Opozycja boi się Dnia Ostatniego – przedterminowych wyborów. Finansowanych tym razem kasą z Unii Europejskiej, która popłynie do rąk Kaczyńskiego zanim Unia zdoła zakręcić kurek z powodu połamania przez Polskę wszystkich podstawowych zasad demokratycznej praworządności. W tej sprawie odezwał się wczoraj w Gazecie Wyborczej, Marszałek Senatu Tomasz Grodzki.
Niewierność Tomasza
Grodzkiego wielokrotnie krytykowałem, wielokrotnie apelowali doń Obywatele RP, z goryczą notując jego wyniośle lub po prostu arogancko milczące odmowy. Cóż, szczególnie dorosłe to z naszej strony nie było – najwyraźniej chcieliśmy kochać innego Grodzkiego niż Grodzki prawdziwy.
Grodzki prawdziwy nie miał zaś samodzielności, odwagi ani wyobraźni, by stać się na przykład politycznym wyrazicielem społecznych protestów ostatnio, kiedy Kaczyński rozpętał wojnę o aborcję, budząc tym nie tylko wściekłość i mobilizację „naszej strony”, ale również przerażenie wśród wyborców PiS, którzy jednak nie popierali całkowitego zakazu i nie uważali, by wojna z opozycją była najlepszym pomysłem w czasie groźnie galopującej zarazy. Zabrakło mu odwagi i wyobraźni, by twardo określić warunki pokoju w tej wojnie i by doprowadzić do realizacji tych warunków za pomocą niemałych instrumentów, które posiada. No, mężów stanu nie mamy dziś w nadmiarze. Grodzki mężem stanu nie jest także, choć wielu z nas chciało go w nim zobaczyć.
Krytykowałem Grodzkiego również między innymi za taki drobiazg, że przez długie miesiące jedynym i uznanym autorem wiarygodnych danych o pandemii w Polsce był pewien nastolatek i dowodzona przezeń grupa internetowych wolontariuszy, a nie kancelaria opozycyjnego Senatu tworzącego własną politykę, społeczne i samorządowe sztaby kryzysowe i zalążek władzy przejmowanej tu i teraz. Wstydliwa dla nas prawda jest wszakże i taka, że nie zrobił tego również żaden z ruchów obywatelskich i żadna z zasłużonych gdzie indziej organizacji społecznych.
Nawrócenie
Grodzki nie po raz pierwszy rzecz jasna wypowiedział wszystkie konieczne w takich razach zaklęcia – o rozpadającym się państwie, nawet (co jest już jakoś wyjątkowe u niego) o moskiewskim zagrożeniu dla polskiej racji stanu, o galopujących kosztach kryzysu. To modlitewny, że tak powiem, rytuał opozycji. Nic więcej. Ale na nieznaną wcześniej miarę Grodzki zdefiniował problem tym razem konkretnie. Otóż przedterminowe wybory są jego zdaniem możliwe. Nie są jednak szansą – tu znów odzywa się stary i znany Tomasz niewierny – wbrew dzisiejszym sondażom byłyby zagrożeniem. Dlaczego? Z powodu kasy z Unii, która wpadnie Kaczyńskiemu w łapy i posłuży w kampanii jak zwykle. Skracając rozumowanie Grodzkiego, środki z Funduszu Odbudowy są właśnie tym, o co walczyć trzeba do śmierci. Kto dostanie tę kasę, będzie rządził.
Co zresztą przy okazji pokazuje fatalne uboczne skutki błogosławionej skądinąd europejskiej integracji. Najpierw przystosowywaliśmy ustrój i gospodarkę do unijnych standardów. W całych rozległych obszarach nawet więc nie musieliśmy sami wymyślać własnego państwa – wystarczyło iść za dziejową koniecznością kopiowania europejskich wzorców i wypełniania rekomendacji. To oczywiście było rozsądne, ale równocześnie to była też najprostsza droga do alienacji od polityki, w której niewiele od nas zależy, a nasza rola ogranicza się do odhaczania punkt po punkcie unijnych dyrektyw. To również prosta droga dla umysłowych leni, którym za całą polityczną kulturę i doświadczenie starczają rozmowy z cywilizowanymi kolegami z Zachodu. Przede wszystkim jednak polityka straciła związek z odpowiedzialnością. Kosztowne projekty nie wymagały już troski o budżetową równowagę, szukania rezerw i potencjału rozwojowego. Wystarczyło rozsiąść się wygodnie i sterować szerokim strumieniem unijnych pieniędzy, cieszyć się z „zielonej wyspy” w czasach kryzysu – nawet nie było trzeba wiele myśleć o przeznaczeniu tej fortuny, bo w ogromnej mierze również te decyzje podjęto za nas. Na ogół zresztą na nasze szczęście. W taki oto sposób wychowaliśmy sobie za pieniądze z Unii klasę politycznych trutni, dla których polityka to sama radość – władza bez odpowiedzialności.
Wynika z tej dygresji, że politycy – czy sobie z tego zdają sprawę, czy nie, czy mają tę świadomość, czy tylko lękowe przeczucia – dobrze wiedzą, czym jest diagnoza, którą Tomasz Grodzki wypowiedział wczoraj w Wyborczej. Tekst Grodzkiego wskazuje obok wielu innych rzeczy, że władza – choć dziś pcha się w ręce – pozostaje dla opozycji gorącym kartoflem, bo odpowiedzialność tym razem spadnie wraz z nią ogromna. A jednak… Nie sądy, nie Adam Bodnar, nie aborcja – to kasa z Unii jest tym, o co walczyć trzeba na śmierć i życie. Oto więc Tomasz zobaczył i dotknął. Uwierzył, że czas podjąć walkę. Choć wciąż możliwe, że tylko tak mówi.
Ewangelia Tomasza
Nie jestem pewien źródeł natchnienia. Czy jest nim partyjne zaplecze Grodzkiego, czy to jego własne olśnienie. Adresat jest w każdym razie widoczny. Cała opozycja – podkreśla Grodzki z naciskiem, mając prawdopodobnie na myśli nerwowość w ustaleniach stosunku do głosowania w sprawie unijnych pieniędzy, w którym Kaczyński liczy na opozycję, ostentacyjnie ignorując opór własnych przystawek – jak to było w przypadku piątki dla zwierząt, której przystawki nie poparły, ale poparła opozycja. Grodzki wzywa opozycję do współdziałania. Oraz wypowiada ofertę dla możliwych do przeciągnięcia szabel z obozu władzy. Stwórzmy rząd – powiada. Przejmijmy TVP i unijne pieniądze. Wtedy wygramy.
Czy ktokolwiek Grodzkiego posłucha? Moim zdaniem – przy całym sarkazmie powyższego, z którym kryć się nie ma sensu, bo kto by w to uwierzył – Grodzki zasługuje na wsparcie. Opowiada się wyraźnie za przejęciem władzy – po wszystkich dowodach na to, że opozycja jej nie chce. Sam stanowi potencjalny ośrodek opozycyjnej polityki. Ma sporo możliwości, choć sam Senat w tradycyjnie pojmowanej układance parlamentarnych rachunków może bardzo niewiele. Senat jest również naturalnym miejscem dla rozmaitych ponadpartyjnych inicjatyw społecznych i obywatelskich. Nie wiemy, jak zachowa się niewierny Tomasz ze wsparciem nie zarządu PO, ale obywatelskim. Nie wiemy, kim byłby Tomasz samodzielny.
Senat może powołać panel obywatelski jako „Trzecią Izbę”. Proponowaliśmy Trzecią Izbę w sprawie konstytucji, w sprawie aborcji, klimatu. Trzecia Izba mogłaby się zaś zająć również Funduszem Odbudowy i realną polityką odbudowy. Senat mógłby natomiast z góry uchwałą potwierdzić, że decyzje i rekomendacje Trzeciej Izby – jakiekolwiek będą – będą dlań wiążące. To znacząca deklaracja o możliwych doniosłych skutkach. Zarówno ustrojowo, jak „wizerunkowo” – kampanijnie. Izba obywatelska – panel obywatelski – powstaje w drodze statystycznie kontrolowanego losowania. Ze swej natury wyłania reprezentantów całego społeczeństwa. Nie tylko wyborców opozycji, ale również wyborców PiS. Taka decyzja wymaga więc odwagi. Ale daje niesłychanie potężny atut i mandat.
Marszałek Grodzki prawdopodobnie nie aż tak głęboko dotknął i zobaczył, by aż nabrać skłonności do wysłuchiwania tego rodzaju porad. Niemniej zwłaszcza obserwacji kogoś tak sceptycznego jak ja mógłby choćby w minimalnym stopniu zaufać. Mandat zaufania dla „obywatelskiego marszałka” jest wciąż w jego zasięgu. Wystarczy zdobyć się na odwagę i sięgnąć po niego. To atut znacznie mocniejszy niż apele do polityków – zwłaszcza tych wciąż pod wpływem Kaczyńskiego, który jest samym złem i to złem wciąż potężnym.
5 thoughts on “Nawrócenie Tomasza – strach przed Dniem Ostatnim i… – kasą z Unii”
Te szpile trzeba jednak wbijać Tomaszowi w akupunturowe punkty energetyzujące, a nie tak, żeby się nadąsał i opadł z sił pod wpływem zgryźliwości. Trzecia Izba – natychmiast. Potrzebne są konkrety: kto losuje, spośród kogo (bo przecież wylosowany czysto statystycznie X może wcale nie chcieć być w takiej Izbie), kto i kiedy określa jej strukturę, jak dalece jej opinie są wiążące dla Senatu, kto i w jaki sposób wypełnia jej postanowienia?
Jak się dobiera uczestników paneli, to wiedza specjalistyczna, skomplikowana i — przyznam — nie w pełni tę rzecz rozumiem, choć na szczęście mamy w Polsce sporo fachowców od tego. Problemów natury „techniczno-statystycznej” jest bez liku. Wspomniany przez Ciebie „response-rate” (ilość tych, którzy się godzą na udział w stosunku do tych, których wylosowano i udział zaproponowano) jest jednym z zagadnień. Niski współczynnik zgody zaburza reprezentatywność próby. Nie jest reprezentatywna, jeśli zawiera tych, którzy się godzą, bo oni są inni niż większość. No, jakoś sobie z tym radzą fachowcy od badań, zapewniając — co po wielokroć sprawdzano — że próby w panelach rzeczywiście są reprezentatywne. Kolejnym dla mnie kłopotem jest fakt, że typowy panel to nie więcej niż 100 osób, podczas, gdy próba reprezentatywna dla Polski (wiemy z licznych sondaży), to 1004 osoby. No, ale to jest ta „wiedza tajemna”, którą mają zajmujący się tym socjologowie.
Na politycznym poziomie ważne jest ustalić właśnie jak dalece wyniki prac panelu są wiążące. Tu zwykle określa się po prostu przedmiot prac i podejmuje decyzję — „tak, wasze wyniki uznajemy za przesądzające”. Czasem robi się to z warunkiem osiągnięcia w panelu jakiejś zakładanej progowo większości.
Masz rację, Grodzkiemu nie należy wbijać szpil, kiedy się z nim chce rozmawiać. Ja sobie przyznałem to prawo, bo nie ja będę rozmawiał — z tego się również wycofałem. Zajmuję właśnie wygodną pozycję komentatora. I zamierzam złośliwości rozdawać równo tym, którzy na nie według mnie zasługują. Z tej perspektywy sądzę, że Grodzkiego i tak potraktowałem łagodnie. To, co nawypisywał, jest w rzeczywistości przerażające. Jak demokrata może się bać wyborów?! Jak w trawionej kryzysem Polsce, w której ruina postępuje każdego dnia, można się bać wyborów przedterminowych? A właśnie ten lęk i pewność zwycięstwa PiS przebijał w myśleniu Grodzkiego, pomimo wezwań do boju.
Grodzki powiedział, żeby PiS pozbawić władzy przed wyborami. Celem jest unijna kasa i TVP. To da perspektywę zwycięstwa. No, racjonalne to jest, owszem, choć niczego spójnego nie tworzy. Po co to wszystko mianowicie — poza kasą i TVP dla naszych, a nie dla nich — tego wciąż nie wiemy. Mężem stanu Grodzki nie jest. Jest smutnym przeciwieństwem kogoś takiego. No, ale wyszło mu, że władzę trzeba brać. To dobrze. Nie śmiem pytać, kto ją ma wziąć. Cała opozycja — mówi Grodzki. Co to jest dokładnie? A, to już państwo wybaczą — powiedziałby Grodzki w wywiadzie — to jest przedmiot ustaleń pomiędzy liderami i tych rozmów nie będziemy przecież prowadzili za pośrednictwem kamer. Dobra, niech będzie. Przydałoby się jednak, żeby ktoś te ustalenia żyrował. Wtedy być może da się w nie uwierzyć, choć nadzieję mam słabą.
Ten tekst jest przepojony duchem niewolnictwa, czy może lepiej poddaństwa. Tak zwany „obywatel” błaga na kolanach przedstawiciela władzy okupacyjnej nadanej „przez Boga” o swoje poddańcze prawa. O wysłuchanie, o uwzględnienie, o obywatelskie instytucje. To jest żenujące.
Demokracja, to jest ustrój, w którym z definicji wolni obywatele wybierają w sposób wolny swoich przedstawicieli. My nie mamy w najmniejszym stopniu demokracji, lecz dyktaturę nomenklaturowych partyjno-medialnych sitw. System okupacyjny, który się kryje się za jedyną legitymizacją, jaką jest „wybór mniejszego zła”. Ja oczywiście nie biorę udziału w tej wyborczej farsie, ale trochę rozumiem tych ogłupionych Polaków, którzy w tej farsie biorą udział i „wybierają mniejsze zło”. W końcu PiS to mniejsze zło niż hitlerowcy, którzy rozstrzeliwałi masowo mieszczuchów łapanych w łapankach, czy chłopów w palonych wioskach. Taki wybór zniewolony naród nieraz podejmował. Na przykład Gomółka to był mniejsze zło niż Bierut, a Gierek to była mniejsze zło niż Gomółka. Ale dlaczego niby Tomasz Grodzki i KO miałyby być „mniejszym złem” niż Jarosław Kaczyński i PiS? Ten okupant i tamten okupant. Bez żadnej legitymizacji. Bez istotnych różnic. Nie „mniejsze zło”, lecz to samo zło.
Gdzie Pan tu widzi błagalny ton, nie wiem. Powyżej dostałem z kolei prztyczka za niedostatki dyplomacji, co wydało mi się uzasadnione. Grodzki zadeklarował chęć przejęcia władzy, ja zasugerowałem spotkanie (nie dojdzie do niego, łaskawość Grodzkiego ma wyraźne granice) po to, by opowiedzieć, jakie są warunki poparcia takich projektów — zarówno te, które uważamy za minimalne warunki konieczne powodzenia takiego projektu, jak i te, które dla nas są niezbędne, żeby móc tę opozycyjną politykę w ogóle poprzeć.
Być może realizuje Pan własny pryncypializm nie uczestnicząc w wyborach, które uważa Pan za farsę. Podzielając w jakiejś części powody tego Pańskiego przekonania, od lat usiłujemy działać na rzecz zmiany tej patologii. Tak, żeby coś z tego miało szansę wyniknąć. Nie wynika, oczywiście. Więc się przyglądaliśmy błędom, próbując modyfikować strategie, sposób typowania i (lub) pozyskiwania sojuszników itd. Odmowa udziału wydaje się mi w tym konkretnym przypadku metodą z wielu względów najgorszą z możliwych. Nie tylko jest nieefektywna, ale pogłębia patologię. Symetrii między Grodzkim i Kaczyńskim też nie ma. Jest zasadnicza, bardzo głęboka asymetria, niezależnie od tego, jak głęboka jest moja niewiara w świętość Grodzkiego, czy innych po „naszej stronie”.
I jeszcze coś, jeśli Pan pozwoli. Zwracam na to uwagę, choć to przecież nic w stosunku do tego, co się wyprawia np. na Facebooku. Ale jednak. Jeśli pisze Pan „tak zwany 'obywatel'”, to brzmi to inwektywnie. To mi nie przeszkadza, wolę ten język od okrągłych sformułowań. Ale to jest ocena rzucona bez uzasadnienia, choć być może dlatego jestem obywatelem „tak zwanym”, że klęczę przed Grodzkim, o coś go błagam itd. No, nie widzę tego — już pisałem. Byłem tym — nie było takich wielu w Polsce — który się postawił gabinetowemu „paktowi senackiemu” wystawiając własną kandydaturę. Prawdopodobnie trudno byłoby mi opisać tu Panu koszty oraz cudny zapach tych pomyj, które na moją głowę wtedy wylano, niemniej niezależnie od tego, trudno tę postawę uznać za klęczącą. Nie chcę nawet wchodzić w tę dyskusję — chcę jednakże prosić, by zechciał Pan jednak unikać ocen nieuzasadnionych.
Napisałem przecież: „Demokracja, to jest ustrój, w którym z definicji wolni obywatele wybierają w sposób wolny swoich przedstawicieli.” W tym jest zawarta również definicja rzeczywistego obywatelstwa, które obowiązuje już od starożytnej Grecji. Obywatel to ktoś, kto zarówno może kandydować, jak i zgłaszać własnych kandydatów oraz w sposób wolny wybierać swoich reprezentantów. W I RP obywatelami była szlachta, ale już nie byli nimi 90% poddanych z gorszych sortów społecznych. Jak się ma numer PESEL, to może jest się obywatelem formalnie, ale nie jest się obywatelem rzeczywistym w sensie demokracji przedstawicielskiej. Jak się nie ma podstawowewego atrybutu obywatela to jest się niby, tak zwanym, czy pseudo obywatelem. Jest się poddanym w systemie niby, tak zwanym, czy pseudo demokratycznym. Tak było w komunie, i tak jest też dzisiaj. Zarówno Pan, jak i ja jesteśmy pseudo obywatelami, bo nie mamy obaj wolności kandydowania i wolności wybierania autentycznych reprezentantów do Sejmu, który ma praktycznie 100% władzy w państwie.
I Pan to doskonale wie. Wie Pan, że nie może Pan kandydować do sejmu bez koncesji jakieś scentralizowanej pseudo-partyjnej mafii. I wie Pan jaki jest decydujący atrybut obywatelstwa, bo to jest w elementarzach dotyczących demokracji, w międzynarodowych paktach i deklaracjach praw człowieka (np. art. 25) i wiedzy powszechnej już od czasów starożytnej Grecji. Nie ma co udawać, że nigdy Pan tego nie słyszał.