Wczoraj ukazał się mój przedwczorajszy tekst o Macieju Ziębie. Maciek, z którym łączyła mnie przyjaźń i który wiele dla mnie znaczył i wciąż znaczy, okazał się w mediach kolejnym czarnym charakterem Kościoła, uczestniczącym w jego seksualnych zbrodniach w ten sposób, że je bagatelizował i krył, bezpośrednio przy tym okazując ofiarom okrutną i bezduszną obojętność na ich krzywdę i cierpienie. Ciężar tych zarzutów jest wystarczający, by potępić każdego człowieka, który się takich rzeczy dopuścił, skreślając go z wszelkich list uznania i eliminując z kręgu tych, z którymi się w ogóle chce mieć do czynienia. Jednak w dodatku do tego wszystkiego według niektórych, zresztą przekonywujących relacji Maciek Zięba miał to wszystko zrobić owładnięty chęcią zapewnienia zakonowi dominikanów pod własnym kierownictwem charyzmatycznego przywództwa duchowego w Polsce, rekordowej frekwencji w kościołach, a w konsekwencji tego wszystkiego miał dla siebie samego chcieć w przyszłości tytułu generała zakonu na świecie. Obrzydliwe to. Dzisiaj chcę do swojego poprzedniego tekstu napisać rodzaj Post Scriptum. Podtrzymując twierdzenie, że wszystkich tych rzeczy dopuścił się człowiek porządny. Jeden z porządniejszych, jakich znałem.
Bez rozgrzeszenia
Przede wszystkim mój tekst był nie o tym, by Maćka Ziębę rozgrzeszyć. Tekst poniższy też jest nie o tym. Jeśli te winy są faktem – a zakładam, że są przynajmniej w znacznej mierze i że publikowanym informacjom w żaden zasadniczy sposób zaprzeczyć się nie da – rozgrzeszone być nie mogą. Wybaczać mają przecież prawo wyłącznie skrzywdzeni. Nie ja ani nie żaden inny z „obrońców Maćka”.
Jeśli już mój tekst w ogóle dotyczył rozgrzeszenia, to był o tym, byśmy zbyt łatwo nie rozgrzeszali się sami. Zwłaszcza kosztem „czarnych owiec”, do których właśnie Maćka zaliczyliśmy.
Nie – nie chciałem retorycznie pytać, kto jest bez winy i załatwić sprawę w ten sposób. To tylko co głupsi z biskupów tak gadają – a nawet ja aż tak głupi nie jestem. To oczywiście jest prawda, że wszyscy mamy na sumieniu rzeczy przeróżne – ale to ani niczego nie załatwia, ani nie wyjaśnia. Tak myśląc, usprawiedliwilibyśmy przecież wszystko i każdego, z Eichmannem włącznie. Jeśli zaś już o Eichmannie mowa, to jego przypadek był wart poznania i zrozumienia. Eichmann żadną miarą nie był porządnym człowiekiem, choć go ludzie prywatnie znali właśnie w ten sposób, podobnie zresztą jak sam znałem Maćka – Eichmann był potworem, choć Arendt napisała, że właśnie nie był, że był przerażająco i potwornie przygnębiająco zwykły. Ważne jest rozumieć, jak takie przypadki najpotworniejszego zła się zdarzają. Zwykłym ludziom. Dlaczego są możliwe. Co je powoduje. Jak zrobić, żeby nic ich powodować nie mogło. Napisano o tym wiele książek, w tym wiele wybitnych i zrobiono wiele badań, z których wnioski zresztą przerażają.
W przypadku Maćka Zięby chodziłoby o zrozumienie, jak takich rzeczy mógł się dopuścić ktoś tak porządny, jak go sam znałem i o czym postanowiłem publicznie zaświadczyć. To go nie rozgrzesza i nie usprawiedliwia – ani nie może, ani nie ja jestem od proponowania werdyktów w tej sprawie. Jeszcze raz – to wyłącznie ofiary mają takie prawo. Uważam, że trzeba koniecznie zrozumieć naturę, charakter i genezę tego konkretnego, wyjątkowo paskudnego i dziwacznego zła, jakim jest tolerowanie i krycie seksualnych zbrodni w Kościele. Takiego zła, że mógł mu ulec nawet on, który poza wieloma innymi rzeczami oraz wieloma zasługami ostro i odważnie walczył z rozmaitymi innymi kościelnymi patologiami: z politycznymi sympatiami i zaangażowaniami, z antysemityzmem, nacjonalizmem, szowinizmem, prozelityzmem, wstecznictwem w widzeniu spraw społecznych, gospodarczych, z głupim triumfalizmem itd. Wróćmy do Eichmanna. Niezależnie od oczywistych ocen jego samego i jego potwornych zbrodni, tych zbrodni nie wyjaśnia przecież żadną miarą sama tylko zwyrodniała osoba Eichmanna. Coś jeszcze poza jego paskudnie wypaczoną naturą musiało się wydarzyć. Nie tu miejsce wyjaśniać, co to było takiego. Wiele o tym napisali ludzie nieporównanie ode mnie mądrzejsi.
Chcę natomiast powiedzieć, że kiedy się było pamiętającym nazizm Niemcem, nie wystarczyło pokazać palcem Eichmanna i jeszcze innych zbrodniarzy-zwyrodnialców, by załatwić sprawę. Istnieje bowiem problem odpowiedzialności Niemców za przyzwolenie dla nazizmu. Tego się nie da zwalić np. na sadystów z SS. Podobnie – jestem przekonany – nie da się załatwić problemu seksualnych zbrodni w Kościele wskazując kilku bezpośrednich sprawców. Problem jest i szerszy, i głębszy.
To jedno. Drugie to fakt, że w mojej pamięci i mojej dzisiejszej ocenie problem w tym konkretnym przypadku Maćka Zięby, którego zapamiętałem jako człowieka po prostu niezwykle dobrego, polega właśnie na tym, jak tak straszna rzecz mogła się zdarzyć komuś tak porządnemu. Bo to, że się notorycznie zdarza szujom i marnym głupkom, jak Jankowski albo Dziwisz czy Jędraszewski, jest akurat bardzo łatwo zrozumiałe i wobec tego niewarte uwagi.
Czas i #MeToo
Uważam przy tym, że całemu temu potwornemu złu ulegała cała masa ludzi porządnych. Wiem, że sam mu ulegałem. Być może jest to jakieś ogólne prawo historii – sądzę, że tak właśnie jest i że to ważne. Temu właśnie miała służyć cała szeroka gama różnych przypadków, które opisywałem i które ze sprawą zbrodni w Kościele miały związek czasem bardzo odległy, a czasem bliski.
Wyjaśniając te rzeczy zwracałem uwagę, że nasza dzisiejsza wrażliwość na krzywdę ofiar i na okropieństwo seksualnej zbrodni jest bardzo świeżej daty. Jeszcze niedawno za normalne uważaliśmy rzeczy, które dzisiaj tak stanowczo potępiamy.
Pisząc o tym, chciałem i nadal chcę powiedzieć me too. Adresując to zwłaszcza do ofiar skrzywdzonych przez Maćka podopiecznego i samego Maćka, który je potraktował tak brutalnie. Wysilając własną pamięć i nie cenzurując jej w sposób dla siebie samego okrutny, dochodzę do wniosku, że postawiony w Maćka sytuacji wtedy w roku 2000 zareagowałbym niemal na pewno podobnie. W tym sensie Maćka wina nie ulega wcale zmyciu – ale staje się również moją. Rozumiem ją. I ją biorę na siebie. Me too… Nie żartuję.
Tę deklarację uzupełniłem straszniejszym jeszcze stwierdzeniem, że facet w moim wieku musi mieć i najpewniej naprawdę ma na sumieniu wiele rzeczy, które bardzo słusznie uważa się dzisiaj za akt seksistowskiej, często seksualnej przemocy, czasem po prostu za gwałt. Zmieniające się na szczęście czasy i odmienność dzisiejszych norm od wczorajszych nie znosi niczyjej i żadnej winy. Ani mojej, ani Macieja Zięby. Wiele danych z badań dotyczących patriarchalnej przemocy seksualnej ocierającej się o gwałt lub nim wprost będącej albo polegającej „zaledwie” na molestowaniu czy na poniżającej degradacji – to wszystko sugeruje, że była to jeszcze bardzo niedawno reguła absolutnie powszechna. Mając świadomość tych danych, wiem jednak, że oba te wyznania winy, oba #MeToo mogę wypowiadać wyłącznie we własnym imieniu. I czuję się w obowiązku je wypowiedzieć. Wobec ofiar choćby. Ośmielam się jednak sądzić, że wielu innych ludzi – w tym tych z oburzeniem oceniających postępek Maćka – nie jest niewiniątkami, podobnie jak sam nie jestem. Pytanie o potwierdzenie adresuję do nich właśnie. Bo ten rodzaj #MeToo każdy ma prawo wypowiadać wyłącznie za siebie. Pytani o to ludzie niemal zawsze zaprzeczają. Moje wyznanie ich nie ośmiela.
To dlatego tak istotne są tu te już tu wspomniane uwagi, opisy i anegdoty historyczne, które wypełniają większość mojego poprzedniego tekstu. W jednym z takich akapitów opisywałem powszechny i wyparty z dzisiejszej pamięci oportunizm, który silnie zapamiętałem z lat 70. poprzedniego stulecia. Tu niby nie mam powodu czuć się winny i współodpowiedzialny za szambo, w jakim wtedy tkwiliśmy po szyje. Nie należałem do oportunistów, fikałem, jak tylko umiałem najmocniej. Jednak o tej oportunistycznej większości – na ogół zresztą traktującej mnie wówczas po prostu wrogo – pisałem i mówiłem zawsze „my”. To dlatego – co wyjaśniałem i co podtrzymuję – że dobrze rozumiałem, że są wśród niej ludzie porządni, porządniejsi ode mnie, nawet jeśli się dopuszczają rzeczy paskudnych i podłych, na które sam nigdy bym sobie nie pozwolił. Nie miałem prawa uważać się za lepszego od nich i w związku z tym powstrzymuję się od ocen. Również w stosunku do konfidentów w większości przypadków.
Tym ludziom wówczas biernym i brzydko uległym nie wybaczam natomiast czegoś innego. Chętnych potępień ujawnionych kolaborantów mianowicie. Uważam, że w ocenach Maćka Zięby, kryjącego gwałciciela w habicie i okrutnie traktującego ofiary gwałtu, widać ten sam rys.
Potępiający kolaborantów ludzie, którzy dobrze powinni pamiętać własny oportunizm z lat PRL zaprzeczają mu dzisiaj wbrew faktom tak samo, jak nikt się nie przyznaje do własnych potępianych dziś zachowań w tych paskudnie zawstydzających sprawach. Jeśli uczciwie nie przepracujemy historii PRL i winy za wszelkie zło będziemy wciąż tylko zrzucać na „komunistyczne szuje”, nie tylko nie będziemy zdolni do ocen „zdrajców” i „bohaterów”, ale i nie będziemy wiedzieć niczego o zagrożeniach historii. Ze zbrodniami w Kościele – obawiam się bardzo – jest podobnie.
Gdyby – wyobrażam sobie – te same fakty ujawnić 20 lat temu, kiedy one nastąpiły, oburzenia by nie było, albo nie dałoby się go porównać z dzisiejszym. Chętniej uznalibyśmy, że ofiary wiedziały co robią, bo były dorosłe i że sprawa rzeczywiście została załatwiona. Uznalibyśmy, że „kodeksowo” żadnego gwałtu nie było, tylko wstrętne wprawdzie, ale niewymuszone praktyki seksualne, które naruszają prawo kanoniczne, ale w żadnym stopniu nie karne. Gdyby do tego ujawnić – albo puścić plotkę – że ofiary oczekują również pieniężnych zadośćuczynień, przesądziłoby to o ocenach. To dlatego ośmielam się sądzić, że wielu innych ludzi postawionych w sytuacji Maćka Zięby zachowałoby się podobnie źle.
Zły seks w świętym Kościele
Inna rzecz jest także charakterystyczna w tym kontekście. Dostałem wiele komentarzy, których autorzy zapewniali mnie, że o syfie w Kościele wiedzieli zawsze i że moje „samooskarżenia” są dla nich bez sensu i ich z pewnością nie dotyczą. Wśród tych komentarzy zwłaszcza jeden był szczególnie wyraźny. Ktoś z Gdańska napisał mianowicie, że o pedofilii Jankowskiego wiedział już w osiemdziesiątych latach. To bardzo charakterystyczne i bardzo interesujące.
O ile wiem, pedofilia Jankowskiego była wówczas znana wyłącznie SB. Może więc autor komentarza był funkcjonariuszem? Nie oceniam – interesuje mnie to wyłącznie w kontekście odpowiedzialności za prawdę, którą, jak twierdzi, znał. No, można oczywiście zawsze powiedzieć, że działania w sprawie Jankowskiego gwałcącego wciąż nowe dzieci należały do jego kościelnych przełożonych, ale zarówno kodeks karny, rozsądek, jak i przyzwoitość mówią o tym co innego. Tego jednak również nie oceniam i nie to chcę powiedzieć, że wiedzący i nic nie robiący ponoszą winę na równi np. z Ziębą, którego dziś chętnie potępiają. Interesuje mnie, dlaczego niczego nie zrobili, skoro wiedzieli. Sam podawałem własne przykłady. Ja nie wiedziałem, choć to było tak ewidentne, że musiałem po prostu nie chcieć wiedzieć. Dlaczego?
Pomyślmy chwilę. Gdybyśmy wiedzieli o aktywnym seryjnym mordercy… Choćby to był ksiądz, za którym – jak za Jankowskim – stoją wszyscy ważni i święci. Czy to możliwe, że nie pobieglibyśmy na policję i do prokuratury? Możliwe to jest, owszem, ale jakoś jednak nieprawdopodobne, prawda? No, jasne, że gwałt – nawet na dziecku – to jednak nie zabójstwo. Ale dobrze wiemy – choć sam nie rozumiem, na czym dokładnie to polega – że to nie jest wyjaśnienie. Coś sprawiało, że nie byliśmy w stanie zdobyć się na żadną reakcję, na widok takich rzeczy. Albo że zawsze odwracaliśmy wzrok zanim zobaczyliśmy całą przerażającą prawdę. Co? Jak powiedziałem, nie wiem tego, ale jestem pewien, że coś takiego istniało, jakieś tabu wyjątkowo silne, nie wiem, ale dotyczyło to niemal bez wyjątku wszystkich z nas.
Nie tylko szuje zatem odwracały oczy, nie tylko szuje ignorowały cierpienie i krzywdę ofiar. I nie tylko ja, który o tym piszę.
Wiemy przecież – to akurat jest dobrze udokumentowane – że pedofilom w sutannach matki posyłały dzieci i tylko potem zabraniały im się skarżyć…
Jak można w tej sytuacji z czystym sumieniem wskazywać winne wszystkiemu obce szuje, nie mówiąc przy tym #WeToo? Bardzo poważnie pytam.
Styropian jednak jest ważny
To osobna sprawa i chyba nawet trudniejsza, choć już na szczęście zupełnie niekrępująca. I raczej niekontrowersyjna. Napisałem mianowicie także o tym, że próby usprawiedliwiania Macieja Zięby – innych także – ich zasługami dla Polski są absolutnie chybione i na wiele sposobów szkodliwe. Tu chcę wyjaśnić to, co przy tej okazji napisałem na pewno niezrozumiale.
Jeszcze raz się posłużę figurą Kmicica, który swoje winy zmazał heroicznymi czynami „dla Polski”. Być może to Sienkiewiczowi zawdzięczamy tę skłonność do wybaczania wszystkiego narodowym bohaterom, bo to od niego się dowiedzieliśmy, że wobec wielkiej sprawy Niepodległej Ojczyzny nic przecież nie ma znaczenia. Podobnie żadne dobro nigdy nie zrównoważy zdrady narodowej sprawy. Kmicic natomiast z kompanionami po prostu gwałcił i mordował. Dla zabawy, bo „młodość musi się wyszumieć”. Ten drobiazg poszedł w niepamięć zastąpiony podziwem dla bohaterstwa. Wyklęty Bury mordował starców, kobiety i dzieci w akcie bestialskiego ludobójstwa – ale wszystko to nic, bo to dla Ojczyzny mordował i to jej podli wrogowie go w końcu zabili. Bohatera zabili. Cóż, ludzie żyjący w wywalczonej przez Kmicica wolnej i niepodległej Ojczyźnie mają w niej prawo widzieć przede wszystkim trupy zamordowanych i cierpienie zgwałconych, co nieco obniża wartość niepodległości i wyklucza wdzięczność za nią, nieprawdaż?
Rację więc mają ci, którzy uważają „podkreślanie zasług” za hipokryzję ludzi „styropianu” niewartą wzruszenia ramion. Zwłaszcza ci młodzi, którzy – w odróżnieniu od starych – po prostu nie mieli niczego wspólnego z żadnymi naszymi dramatycznymi wyborami „w imię sprawy”.
Po zasłużonych dla polskiej wolności pozostają dziś dla nich wyłącznie zgwałcone dzieci. I tyle jest wart ten nasz „styropian” i nasza wolność, o której w kółko pieprzymy. A jednak jest niezwykle ważne, żeby te ludzkie wybory zrozumieć zamiast na nie machać ręką, skoro nie mają dla nas znaczenia.
Dzisiaj stajemy przed nowymi dylematami, a choć one mają nieco inne przyczyny, skutki bywają przerażająco podobne i podobne są psychologiczne mechanizmy w masowej skali. Jeśliby na przykład o prawa kobiet spytać ludzi na rok przed wyborami, to wielka część z nas, zwolenników opozycji, opowie się za uwolnieniem prawa do aborcji. Ten odsetek będzie jednak spadał znacząco z nadejściem wyborów, a w ich dniu prawo do aborcji straci w ogóle jakiekolwiek znaczenie dla ogromnej większości z nas. Dlaczego? Dlatego, że przeciwników „aborcji na życzenie” jest zdecydowanie więcej niż zwolenników PiS i nie tylko politycy opozycji, ale również kibicujący im wyborcy wiedzą, że sprawa aborcji może przynieść wyborczą klęskę. Nie wspominając o prawie do adopcji przez pary jednopłciowe. Albo o najbardziej elementarnych prawach człowieka poniewieranych i śmiertelnie łamanych na naszych oczach na białoruskiej granicy. Te wszystkie rzeczy gotowi jesteśmy poświęcić i poświęcimy „dla sprawy” – żeby tylko wygrać z PiS. A potem, żeby utrzymać władzę – więc tych spraw nie załatwimy po prostu nigdy. Wielu z nas nie tylko „taktycznie” decyduje się przy tym na „kompromisy” w tych wszystkich sprawach. W rzeczywistości naprawdę zaczynamy myśleć i czuć zgodnie z taktyką, uważając te wszystkie rzeczy za pozbawione znaczenia, a w myślących inaczej widząc wyłącznie głupi upór przy „niezrozumiałym radykalizmie”. Przestajemy widzieć wartości, podobnie jak kiedyś – z wyboru, choć on nie był świadomy – nie widzieliśmy zbrodni w Kościele.
To wszystko nie znaczy, że zwolennicy tego rodzaju „kompromisów” są cynicznymi hipokrytami. Przeciwnie. Trzeba pamiętać, że nie są, bo właśnie to jest ważne. Mają dobre powody do takich wyborów. Naprawdę, a nie na niby, upór przy ludzkim rozwiązaniu katastrofy na białoruskiej granicy jest dziś receptą na porażkę w wyborach. Nie tylko w Polsce – w „starej Europie” również, co niestety widać w europejskiej polityce. Tyle tylko, że po latach, w demokratycznej być może jeszcze kiedyś Polsce, jedynym śladem naszej walki o demokrację będą trupy uchodźców, okrutny zakaz aborcji i poniewierane wciąż mniejszości. I tyle ta demokracja będzie warta. Nikt nie będzie rozumiał, dlaczego potrafiliśmy się godzić na śmierć jednych i poniewieranie innych. Zwłaszcza, kiedy odwrócą się wreszcie trwale społeczne normy i każdy będzie już wiedział, że na śmierć szukającego ratunku uciekiniera godzić się może wyłącznie zbrodniarz, a pojęcie „aborcji eugenicznej” jest pomysłem zwyrodnialca.
Dzisiejsze pokolenie ludzi młodszych od nas, „styropianowych dziadersów” samo się kiedyś stanie „styropianem”. Ich racje i podejmowane według nich wybory staną się kiedyś niezrozumiałe. Ich wartości staną się anachronizmem. Warto mieć świadomość, jak to się dzieje i dlaczego. Ta świadomość pochodzi z rozumienia przeszłości, tego, kim jesteśmy i jak się tym kimś staliśmy. Dlaczego potępianie czarnych owiec bywa fałszem, jeśli się nie widzi, skąd ta ich czerń się bierze.
To kolejny ważny powód, dla którego warto wiedzieć, że zło w Kościele to nie tylko problem starych, zwyrodniałych dziadów, których możemy bez żalu wywalić na śmietnik historii i o nich zapomnieć, bo niczego wspólnego z nimi nie mamy. W rzeczywistości i mamy, i powinniśmy mieć.
PS.: Chcę jeszcze za coś podziękować i za coś przeprosić. Do wstydliwych rzeczy, które wyznałem w tym i w poprzednim tekście, powinienem dodać kolejną. Zdarza mi się mianowicie mówić do siebie. Potrafię myśleć właściwie wyłącznie głośno. Więc np. mówiąc albo – co przynajmniej wygląda nieco zdrowiej – właśnie pisząc. Mój poprzedni tekst o Maćku był więc takim głośnym myśleniem. Napisawszy go, poukładałem sobie w głowie rzeczy, które nie do końca były poukładane, kiedy do pisania siadałem. Niby tak nie powinno się robić, wiem, ale ja nie bardzo umiem inaczej i nie wiem, czy inni piszący naprawdę to potrafią. No, ten temat jest w dodatku trudny w ogóle, a dla mnie szczególnie, bo znałem Maćka serdecznie i nie umiem o nim myśleć chłodno. Dzisiaj dodałem, co przemyślałem wyraźniej w trakcie pisania, czego się dowiedziałem od innych i do czego doszedłem rozmawiając w komentarzach, które mi kilka rzeczy pokazały – w tym to, czego ludzie nie zrozumieli czytając, bo napisałem niewyraźnie, oraz to, czego ja sam nie rozumiałem dobrze, a co sobie uświadomiłem w rozmowie i dowiedziałem się od innych. Za rozmowy w facebookowych komentarzach jestem szczerze wdzięczny. Pomogły mi wyjątkowo. Jak nigdy dotąd.