyborów, jak się ich boimy dzisiaj. Jachira nie musi się bać, że Bartoszewski pozwoli Czarnkowi spalić ją stosie, a Bartoszewski, że mu Jachira z Lempart urządzą „holokaust dzieci”. To właśnie ich współobecność przy jawnym i ostrym sporze stanowi gwarancję, że nic takiego nikomu w demokracji nie grozi.
Zdanie o idealizmie realistów ma jeszcze jedno znaczenie, o którym trzeba pamiętać koniecznie. Idealiści, którzy szukają „prawdziwej polityki”, gardzą cynizmem mainstreamu i którzy niedawno ochoczo krzyczeli „wypierdalać”, muszą nie tylko wiedzieć, że aborcja bez granic nie będzie wspólnym postulatem opozycji. Muszą wiedzieć również, że bez mainstreamu gotowego zrezygnować z każdej wartości w imię „realizmu”, nie wygrają niczego. I że są w mniejszości. Problem dziś polega na tym, że innym językiem trzeba mówić do idealistów, a innym do realistów. To nie są rzeczy, które się wykluczają – przeciwnie, są sobie wzajem potrzebne. To tylko język sprawia kłopot. I mnóstwo nieprawd, które się w nim trwale zagnieździły. Dlatego większość realistów uważa idealizm za niebezpieczny, a mniejszość idealistów uważa się za osamotnionych w cynicznym i wrogim im świecie. Oba poglądy są fałszywe. Potrzeba ludzi, którzy to umieją uświadomić. Monika Płatek ma tę niezwykle rzadką umiejętność – jest idealistką stąpającą po ziemi tak twardo, jak to właśnie pokazała w tekście – dlatego jest jedną z tych, bez których sztuka się nie uda.
Żądajmy prawyborów. Od Tuska
To on i dzisiaj tylko on ma w sobie tę sprawczość, która mobilizuje tłum jednym tweetem. To on może wyznaczyć standard. Nie zrobi tego sam z siebie. Robi rzeczy przeciwne. Tnie skrzydła i marginalizuje konkurencję. Szuka dla siebie pozycji w centrum i robi to sprawnie. Miejsca dla spektrum nie widzi. To wobec tego przede wszystkim on musi poczuć presję i groźbę urwania tych iluś procent, które może mu odebrać obywatelska lista.
Ignorowanie dwóch arytmetycznych dyrektyw grozi stratami tego samego rzędu. Arytmetyka D’Hondta nakazuje wspólną listę. Arytmetyka sumy elektoratów nakazuje wybór pomiędzy konkurencyjnymi listami. Prawybory są jedyną położoną dotąd na stole propozycją pogodzenia tej sprzeczności. Prawybory to jednak również pryncypia. To po prostu szansa na demokratyczny wybór, której nie będziemy mieli, jeśli nam Tusk z Hołownią wskażą kandydatów do poparcia. To jeden z wielu momentów, w których realizm wymaga idealizmu.
Wspólna lista, której siłą jest właśnie demokratyczny spór, a nie targi liderów i zgoda na puste frazesy, której wiarogodność potwierdza realny mandat zamiast rekomendacji partyjnych central, ma przy tym tę unikalną wartość programową, która jest w stanie sprawić, że jeśli PiS dostanie 27%, a Konfederacja 10%, to ruch społeczny demokratów szturmem weźmie pozostałe 63%. Wtedy będziemy mieli większość konstytucyjną i państwo, w którym polityka nie jest budzącą lęk i straszliwe straty wojną.
Moniko, nie chcesz, ale musisz.
Ojczyzna naprawdę jest dokładnie w takiej potrzebie, jak napisałaś sama. Każde z nas ma swoje powody, żeby powiedzieć „ja już nie – nie tym razem”. Wiem o tym aż nadto dobrze. Ale nic nie będzie warta warszawska lista opozycji bez Moniki Płatek, prawniczki. Z tysiąca znanych nam dobrze powodów.
3 thoughts on “Do tanga trzeba nie tylko dwojga – ktoś musi je najpierw zagrać”
Ta propozycja wciągnięcia pani Płatek, to bardzo dobry ruch. Podobną propozycję złożyłbym wspomnianemu panu Boni, który jest bardzo merytoryczne kompetencje i pewne sympatie do obywatelskich i eksperymentalnych ruchów. Polecałbym też szukanie kontaktów do sędziego Stępnia, lub nawet prawnika Matczaka w podobnym celu. We wszystkich tych przypadkach są jakieś szanse wsparcia by dodać trochę energii dla tej inicjacji.
To są jednak pomysły dotyczące sfery aktualnego najwyższego establishmentu. Trochę mnie dziwi, że nie kieruje Pan podobnych pomysłów w kierunku środowisk samorządowych oraz do indywidualnych obywateli. Prawybory – gdyby się to marzenie spełniło – wymagają nie tylko pieniędzy, ale też oddolnego wysiłku organizacyjnego. Te pseudo-partyjki, jak na przykład Tuska, mają masę ukradzionej z budżetu kasy, ale nie mają żadnego potencjału ludzkiego i organizacyjnego. O woli już nie wspomnę. Natomiast środowiska i autorytety samorządowe może mają mniej kasy mają dużo większy potencjał oddolnej organizacji, bez którego zorganizowanie oddolnych wyborów jest w zasadzie niemożliwe.
Poza tym porządna reprezentacja samorządowców nic by wspólnej liście „opozycji” nie zaszkodziła. Wręcz przeciwnie. Nadała by sensu i reprezentatywności centralnym organom przedstawicielskim państwa.
Grzmisz i prosisz od kilku lat. Efekty? Wśród polityków mizerne. Jednak jest pewna wartość, jaką warto dostrzec. Stworzyliście niezależne medium. Nie jest wazne, czy ktoś się z wami zgadza czy nie. Ważne, że jest niezależne. Liczę na to, że m.in. to medium stanie się koniem pociągowym inicjatyw mających uzdrowić nasze chore państwo. Chore społeczeństwo. Chore z nienawiści. Nic nigdy nie było tak mordercze w historii jak nienawiść. Do Żyda, do wroga ludu, do kleru, do lewaka. Wszędzie tam grały te same emocje, choć o odwrotnym kierunku. Kiedy jedna strona zdobywała przewagę, los tej drugiej był przesądzony.
Pamiętaj o tym Pawle. Nienawiści nie można używać jako elementu jednoczącego, to droga do zatraty człowieczeństwa.
Nie stworzyliśmy niezależnego medium. To moja największa porażka. Nie dałem rady i musiałem się wycofać. Zasięg i opiniotwórczy wpływ Obywateli.News nie istnieje. Nie zdołaliśmy uczynić z tego studia i z tych tekstów siły zdolnej wymusić na politykach choćby prawdziwych odpowiedzi na prawdziwe pytania. To było trudne zadanie, bo tej zdolności nie mają dzisiaj również mainstreamowe media o wielkich zasięgach.
Co Ty mi zasuwasz o nienawiści? Ja się staram o wspólną listę, na której znajdą się zwolennicy uwolnienia aborcji i przeciwnicy. By ten konflikt przenieść do parlamentu i uczynić zeń treść polityki, która jest zdolna ten i inne konflikty rozwiązywać. Przeciw tej liście występują politycy z powodu własnych interesów. Ale również — na facebooku takie komentarze przeważają — zwolennicy i przeciwnicy uwolnienia aborcji. Nie chcą być ze sobą na jednej liście. Nie chcą konkurować według reguł. Nie tolerują się wzajem.
Szukam więc klucza innego. Pokazuję tym ludziom, że ich liderzy od lat niezmiennie robią ich w trąbę, grając w inną grę. Też nie działa. Ludzie chcą wierzyć liderom. Mają głód, jak głód narkomana. Szukają „nowej nadziei”. Ty jej szukałeś głosując, jak głosowałeś, ja też. Zwolennicy Biedronia, dzisiaj zwolennicy Hołowni. Cyrk bez końca i bez żadnego sensu.