Ogarnięty depresją powiem Wam, o co mi chodzi, kiedy od lat walę głową w mur, domagając się prawyborów i wspólnej listy demokratów.
Chodzi mi o to, by na wspólnej liście znaleźli się np. zwolennicy uwolnienia aborcji i przeciwnicy. By się na niej znaleźli głosami ludzi, którzy właśnie na te rzeczy głosują. By nie pozwolić zepchnąć pod dywan rozwiązania tego konfliktu, tylko, by go wreszcie rozwiązać. By ten konflikt i wiele innych przenieść do instytucji demokracji i uczynić przedmiotem sporu, który jest treścią polityki i treścią demokracji – a nie plemiennej wojny, bo jej efektem jest wyłącznie nienawiść i zniszczenie. Git? Dla mnie git. Gotów byłem za to wypruwać bebechy. I nawet wypruwałem.
Przeciw występują politycy. Pieprzą o „nieprzekraczalnych różnicach”, nie rozumiejąc, że spór przekracza granice, kiedy jest cywilizowany. Pieprzą zresztą fałszywie, bo nie o programy im chodzi. Nie o żadną aborcję, bo przecież to „temat zastępczy” i nie istnieje żadna partia, która by nie zgodziła się w imię „odpowiedzialności za kraj” dać sobie spokój z własnymi przekonaniami w tej sprawie i w każdej innej. Odpowiedzialność za kraj staje się zaś modna, kiedy trzeba tworzyć koalicję i wziąć rząd. Jakieś prawybory? Wspólna lista utworzona naszymi głosami? Po co? Panowie wolą dzielić biorące miejsca we własnych gabinetach. A zanim w nich usiądą, wolą rozpychać się łokciami, wpatrzeni w sondaże.
Przeciw występują też jednak wyborcy. To wpędza w depresję nawet bardziej. Komentarze np. na Facebooku mają taki charakterystyczny i wspólny klucz. „Doczytałem te twoje mętne wywody do fragmentu…” – pisze więc komentujący i tu następuje cytat z mojej komentowanej wypowiedzi, który go zraził i przerwał czytanie – bo był krytyczny wobec Hołowni, Tuska, Biedronia, kogokolwiek, czyim wyznawcą jest komentujący. Powinienem napisać „zwolennikiem”, ale napiszę „wyznawcą”, choć wiem, że to obraźliwe. Zwolennicy uwolnienia aborcji nie chcą, by na wspólnej liście znaleźli się ich przeciwnicy. I vice versa. Zwolennicy i przeciwnicy w żadnej z istotnych spraw nie chcą być ze sobą na jednej liście. Nie chcą konkurować i spierać się według reguł. Nie tolerują się wzajemnie. To nie tylko „my i oni”, czyli PiS. To również my między sobą. A może nawet przede wszystkim my.
Mój cel, by nienawiść i zniszczenie wojny zastąpić sporem w demokracji, nikogo nie obchodzi. Bo nienawiść i wojna jest źródłem identyfikacji wojujących. Nikt nie chce stracić tożsamości. Sekciarskiej tożsamości.
Próbuję wobec tego inaczej. Przekonując, że strategiczny rozsądek tego wymaga. Bo wymaga. Ale to działa akurat wyłącznie na tych, którzy postulatami i wartościami przejmują się umiarkowanie i interesuje ich wyłącznie to, żeby wygrać. Korzyść z tej perswazji jest jednak również umiarkowana, bo tego rodzaju „pragmatycy” nie widzą skutków poza najbardziej doraźnymi i identyfikują zwycięstwo z sukcesem lidera partii, która wydaje im się najbardziej pragmatyczna. Dzisiaj to jest Platforma. Na zwolenników Hołowni i Lewicy to nie działa. Im chodzi o ideę, a nie o strategiczny pragmatyzm – tak mówią, podczas, gdy w rzeczywistości chodzi im o własną tożsamość i własny głód nadziei. Obok sekciarskich „nigdy w życiu” mamy więc również kłopot z językiem, z rozmową według kompletnie różnych porządków hierarchii wartości.
Próbuję więc też perswazji pokazującej wyznawcom, że ich bossowie robią ich w trąbę. Robię to w nadziei, że sprzeciw wobec partyjniackiej interesowności coś może zdziałać. Ale to też nie działa. Pragmatycy depczą wtedy warchoła, bo tylko skuteczny lider Tusk może nas zbawić. Wszyscy – „idealiści” i „pragmatycy” – chcą wierzyć liderom. To w rzeczywistości głód – tak silny, jak głód narkomana. Idealiści idą więc za „nową nadzieją” wbrew rozsądkowi, skłonni zmieniać ideowe barwy, przechodząc np. od Nowoczesnej do Biedronia, a potem do Hołowni – znam wiele takich osób – bo w każdym z tych nowych liderów jest właśnie nadzieja na nowe. Kompletnie irracjonalna, ale z racjonalnością ta historia nie ma przecież związku żadnego.
Nie wiemy, co będzie
No, ja wiem całkiem sporo. Jeśli popatrzeć na dzisiejsze sondaże i na sondażowe trendy (jeśli się oczywiście wierzy w możliwość jako tako uczciwych wyborów), to upadek większości PiS jest właściwie przesądzony. Tyle widzą politycy i ich liderzy – jesteśmy właśnie świadkami ich przymiarek do tej rzeczywistości i prób rozepchania sobie łokciami najwygodniejszej pozycji. PiS tu się już nie liczy w partyjnych kalkulacjach – liczą się partnerzy i konkurenci w przyszłej większości. Ekscytujące nas – mnie przynajmniej – rozmowy o listach i o tym, ile ich ma być, są kompletną fikcją, mimikrą, teatrzykiem. Liderzy już wiedzą, że żadnej wspólnej listy nie będzie i nie ma takiej potrzeby, bo „czy się stoi, czy się leży, większość w Sejmie się należy”.
Będzie więc po wyborach koalicja. „Dla Polski” porzucone zostaną „nieprzekraczalne różnice programowe” i wybaczone zostaną „zdrady” np. Lewicy, o które oskarża ją Tusk, bo przecież Platforma, jak wiadomo, zachowała polityczne dziewictwo i żadne pomylone guziki nie są go w stanie skalać. Ta koalicja będzie bezsilna wobec wet Dudy i orzeczeń Przyłębskiej, bo jej większość nie będzie wystarczająca. To dziś wiadomo na pewno. Z taką samą pewnością, którą powinniśmy mieć w 2019 roku, kiedy ci sami partyjni bossowie robili nas w trąbę idąc do wyborów w trzy listy z pełną świadomością, że właśnie dają drugą kadencję PiS. Dziś wiadomo, że żaden z nich nie zamierza zrobić niczego, by weto Dudy przełamać.
W kluczowych sprawach rządzić będzie Duda. Z Konfederacją, której głosy są potrzebne, by jego weto przyjąć lub odrzucić. Rządząca większość dzisiejszej opozycji nie tylko skład będzie miała egzotyczny, ale będzie przede wszystkim bezsilna. Będzie zainteresowana wyłącznie utrzymaniem większości. To się nie uda. Nikłe są szanse, by ta większość przetrwała choćby kadencję. Ta władza upadnie, kompromitując demokrację i resztki spadku po III RP skuteczniej niż to zdołał zrobić Kaczyński.
To właśnie nas czeka. Na pewno. Pokazują to twarde dane z sondaży i wieści z konferencji prasowych liderów. Wojna będzie więc trwała w najlepsze, przyniesie łatwe do przewidzenia przegrupowanie przeciwników pod brunatny sztandar i zaostrzy się. Git? Dla mnie nie. Dla zwolenników opozycji i wyznawców sekt też nie – bo przegramy. Tyle nam właśnie szykują rozpychający się łokciami liderzy. Próbuję myśleć i robić swoje. Wycofany z bieżącej działalności sporo piszę, próbując przekonywać. To kompletnie daremne. Będę kandydował, próbując cokolwiek wymusić, bo to obiecałem dawno temu i nie potrafię o tej obietnicy zapomnieć. Obywatele RP też będą kandydować. Aktywistki z OSK prawie na pewno również, choć chyba jeszcze same dobrze nie wiedzą jak. Ale jak się przekłuć na świeże powietrze z bańki ogarniętej depresją i dramatycznym sekciarstwem, nie wiem. Uczciwie mówiąc, nie wiem zupełnie.
Własny kawałek podłogi
Obrazek powyżej staje się wieloznaczny w tym kontekście, prawda? W rzeczywistości każdy z nas sika na swój kawałek, próbując go oznaczyć.
Tymczasem więc – mimo, że od roku już tylko siedzę w domu i próbuję się zająć rodziną, a jałowa pisanina przeszkadza mi w tym bardzo – pojadę jednak do Hajnówki, dać się opluć naziolom czczącym Burego wśród ofiar jego zbrodni, dać się również wygarnąć policji i być może tym razem także Straży Granicznej, kontynuującej dziś dzieło Burego kolejnymi zbrodniami znów na tej samej ziemi.
Szczerze mówiąc, dla siebie już tylko to robię. Żeby w tej sprawie – i w sprawie tych cholernych, znowu sprzedawanych wyborów, w sprawie tej wojny, której nikt nie chce przerwać – żeby przynajmniej być po właściwej stronie. Z dala od sekt szukających tożsamości w wojnie.
W tym celu jadę na tę wojenkę… By być po stronie ofiar, że się tak patetycznie wyrażę. Nazioli i policji? Nie – nie nazioli, nie policji, ale obu stron tej wojny. Wiem, że kiedy tylko zdarzy się okazja, opozycja znów zjednoczy się nie w sprawie praworządności i nie w sprawie wyborczego zwycięstwa, ale w brawach na stojąco na cześć Straży Granicznej. Git? Nie, ale musi mi to wystarczyć.