Musimy coś zrobić, co by od nas zależało, zważywszy, że dzieje się tak dużo, co nie zależy od nikogo.
To z Wyzwolenia, tak tam mówi Konrad. Rodzaj motta niech z tego będzie. Na zdjęciu spektakl w inscenizacji Swinarskiego.
Nie o taką Polskę...
Wyspiański, cóż – jeden z tych, co to był wielki pomnikowo. Ale przecież niezupełnie zrównoważony, a w dodatku prowadził się fatalnie. Więc kto by się Wyspiańskim przejmował…
Przy całym własnym krytycyzmie, ostrym niemal na granicy depresji, najzupełniej poważnie uważam konflikt z PiS za właściwie wygrany. Myślę, że to jest trzeźwa ocena, a nie pijana wizja. PiS zmierza ku zderzeniu z kolejnym murem i albo rozsypie się hamując, albo przypuści jeszcze kolejną szarżę, ale zderzenia już nie przeżyje. Ma go też wreszcie kto dobić – mam tu na myśli oczywiście Tuska. Ta sytuacja powinna skłaniać do radości, a wcale nie skłania. Kompletnie już pomieszaliśmy, z czego należy się cieszyć, a czym martwić. Poniżej manifest i uzasadnienie mojej mizantropii, jeśli Państwo pozwolą. Bez związku z rocznicą Powstania (dzisiejszą), choć na jej tle.
Ile zrobiliśmy
Patrzę na wyroki i postanowienia TSUE, które tylko z trudem jestem w stanie wszystkie wymienić, na opinie Komisji Weneckiej, wyroki Europejskiego Trybunału Praw Człowieka – i mam ochotę otwierać szampana: wygraliśmy oto największą i najważniejszą z batalii przeciw PiS. Tę w sprawie praworządności. Patrzę dzisiaj na panie Przyłębską oraz Manowską, słucham, co gadają Ziobro, Kaczyński i Morawiecki – i korek strzela już sam z siebie. Całe to towarzystwo nieudaczników rozpaczliwie szuka dziś języka, który byłby w stanie jakoś zamaskować ich indolencję i całkowitą porażkę.
Niezależnie od tego, czy i w jaki sposób PiS przełknie tę żabę – np. co na polecenie Kaczyńskiego zrobi w TK Przyłębska 31 sierpnia – słychać przecież wyraźnie Manowską rozważającą własną dymisję i czekającą na dyrektywy Morawieckiego, słychać też bezradnego Morawieckiego, którego rozczarowała Izba Dyscyplinarna i cała reforma Ziobry – jak się był łaskaw wyrazić. Nadchodzi przesilenie i ono jest w dodatku prostą konsekwencją tego, co jako społeczeństwo zrobiliśmy własnym oporem w sprawie sądów zwłaszcza w 2017 i 2018 roku. Tu do spektakularnych osiągnięć należało np. utrzymanie konstytucyjnej kadencji sędziów SN, w tym I Prezes – a miało to i ma znaczenie odczuwalne do dzisiaj. Niemożliwe do przecenienia. Wiemy więc dziś bez wątpliwości, że PiS wykona kolejne ruchy wymuszone naszym działaniem oraz jego dzisiejszymi skutkami, czyli zwłaszcza twardymi warunkami UE – i wiemy, że to musi być poważny krok wstecz.
Czeka nas więc prawie na pewno kolejna nowela ustaw o sądach. Jak z każdą poprzednią nowelą, trzeba się będzie temu wszystkiemu uważnie przyglądać i reagować przytomnie. Wygląda jednak na to, że tym razem Sąd Najwyższy ni mniej, ni więcej tylko odzyskamy dla niezawisłych sędziów. Wygląda też na to, że tym razem istotną i w wielkim stopniu rozstrzygającą zmianę zobaczymy również w Krajowej Radzie Sądownictwa.
Może się wprawdzie – zawsze może – wydarzyć kolizyjny kurs odwrotny, co oczywiście oznaczałoby praktyczną realizację Polexitu. Ten drugi wariant byłby rzecz jasna zdecydowanie bardziej dramatyczny – ale dla władzy PiS oba scenariusze są podobnie zgubne. Gdybym miał doradzać Kaczyńskiemu, zdecydowanie radziłbym ustąpić i sądy po prostu oddać, bo to może przedłużyć egzystencję tej władzy i mniej wszyscy zapłacimy za wstrząs jej upadku – aparatczycy PiS również zapłacą mniej. Skoncentrowałbym się na frazeologii, która jakoś klęskę ustępstw zamaskuje – bo to się przecież zawsze da zrobić. Dostrzegłbym nawet kilka zalet – w tym wytrącenie z rąk Tuska kilku wygodnych figur o walce dobra ze złem.
Niezależnie od decyzji Kaczyńskiego i niewiadomej jeszcze siły odśrodkowej w obozie władzy, która Kaczyńskiemu zakłóci każdy scenariusz, powinniśmy już dzisiaj radośnie odpalać fajerwerki. Kapitulacja w sprawie SN i KRS będzie dla PiS tak samo destrukcyjna jak plajta Polskiego Ładu. Walczyłem o taką Polskę, w której władzę obala nie wyłącznie dekoniunktura w gospodarce, ale także ruch społeczny na rzecz wartości. Ludzie mają w niej władzę nad własną historią i potrafią ją zmieniać.
Przecież jednak żadnej radości wśród nas nie widać, choć sukces w największej i najważniejszej batalii ostatnich lat jest niewątpliwy, bez trudu widoczny i doprawdy ogromny.
Dlaczego nie strzelają szampany?
Skąd się w nas bierze ta fatalna depresja, powodująca, że kompletnie nie doceniamy własnych osiągnięć? Już dziś przecież władza sądów okazuje się w praktyce orzeczniczej odporna na polityczne zakusy politycznej władzy bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości i w stopniu nawet większym niż np. w USA – choć to jest z pewnością bardzo daleko posunięta ocena. W Stanach po wielkiej smucie Trumpa upragnione rządy Demokratów spotykają się z otwartym sabotażem sądów, w których ludzie szalonego ex-prezydenta przejęli w sporym stopniu kontrolę. W Polsce – jakkolwiek szokuje takie spostrzeżenie – władza sądów okazała się odporniejsza. Trudno mi wyobrazić sobie, jak silnej depresji trzeba nam będzie, żebyśmy zbagatelizowali znaczenie tego, co się w Polsce dokona. A chodzi tu – powtórzmy – o niezawisły SN i KRS uwolnioną od politycznej kontroli. Kiedy to nastąpi, nie zrobi na nas większego wrażenia – i to również widać dziś jak na dłoni z całą porażającą pewnością. Dlaczego więc – spytam jeszcze raz – nie wystrzelą szampany?
Powodów jest ileś, ale spora część z nich sprowadza się do jednego – nam po prostu niezupełnie o sądy chodzi. To nie o ustrój dbamy, choć tyle gadamy o demokracji. Obchodzi nas wyłącznie, kto wygra w politycznej wojnie o władzę. Czyja będzie ta władza. Kto przejmie jej instytucje. Rząd dusz. Kto weźmie wszystko. Podobnie więc jak pisowcy, demokraci również uważają, że nie urządzenie ustroju jest ważne – liczy się wyłącznie, kto rządzi. Albo, jak kto woli – i jak to dawno temu powiedział oczadziały premier Jan Olszewski, kiedy go właśnie obalano – czyja będzie Polska.
Owo pytanie Olszewskiego sprzed bez mała 30 lat, napuszone fałszywym patosem, na który można by się nawet nabrać, gdyby tylko nie słyszeć skacowanego pobekiwania w tle, było bodaj najbardziej skrajnym wyrazem tego, co w polskiej polityce od dawna jest najgorsze, najbardziej destrukcyjne i złowieszcze. Czego owoce dzisiaj zbieramy.
Tylko bełkotliwym dramatyzmem Olszewskiego da się wyjaśnić inne z kolei zdanie – wypowiedziane w inauguracyjnym przemówieniu Kornela Morawieckiego – wówczas Marszałka Seniora Sejmu wybranego w 2015 roku. Mówił wtedy, że obalanie komunizmu właśnie się w Polsce rozpoczyna. Jak to możliwe, by ktokolwiek – przytomny czy porażony demencją – mógł wypowiadać podobne niedorzeczności, kiedy w wolności zdążyło już się urodzić i wyrosnąć całe nowe pokolenie? Ano tak, że w skoro, jak wiadomo, w Magdalence jedni ubecy zastąpili drugich i w podłej konspiracji na nowo podzielili się władzą, to przejście od monopartii, politycznej cenzury, politycznych więźniów i monopolu państwowej gospodarki do pluralistycznej demokracji i wolnego rynku nie miało żadnego znaczenia i umęczony komunistycznymi torturami Morawiecki nawet go nie zauważył. To był tylko sztafaż kryjący prawdziwą istotę problemu: „to nie my rządziliśmy”. Nie jeden Morawiecki zmiany ustroju nie zauważył. Ona nigdy nie była dla istotna dla całej tej formacji, która w czasach „Solidarności” miała niezwykle silną pozycję, choć niezbyt wiadomo skąd wziętą, bo żadnych większych zasług ci ludzie nie mieli. W PRL oni nie z totalitaryzmem walczyli i nie o demokrację – walczyli z bolszewikami. Na ogół zresztą wyłącznie gębą, a i to nie własną, bo w modzie były wówczas w tych kręgach raczej dziarsko brzmiące pseudonimy niż odsłonięta w sprzeciwie własna twarz.
Na tym jednak kończą się historyczne wiadomości, których słuchamy po naszej stronie polskiej wojny z przyjemnością. Z zawstydzeniem bowiem zamiast satysfakcji skonstatować należy, że korki od szampana strzelą dzisiaj wśród demokratycznych obrońców Konstytucji nie wtedy, kiedy już ustrój Rzeczypospolitej wypełni obietnice jej pięknej preambuły, ale po prostu, kiedy Kaczyński przegra wybory. Według dzisiejszych notowań – na rzecz Tuska. Znienawidzony Kaczyński ulegnie uwielbianemu Tuskowi – radość wybuchnie wtedy i z tego powodu. Ja szampana nie otworzę, choć z pewnością zrobią to wszyscy wkoło – i za swoje marudzenie psujące radosne święto z góry niniejszym przepraszam. Nie dlatego nie będę świętował, że nie ucieszy mnie porażka Kaczyńskiego ani sukces Tuska, bo oba te fakty oczywiście powitam z radością, a co więcej będę miał świadomość, że również własną rękę do tego przyłożyłem. Jak wszyscy u nas, Kaczyńskiego nie cierpię, a Tuska lubię, choć może niewystarczająco wielbię. Nie strzelę z szampana dlatego, że to po prostu nie jest moja polityka. Uważam ją za zaprzeczenie wszystkiego, co w polityce jest ważne i cenne.
Przy całej nieadekwatności historycznych porównań brzydzi mnie to uderzające podobieństwo dzisiejszych postaw do owej znanej sprzed lat, na pozór dzielnej, w istocie tchórzliwej i przede wszystkim kompletnie czczej frazeologii rzekomych bohaterów Morawieckiego. Wciąż ich żywo pamiętam, kiedy o zdradę świętej sprawy oskarżali wówczas np. Frasyniuka, który w odróżnieniu od nich opozycyjne instytucje i ich realny opór po prostu tworzył zamiast bredzić o niepodległości i który zapłacił za to drugim ze swych wyroków, ledwie kilka miesięcy ciesząc się pospiesznie wolnością po pierwszym. To są mocne słowa, wiem. Ale mam i mocniejsze: ten sam fałsz, często podobnym tchórzem podszyty, prezentują dzisiaj ci, którzy wmawiają nam, że PiS odsunie i szczęście nam zapewni najsilniejsza partia parlamentarnej opozycji. Sama z siebie. Bo nie liczy się nic, tylko „arytmetyka sejmowa”. Ta arytmetyka to podobnie złudny fetysz, jak kiedyś niepodległość. Usprawiedliwia i ukrywa bezradną bierność.
Skąd wiem, że upragnione przejęcie władzy nie będzie znakiem nadziei, a tylko kolejnym wypełnieniem tej prymitywnej i groźnej definicji polityki, którą nam zafundował szalony premier Olszewski? I jak w ogóle śmiem wypowiadać takie rzeczy o przekonanych i uczciwych demokratach, jak choćby Donald Tusk? Otóż to właśnie dlatego, że dzisiaj nie cieszymy się sukcesem batalii o sądy. Praworządność – społecznie patrząc – jest zaledwie frazeologicznym nalotem na całej tej naszej epickiej batalii. Jakiekolwiek intencje i cechy przypisywać demokracie Tuskowi, jakiekolwiek nadzieje wiązać z reformami, których on być może zechce dokonać – w społecznej skali my po prostu nie reform chcemy. My chcemy wygrać. Polska ma być nasza, dokładnie jak tego chciał Olszewski, a reszta obchodzi nas umiarkowanie. To jest ten powód, dla którego do powszechnych wiwatów – jeśli się rzeczywiście zdarzy ta okazja – ja się przyłączać nie będę. Po prostu – by znów powiedzieć, jak już nieraz mówiono z tym kiczowatym patosem w stylu Olszewskiego właśnie – ja nie o taką Polskę…
Inaczej jednak oczywiście niż w opowieściach pisowców, tu nikt nikogo nie zdradził ani o świcie, ani żadną inną porą. Żadnego spisku nie było. Po prostu jest jak jest. Warto spróbować zrozumieć, jak mianowicie i dlaczego.
Diabeł udaje nieistnienie
Powiedziałbym, że sądy i Czarnek pokazują jedne z najpoważniejszych problemów w społecznym postrzeganiu polityki – zupełnie niezależnie od wagi samych tych spraw, które są przedmiotem konfliktu. Ukryte w konflikcie o sądy i szkołę zamienianą przez Czarnka w narzędzie masowego prania mózgów społeczne mechanizmy są całkowicie niewidoczne w jakiejkolwiek społecznej skali. Są jak ów diabeł, którego największym sukcesem było przekonać swe ofiary, że nie istnieje. Trzeba jak zwykle wysiłku, by zobaczyć, w czym rzecz.
Jednym z tych problemów jest pozornie oczywiste przekonanie o rozstrzygającym znaczeniu „arytmetyki sejmowej”. Ona oczywiście ma znaczenie, problem w tym, że niewyłączne. Niedostrzeganie znaczenia w polityce czegokolwiek poza sejmowym rachunkiem sił jest brzemiennym w skutki fałszem. Wydaje się jasne, że kto ma większość, ten może wszystko i – jeśli taki standard narzuci, a przecież może – wszystko mu wolno. To akurat zło widzimy dziś wyraźnie i bardzo powszechnie, bo postać przybrało skrajną. Rzadziej sięgamy pamięcią w rzekomo szczęśliwe lata minione, kiedy z tym również bywało rozmaicie. Ale zdecydowanie najrzadziej, o ile kiedykolwiek, dostrzegamy pewien specyficzny rewers rządów większości, który tu jest najważniejszy. Właśnie niewyłączność polityki widzianej w ten sposób. O co dokładnie chodzi?
Kto nie pamięta przeszłości uzasadniającej symetrystyczne „PO nie była lepsza”, niech sobie przypomni prowadzącego obrady Sejmu marszałka Niesiołowskiego, kiedy wyłączał sejmowy mikrofon Suskiemu, mówiąc przy tym:
– Jak pan będzie marszałkiem, to będzie pan decydował, kto mówi.
– Mówisz, masz – chciałoby się rzec niestety. Wspomniany rewers rządów większości nie na tym jednak polega. To banał, że obie strony potrafią zachować się w takich razach identycznie. Mówię o tym, czego uparliśmy się nie widzieć – że „arytmetyce sejmowej” nie wolno nigdy pozwolić przesądzać. W przeciwnym razie będzie ta arytmetyka zawsze narzędziem tak samo totalnej przemocy, jak jej właśnie doświadczamy. Narzędziem odrywania polityki od wpływu na nią zwykłych ludzi. Od tego, by polityka była wyrazem ich życia, ich sporów, gry interesów, realizacji czasem wspólnych, a czasem sprzecznych wartości i potrzeb. By demokracja stała się możliwa, mniejszość musi nauczyć się działać efektywnie: tu nie wolno czekać, aż jakiś cud (np. katastrofa gospodarcza) sprawi, że arytmetyka się odwróci. Jeśli mniejszość rozłoży ręce – jak je rozkładał Borys Budka, słusznie przecież pytając, co może zrobić, skoro większości nie ma – uzna śmierć demokracji i de facto ją zaakceptuje. Dokładnie tak, jak śmierć niepodległości uznawali w istocie ci rzekomi bohaterowie, którzy o niej wypisywali dziarskie teksty na ścianach toalet, uważając za zdrajcę świętej sprawy i niebezpiecznego prowokatora każdego, kto robił cokolwiek zanim ta niepodległość w cudowny sposób nastała.
Zwracam na to uwagę z kilku bardzo jakościowo różnych powodów. Obywatele RP znajdowali np. dziwaczne upodobanie w występowaniu właśnie w mniejszości – niewielu to rozumiało, niektórzy widzieli w tym niemal masochizm. Konfrontując się np. ze smoleńskimi miesięcznicami albo z Marszem Niepodległości dość wyraźnie dbaliśmy o to, by nigdy nie wykorzystywać liczebnej przewagi, jeśli nawet w rzadkich okazjach ona nam się zdarzała. Swoje chcieliśmy wymuszać właśnie mniejszością. Udawało nam się to wielokrotnie i w końcu udało niemal ostatecznie – niemal, bo smoleńskie celebry odradzają się właśnie na nowo, a sama sprawa ma przecież ograniczone, choć wcale niemałe znaczenie. Dbaliśmy o to właśnie dlatego, że demokracja, o którą nam chodziło i wciąż chodzi, tym się charakteryzuje przede wszystkim, że nikt w niej – żadna mniejszość i żadna nawet jednostka – nie jest bezbronny. Każdy powinien być w stanie wymusić na większości uznanie własnych praw. Realizując w mniejszości własne prawa, niejako biorąc je sobie, tworzyliśmy równocześnie zręby ustroju, o jaki nam chodzi – bez udziału sejmowej większości, w wręcz jawnie wbrew tej większości, bo właśnie w tym rzecz, że nie ona ma tu prawo cokolwiek narzucić, nie do niej należy decyzja i to nie z jej łaski biorą się prawa mniejszości. Chcieliśmy pokazać, że to jest możliwe i pokazaliśmy to, choć – obawiam się bardzo – nikt tego nie docenił.
Nam zaś zależało zwłaszcza na uogólnieniu tej strategii i zaproponowaniu jej całemu ruchowi demokratycznemu. Uważaliśmy więc na przykład, że respekt dla praw aborcyjnych kobiet lub dla praw mniejszości seksualnych da się wymusić na tej władzy, a jeśli tak się stanie, to prawa te będą miały gwarancję trwałości. I tylko wówczas będą ją miały – dlatego koniecznie trzeba to zrobić właśnie teraz, póki rządzą „oni”, a nie kiedyś w przyszłości, kiedy rządzić będziemy „my”, a prawa gejom nada w łaskawości swojej światły przywódca Tusk. Już go kiedyś przecież u władzy widzieliśmy i mieliśmy w Sejmie inne arytmetyczne proporcje.
Jak powodować zmiany wbrew silniejszemu przeciwnikowi, który w dodatku nie respektuje ani prawa, ani żadnych umów? No, pokazaliśmy jak. Otóż silniejszemu przeciwnikowi trzeba narzucić prosty rachunek kosztów, zysków i strat. Tak, by poszanowanie elementarnych praw i ustępstwa na rzecz postulatów kosztowały go mniej niż walka z nimi. To zawsze działa. Takie określenie siły bezsilnych – choć to jest sformułowanie Havla, który mówił w ten sposób o moralnej sile protestu ówczesnych dysydentów, a nie o kalkulacjach politycznej strategii – wypowiedział w czasach potężnej jeszcze komuny Jacek Kuroń w swej znanej przypowiastce o pozbawionym szans przeżycia zającu gonionym na szosie przez ciężarówkę. Zawsze się da tak uciekać, by ciężarówka musiała wpaść na przydrożne drzewa, jeśli się nas uprze przejechać. Szanse nie są wprawdzie wielkie i wciąż są skrajnie nierówne – ale tylko wtedy mamy jakiekolwiek. Da się mianowicie liczyć, że kierowca się jednak zawaha.
By taką walkę prowadzić, trzeba nie tylko kalkulować przytomnie i być gotowym samemu ponosić ogromne koszty, ale i umieć godzić się na „obce rządy” – bo w powyższym rachunku nie da się przecież znaleźć dla przeciwnika niczego bardziej kosztownego niż właśnie utrata władzy. Ale – jak pokazuje historia – to tylko pozór, bo rozpad władzy następuje i tak, ponieważ autorytaryzm nie jest w stanie przetrwać żadnych własnych porażek. Dzisiaj powinniśmy dobrze to widzieć. Porażka w sprawie sądów, a więc uznanie niezawisłego SN i niepodlegającej Ziobrze KRS, będzie przecież dla władzy PiS równie dewastująca, jak plajta Polskiego Ładu.
Dokładnie ta strategia zadziałała, kiedy Kaczyński uznał, że celebra miesięcznic za kilometrowymi policyjnymi zasiekami w centrum miasta bardziej rujnuje niż w czymkolwiek pomaga. I dokładnie taki rachunek decydował i właśnie rozstrzyga w najważniejszej batalii o sądy. To jest dla PiS batalia przegrana. To tylko pytanie, czy PiS tę porażkę przetrwa, pozostaje jeszcze pozornie otwarte. W tej i każdej innej sprawie logika jest dokładnie odwrotna niż ją prezentują nasi polityczni macherzy. Nie najpierw odsunięcie PiS, a potem praworządność, aborcja, czy co tam jeszcze, ale właśnie na odwrót – jeśli PiS upadnie potem i upadnie w rezultacie, to upadnie bez szans powrotu, a rzeczywistość w Polsce zmieni się prawdziwie. Tego nie rozumiemy i nie widzimy. Wciąż nam się wydaje, że bez władzy nie możemy nic – jak kiedyś wydawało się, w równym stopniu nie bez oczywistych racji przecież, że nic nie jest możliwe bez niepodległości.
Tymczasem szans parlamentarnych w batalii o sądy nie mieliśmy żadnych. To właśnie działania parlamentarnej opozycji miały więc wyłącznie symboliczny charakter. Rzecz w tym, że poza „arytmetyką sejmową” istnieje cała wielka przestrzeń możliwych działań, które w sprawie sądów przyniosły realny, bardzo konkretny i decydujący efekt. Musiały go przynieść. PiS w tym starciu nie miał szans. Zderzenie ze ścianą, które jest dzisiaj tuż przed nimi, było nieuniknione od dawna i wiedzieliśmy o tym, kiedy trwały tamte protesty. Wyliczaliśmy te atuty precyzyjnie w 2018 roku, pokazując władzy, że jej rozpędzony bezrozumnie taran musi się wywrócić i że to jest już przesądzone. Że pozostaje im tylko próba hamowania, albo takich manewrów, które ograniczą rozmiar katastrofy. Opór sędziów łamać można już było tylko – wobec fizycznego nierzadko wsparcia odmawiających posłuszeństwa obywateli – fizyczną przemocą, a konsekwencji nie wytrzymałaby lojalność służb i aparatu władzy. Uruchomiono już lub właśnie uruchamiano cały szereg żelaznych unijnych procedur, których nie dało się zignorować bez dramatycznych konsekwencji. Operacja PiS przeciw sądom od dawna skazana była na niepowodzenie – jeśli nie widzieliśmy tego jeszcze w 2017 roku, to w 2018 nie dało się tego nie widzieć.
A przy tym – nie musiało tak być, ale tak się właśnie stało – wszystko to zrobiliśmy kompletnie bez udziału nie tylko żadnej „sejmowej arytmetyki”, ale i bez polityków, którzy uznali, że są wobec tej arytmetyki bezsilni, a wszelkie działania w tej sprawie niosłyby ze sobą więcej ryzyk niż iluzorycznych, jak twierdzili, korzyści. Zrobił to szeroki, wielobarwny ruch obywatelski. Całkowicie poza parlamentem i poza tym, co wciąż uchodzi za jedyną realną, „dorosłą” politykę.
Diabelska sztuczka z nieistnieniem polega tu na absolutnej dominacji optyki sejmowej arytmetyki w naszej zbiorowej politycznej wyobraźni – na kompletnej niezdolności widzenia, że realna zmiana i realne działanie odbywa się gdzieś zupełnie indziej niż w parlamentarnej grze pozorów bez praktycznego znaczenia. Diabeł przekonał nas do fałszywie pojmowanej polityki, wmawiając nam, że innej nie ma. Diabeł zrobił to po to, by nam politykę odebrać. Istnieniu polityki poza sejmowymi rachunkami przeczą dziś solidarnie wszyscy politycy i wszyscy komentatorzy medialni. Myślenie według tego fałszu zdominowało okres kampanii wyborczych, rujnując mozolnie budowane poczucie realnego sprawstwa obywateli, ruchów obywatelskich, ich politycznej aktywności, solidnie przemyślanej i sprawdzonej strategii, zaprzeczając znaczeniu dokonań. W zamian dostaliśmy kampanię pustych frazesów, która w wyborach 2019 roku przyniosła kolejną klęskę, choć wyborcy większość głosów oddali na opozycję.
Historia wygranej batalii o sądy i naszej nieświadomości tego zwycięstwa pokazuje więc spustoszenie politycznej myśli jak nic innego.
Czarnek i siła cnót właściwych
Czarnka faszystowskie poglądy, czy groteskowy bełkot o niewieścich cnotach ekscytują wszystkich. Mnie one nie martwią – przecież ten kretyn żadnego dziecka nie zindoktrynuje. Nie zrobi tego również zarządzana przezeń szkoła. Choćby dlatego, że szkoła nigdy tego nie potrafiła – cokolwiek byłoby w niej przedmiotem indoktrynacji lub tylko „nauczania”. Maturzyści na matematyce nie potrafią obliczać cen po procentowych obniżkach, więc o czym właściwie mówimy? Z siedmiu grzechów głównych nikt z maturzystów na obowiązkowej religii nie wymieni przecież więcej niż dwóch. Z cnotami niewieścimi będzie podobnie. Czego więc tu się bać?
Wśród wielu innych głupot, Czarnek proponuje krytykowany w oburzonej ekscytacji zestaw szkolnych lektur. Czy jeśli zamienimy to na Gombrowicza i Masłowską, to będzie ok? Jeśli zamiast cnót niewieścich szkoła spróbuje kształtować cnoty demokratyczne, to będzie git? Oczywiście nie będzie, ale obawiam się bardzo, że większość czytających – o ile są tu jeszcze tacy – właśnie tak pomyśli. Pogonić Czarnka i będzie fajnie. No, jasne, że pogonić. Ale fajnie nie będzie w żadnym stopniu.
Patrząc na Czarnka widzę kilka szans. A raczej widziałbym, gdybym nie znał opisanego wyżej wojennego mechanizmu i walki plemion zastępującej spór lub nawet konflikt o ustrój, który by wszystkim plemionom dał żyć w poczuciu własnego wpływu na rzeczywistość. Największą grozę budzą we mnie nie niewieście cnoty, nie teksty o „dewiacjach”, zatem nie prymitywna tępota ministra i nie groza jego narodowej idei, ale zakres władzy, jaką ma nad wszystkimi naszymi dziećmi i ich bezsilnymi rodzicami – on sam i każdy inny palant na jego miejscu. Ten system istniał przed PiS. Pisowska demolka mogłaby uświadomić nam, że nie same fatalne treści są problemem głównym i nawet nie ostentacyjna głupota ministra, ale fakt, że ustrój szkoły potrafi zawsze narzucić dowolne brednie bez możliwości sprzeciwu i bez wyjątków. Jednak wcale sobie tego nie uświadamiamy.
Pamiętam, kiedy po utracie władzy w 2007 roku Kaczyński ogłaszał z sejmowej trybuny, że kiedy do władzy powróci, żadnej edukacji seksualnej w szkołach nie będzie. Odpowiedzią był rechot posłów pozostałych partii – zupełnie, jakby któraś z nich położyła jakieś specjalne zasługi na tym polu i jakby powrót PiS możliwy nie był. On zawsze będzie możliwy. Przede wszystkim jednak dostęp do wiedzy o seksualności człowieka jest realizacją bardzo podstawowego prawa do wiedzy, a ma przy tym wymiar bardzo praktyczny, o czym przekonują statystyki nastoletnich ciąż, nie mówiąc o sytuacjach skrajnych tak koszmarnie, jak pedofilia. Równocześnie wychowanie stroniące od typowo pojmowanej edukacji seksualnej przynajmniej może być z kolei prawem rodziców do wychowania dzieci zgodnie z sumieniem, co gwarantuje konstytucja. Niechęć do edukacji seksualnej w szkole niekoniecznie musi oznaczać łamanie praw dziecka – da się sobie wyobrazić, jakkolwiek to trudne, że może im służyć. Mamy tu więc do czynienia z konfliktem wartości, z których obie są ważne i obie konstytucyjne. Rozstrzygać w takim konflikcie – jeśli naprawdę nie ma tu miejsca po prostu na jednostkowy wybór, co byłoby wyjściem najoczywistszym – powinien zawsze sąd: jak zawsze we wcale nierzadkich przypadkach konfliktu prawnie chronionych wartości. Co zresztą konstytucja obiecuje. W rzeczywistości ustroju oświaty rozstrzyga zaś jednoosobowo minister. I akurat ten fakt nie zajął uwagi ani Kaczyńskiego, ani wyśmiewających go polityków dzisiejszej opozycji. Problem jest zaś bardzo znacznie szerszy niż sama tylko „ideologia” i zorientowana na nią indoktrynacja. Dotyczy tego, co zwykle – kto bierze władzę, bierze wszystko.
13 lat życia dzieci pod rygorem obowiązku szkolnego szczegółowo reguluje podstawa programowa i zawartość zatwierdzanych przez resort szkolnych podręczników oraz siatka godzin tygodniowych, precyzyjnie określająca, ile tych godzin ma przypadać na ćwiczenia z rachunków niezbyt słusznie zwane matematyką, ile na ćwiczenia fizyczne, ile na religię, czy coś, co kryje się pod kryptonimem „język polski”. To jak regulamin w koszarach carskiej armii, do której przymusowo trafiano na czas porównywalnie długi. Regulamin jest jednolity, bezalternatywny, bezwyjątkowy. Nie podlega nawet kontroli parlamentarnej. Nie da się go zaskarżyć w sądzie, choć odbiera wolność dzieciom i rodzicom, przesądzając nie tylko o 13 decydujących latach ich życia, ale o ich życiu w całości. Od oświatowych decyzji – oceny w szkole, oceny egzaminacyjne, kary w szkolnym systemie – nie da się odwołać, choć znów wiele z nich przesądza o całym życiu. System jest przymusowy i wszystko w nim – organizacja klas, system ocen, zewnętrzne certyfikaty na wyjściu, w rzeczywistości nawet szkolna architektura – służy realizacji tego przymusu. Z tych i wielu innych względów ustrój polskiej szkoły w całości – znacznie starszy niż rządy PiS i „reforma” Zalewskiej – da się uznać za skrajnie niekonstytucyjny. To jeden wielki problem z zakresu podstawowych praw człowieka – a nie inżynierii społecznej, jak na to najczęściej patrzymy, choć sama inżynieria społeczna prawom człowieka zaprzecza najgłębiej.
To trudne sprawy. W dodatku Polska nie jest tu wyjątkiem, a choć polska szkoła zachowała cechy pruskiego pierwowzoru zdecydowanie bardziej niż inne, to podobny problem dotyczy systemów oświatowych wszędzie na świecie. Kiedy Zygmunt Bauman pisał, że szkoła niczym poza nazwą nie różni się od fabryki, więzienia, koszar, przytułku, obozu pracy czy szpitala, to pisał o szkole nowoczesnego świata, a nie o szkole w Polsce. Rozwiązania problemów muszą być bardzo radykalne i to głównie z tego powodu nie następują. Do rozmowy o tym, by odejść od ocen, jak to zrobiono w Finlandii, zrezygnować z jednolitych certyfikatów wykształcenia, jak kompletnie absurdalna polska matura, usamodzielnić szkoły przekazując je nauczycielskim samorządom i przez to między innymi bardzo znacznie je zróżnicować zamiast ujednolicać – no, daleko nam do tego wszystkiego, nawet na horyzoncie tego nie widać.
Ale równocześnie skretyniały Czarnek na czele ministerstwa edukacji obrazuje istotną treść patologii polskiej polityki. Koncentrujemy się na nim, podczas, gdy myśleć powinniśmy o tym przede wszystkim, by faszysta w rodzaju Josepha Goebbelsa (także ministra oświecenia publicznego, o czym rzadko pamiętamy – nie tylko ministra propagandy) nie był w stanie zamienić szkoły w Hitlerjugend. Bo ktoś taki w demokracji przytrafić się nam może zawsze i nie raz się przytrafiał. Nie uważam także – choć to osobny i skomplikowany temat – żeby np. Konsorcjum PISA, aspirujące do zarządzania oświatą jednolitą tym razem na globalnym poziomie, ze swym żelaznym dyrektorem, Andreasem Schleicherem oraz testami dehumanizującymi naraz całą szkołę, pojęcie poznania i wreszcie samych uczniów, było rozwiązaniem lepszym niż minister Zalewska, choć co do Czarnka rzeczywiście bym się wahał, bo od niego każdy idiota byłby lepszy naprawdę.
Stawiam dziewięć przeciw jednemu, że jeśli będziemy mieli okazję, zamienimy Czarnka na kogoś cywilizowanego, stosownie zmienimy program, utrzymując jego jednolitość i stawiając tym razem np. na modną w szkole kilka lat temu „konkurencyjność w globalnej gospodarce” – a wykonawszy te kilka prostych ruchów, uznamy sprawę za załatwioną. Szkoła będzie trwać na podobieństwo koszar, jak ją opisywał Bauman. I tylko słuszny duch będzie w tych koszarach panował. W rzeczywistości szkoła była i pozostaje katastrofą. Ogłupia zamiast kształcić, uczy oportunizmu zamiast postawy krytycznej i jest kompletnie dysfunkcjonalna. Religia w szkole odstręcza od wiary i od Kościoła – wiemy o tym doskonale. Szkolna matematyka powoduje uraz do matematyki u 3/4 z nas – pokazują to dobre badania, ale akurat z tego sprawę zdajemy sobie już rzadziej, a wniosków wyciągnąć nie umiemy już żadnych. Lektury odstręczają od czytania. Szkoła jako taka odstręcza od poznania. Odbiera wolność i niszczy ją. My jednak zajmiemy się wyłącznie Czarnkiem. Zakład?
Podobnie jak dla wyborców PiS, również dla nas polityka jest dobra, a kraj jest szczęśliwy wtedy, kiedy prawi i sprawiedliwi sprawują w nim rządy. Polityka to więc pytanie „czyja jest Polska” — i nie Olszewski to nam wymyślił, tylko wszyscy mamy to w głowach. No, ja zdecydowanie nie o taką Polskę…
„Czyja będzie Polska”
Prawdopodobnie w odczuciu wszystkich – choć nieco wbrew faktom – dla polskiej polityki większe znaczenie ma powrót Tuska niż przesilenie w relacjach z Unią związane ze stanem praworządności oraz ustępstwa PiS, których należy się w związku z tym spodziewać. Nie doceniamy uparcie własnego sukcesu i czekamy na zmianę władzy.
Ona zaś niemal na pewno nastąpi. Będziemy wtedy szaleć ze szczęścia.
Wygląda na to, że Tusk z sukcesem powtórzy strategię niezbyt udanie stosowaną poprzednio przez Schetynę. W dążeniu do przedwyborczej konsolidacji opozycji Tusk nie sformułuje żadnej uczciwie otwartej oferty np. wobec Hołowni, który w każdej zwykłej politycznej koalicji z krytykowaną przez siebie PO straciłby tożsamość, wiarygodność i całą własną pozycję, więc potrzebowałby bardzo szczególnej oferty, by z niej móc skorzystać. Nie zrobi tego Tusk również w stosunku do lewicy, czekając zamiast tego aż raczej wykończy się sama. Losy Wiosny Biedronia w wyborach europejskich, kiedy sondażowe 16% poparcia stopniało do 6% faktycznie uzyskanych w głosowaniu, pokazują mechanizm, który zagra i tym razem. W wyborczej konfrontacji, w której lęk przed PiS pozostaje główną motywacją ogromnej większości demokratycznych wyborców, ludzie wolą „obstawiać pewniaka”. Tego na opozycji, kto ma naprawdę szansę PiS pokonać. Kto jest najmocniejszy. To dlatego 2/3 sympatyków Biedronia zagłosowało jednak na koalicję Schetyny. Pewniakiem w najbliższych wyborach będzie Tusk. Nie Hołownia, nie Trzaskowski ani nikt inny. Dlatego, niezależnie od szczegółów politycznych układanek, „wspólną listą opozycji” w wyborach będzie ta ułożona przez Tuska – jakkolwiek będzie się ona nazywać.
O ile zawsze dotąd straty po „cięciu skrzydeł” ekipy szukającej większości w politycznym centrum wyczytywanym z sondaży przesądzały o porażce, o tyle Tusk ma atuty, których poprzednicy nie mieli, a PiS potencjału odzyskać nie zdoła. Wszystkie dzisiejsze dane pokazują więc pewne zwycięstwo – z dokładnością oczywiście do tego, że to w rękach Kaczyńskiego pozostaje werdykt o ważności wyborów i cały wachlarz możliwości siłowych. Możemy sobie apelować w nieskończoność o prawybory – Tusk wygra i bez nich, niepotrzebne są mu żadne tego rodzaju „eksperymenty”. Możemy bez końca argumentować, że krytycznie potrzebna jest w Polsce większość konstytucyjna, a nie zwykła. Zwycięży „pragmatyzm” – zawsze lepszy będzie wróbel w garści niż nawet najpiękniejszy kanarek na dachu. „Najpierw odsuniemy PiS”. Tak będzie wyglądał czas do najbliższych wyborów.
Możemy też w nieskończoność powtarzać o konieczności zakończenia polskiej wojny, pokazując, jak bardzo jest wyniszczająca i jak kompletnie fałszywa. Ona narasta wbrew wszystkim takim opowieściom. Obejmuje coraz szersze sfery. Nikt już nie ma w Polsce własnych poglądów na temat sądownictwa, integracji europejskiej, polityki socjalnej, praw mniejszości – o wszystkim decyduje plemienna przynależność i wierność totemom. Ostatnio nawet stosunek do szczepień i polityki zdrowotnej zależy już także wyłącznie od tego, kogo popieramy w wojnie kultur i wiele robimy, że ten podział utrwalić, pokazując na mapach, że to wyborcy Dudy są tymi przygłupimi antyszczepionkowcami, którzy twierdzą, że Ziemia jest płaska. Wojna plemion jest przede wszystkim faktem. Każdy z nas prywatnie może się decydować, by jednostronnie i bezwarunkowo „rżnąć karabinem w bruk ulicy” – ale pomysł, byśmy to zrobili wszyscy, byłby szaloną nieodpowiedzialnością.
Niezależnie od tego, jak fatalne jest owo po wielokroć już tu cytowane pytanie Olszewskiego, ono niestety zostało postawione i wciąż na nowo stawia je wojna, której unieważnić się nie da i w której dezerterować nie wolno. I jeśli mamy dziś odpowiadać, czyja będzie Polska, to prawidłowa odpowiedź brzmi: będzie Tuska. W ten sposób – choć nikt w Polsce nie powinien zostawać nowym Janem Olszewskim – Olszewskim á rebours zostanie chcąc nie chcąc Donald Tusk. Polska będzie „nasza” i będziemy jej bronić przed Czarnkami, Braunami i Bosakami – nawet jeśli Kaczyński zniknie na wieki.
To zatem nie będzie moja Polska. W mojej Polsce mandat większości konstytucyjnej pochodzi z obu połówek Polski dzisiejszej. Dobrze wiem, na czym tu polega niemożność. Nie na Tusku i tym, czego on chce lub nie chce. Na tym, że nie ma na to śladu zapotrzebowania wśród nas. My chcemy „naszej Polski”. I taką dostaniemy. Z „naszym Tuskiem” na czele. Dowodem jest oddane zwycięstwo w batalii o sądy. Największe. Naprawdę wielkie. Z którego nic nie wynika…
Ja nie o taką Polskę…
11 thoughts on “Nie o taką Polskę…”
Taki tekst akurat 1 sierpnia. Ten triumfalizm i korki szampana narzucają mimo woli pewne odległe skojarzenia. Tak jakby 2 sierpnia ogłaszano pewne zwycięstwo, strzelały korki z szampana na widok paru biało-czerwonych flag na kilku budynkach. Ale może warto zachować strzelające korki szampana na walkę z CKM-ami i czołgami a flagi biało-czerwone na bandaże dla ofiar. Bitwa się dopiero zaczyna, a wizja triumfu jest realnie bardzo odległa, mimo oznak, że władza aktualnego reżimu kieruje się ku upadkowi.
Póki co, to mimo paru oznak strachu i wątpliwości w szeregach PiSdzielstwa nic się nie zmieniło w rzeczywistości. Izba Dyscyplinarna niezawieszona, formalnie reaktywizowana. KRS działa w najlepsze. A jest jeszcze Trybunał Prostytucyjny Przyłebskiej i jakaś przyboczna Izba SN od legalizowania czy delegalizowania „wyborów”. UE póki co też wysyła sygnały straszenia jedynie hipotetyczne. Co zrobi to nie wiadomo i czy nie wyniknie z tego jakiś „kompromis”.
Nawet ten Wasz Tusk Zbawiciel, gdy zdobędzie Waszą „większość” nie będzie w stanie prawem naprawiać państwa, które u podstaw bezprawiem stoi. I nie chodzi tu tylko o sądy.
Byłbym zatem ostrożny z tym triumfalizmem i strzelaniem korkami z szampana. Nie ten dzień i nie ta sytuacja. Tak jak ten dzień z 1 sierpnia.
Ano, właśnie — znam to na pamięć. Przypomnę może, że kiedy w 2018 ludzie stali przed SN, to stali w poczuciu „słusznej sprawy” i w proteście przeciw przerywaniu kadencji I Prezes Gersdorf. W to, że ta kadencja zakończy się zgodnie z konstytucją 2 lata później, że kontynuowane będą w ogóle kadencje „starych sędziów”, nie wierzył nikt. Ja sam wtedy mówiłem, że tak będzie przy każdej okazji. I sporo ludzi ciężko nad tym pracowało. Morawiecki był wówczas przekonany, że sprawę miał w UE załatwioną. Bo rzeczywiście na to się umówił z Junckerem, a dokładniej z Martinem Selmayrem, szefem jego gabinetu, „pancernym Martinem”, jak o nim mówiono. Jak się okazało, te ustalenia dało się odwrócić i pozew do TSUE, którego miało nie być, jednak poszedł.
Oczywiście, że da się na to wszystko machnąć ręką. Nic innego nie robimy, tylko negujemy wszystkie własne dokonania. Czekając na rytualne akty triumfu. „Nasz Tusk Zbawiciel”?! Czy Pan rozumie, co Pan czyta?
Na czym polega Pański kontakt z rzeczywistością, skoro Pan nie widzi, że niestety to Tusk, a nie nikt inny i nic innego — żadne więc np. społeczeństwo obywatelskie — stał decydującym czynnikiem? I nim pozostanie, skoro wszyscy tak bardzo się cieszą — z niego, a nie z sądów? Gdzie Pan widzi moją radość, że pisze Pan „Wasz Tusk Zbawiciel”?
Tę swoją radość to sobie Pan erystycznie zmyślił. Stalin był postępem dla Polski w stosunku do rządów Hitlera, ale przecież z tego powodu nie będę go nazywał demokratą. Podobnie jest z tym waszym Tuskiem, głównym współarchitektem systemu bezprawia w Polsce. Nawet jak to jest ten Wasz Decydujący Czynnik zdobycia Waszej „większości” to nie będę go święcił jako rycerza demokracji i wolności. Dla mnie to zwykły despotyczny żul jak Stalin lub Kaczyński. Ja w Polsce, jako obywatel, i tak nie mam nic do powiedzenia.
Więc, czy się to wam podoba, czy nie podoba, jako obywatel mogę tylko na Waszego Tuska i na Waszego Kaczyńskiego i na Waszą „demokrację” i na Wasze „państwo prawa” machnąć ręką. Bez wolności nie ma odpowiedzialności.
Pisze Pan rzeczy niemądre o „naszym Tusku” i „naszym Kaczyńskim”. Istnieją granice skrótów myślowych. Kompletnie czcze jest przy tym to wszystko. Histerycznie przegięte. Tusk i Stalin? Kaczyński i Stalin? Proszę ochłonąć choć odrobinę.
Pamiętając, że Pańską diagnozę „systemu bezprawia” podzielam, choć poza ordynacją odbierającą wybór i partyjną patologią widzę szereg innych rzeczy, które Pan pomija całkowicie i choć samą patologię systemu partyjnego widzę zdecydowanie mniej ostro. Rozumiem, że wymaga Pan ortodoksji. Proszę zauważyć przede wszystkim to, że pozycja wodzów w polityce jest prostym produktem nieistnienia nie tylko społeczeństwa obywatelskiego, ale przede wszystkim obywatelskich potrzeb. Domaga się Pan „władzy ludu” i ja też się jej domagam. Tyle, że lud chce władzy Tuska. Być może nie wie Pan o tym, ja się o tym przekonywałem bezustannie, bo nie tylko gadałem o patologiach demokracji, ale się z nimi próbowałem mierzyć.
Stając zaś przed wyborem — docenić, czy zignorować realne osiągnięcie obywatelskiego ruchu w sprawie sądów — wybiera pan jak folwarczny tłum: to nieważne, bez znaczenia, niezauważalne.
Nie istnieją granice skrótów myślowych. Skróty myślowe mogą być trafne lub nietrafne. Z pewnością nie można porównywać Kaczyńskiego i Tuska do Hitlera i Stalina pod względem fizycznych ofiar, ale można ich spokojnie zrównać pod względem „zbawicielstwa”, stosunku do państwa prawa, wolności obywateli i demokracji, nad którym się w równym stopniu stawiają.
A co ordrodoksji, które w Pańskim tekście brzmią jak krytyka i obelga, to tak, jestem ordrodoksem w kwestii demokracji tak jak demokracja co do zasad jest ordrodoksyjna. I to nie jest jakieś moje prywatne zboczenie i odlot, ale ma Pan te ordrodoksyjne zasady wpisane w prawach międzynarodowych, również tych podstawowych prawach człowieka, jak i w polskiej Konstytucji, której Wy tak z Waszym Kaczyńskim i Tuskim nacodzień nie szanujecie. Niektóre z nich zacytowałem s przypisach.
Owszem, istnieją granice skrótów. Skrótem jest powiedzieć o kimś „ten ch…j”, co granice przekracza. Skrótem jest powiedzieć „ten zbrodniarz”, albo właśnie „Stalin”. Wyjaśnienie o stawianiu się np. ponad wolnością obywateli nieco wyjaśnia skrót, równocześnie wyraźnie go „wydłużając”. W skróconym obszarze pozostaje wszakże np. stawianie się ponad ludzkim życiem… Nie to jedno zresztą, ale zostawmy to.
Ortodoksji wyjaśniać mi nie trzeba. Nie jest obelgą. Prostactwo już nią jest. Pisze Pan do mnie „Wy”. Przypisuje mi Pan rzekome lub rzeczywiste grzechy Tuska i Kaczyńskiego na jednym oddechu. Przypisuje mi Pan pogardę dla konstytucji. Pod tekstem, który o tym głównie mówi, że społecznie patrząc konstytucyjne wartości i — owszem — konstytucyjna ortodoksja jest w rzeczywistości dla ludzi ledwie sztafażem w plemiennej wojnie, w której chodzi o zwycięstwo króla, a nie ludu i tym bardziej nie konstytucyjnych norm, które Pan zacytował i tych, których Pan nie cytuje. Pal sześć, że to jest obraźliwe. To jest przede wszystkim niemądre.
Są w tym artykule również klimaty z Barei lub Mrożka. Autor w podrozdziale „Czyja będzie Polska” pisze:
„Dlatego, niezależnie od szczegółów politycznych układanek, „wspólną listą opozycji” w wyborach będzie ta ułożona przez Tuska – jakkolwiek będzie się ona nazywać.”
A potem jeszcze dodaje:
„To zatem nie będzie moja Polska. W mojej Polsce mandat większości konstytucyjnej pochodzi z obu połówek Polski dzisiejszej.”
Ani słowa o tym, że w demokracji i w kraju suwerennym władza musi pochodzić z wolnej woli obywateli, a nie od jakiś Kaczyńskich, Tuskich i wirtualnych połówek Polski z koncesją na dostęp do mediów. W jednym się zgadzam. To nie będzie moja Polska, ale z innego powodu. Moją Polską będzie tylko Polska, w której mandat większości konstytucyjnej pochodzi z wolnej woli Narodu, a nie jakiś wirtualnych, medialnie koncesjonowanych „połówek Narodu”, które z poslkim narodem nie mają nic wspólnego.
Ani słowa o tym, że w demokracji władza musi pochodzić z wolnej woli obywateli? Cały tekst jest o tym. Oraz o tym, że tak nie będzie.
Nie zauważyłem nic o wolnej woli obywateli. Raczej tylko parole o wolnej woli reżimu.
Przypisy:
Konstytucja RP:
Art. 4. 1. Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu. 2. Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio.
Rzeczywistość:
Art. 4. 1. Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do koncesjonowanych partii politycznych. 2. Naród sprawuje władzę przez przedstawicieli kilku partyjnych skurwieli lub bezpośrednio, jeśli wymienionym skurwielom to akurat pasuje.
Konstytucja RP:
Art. 99. 1. Wybrany do Sejmu może być obywatel polski mający prawo wybierania, który najpóźniej w dniu wyborów kończy 21 lat.
Rzeczywistość:
Art. 99. 1. Wybrany do Sejmu może być obywatel polski mający prawo wybierania i koncesję mafii medialno-partyjnych, który najpóźniej w dniu wyborów kończy 21 lat.
Art. 32 i 96 pominę z powodu wtórności treści.
Znakomita synteza. Nie ze wszystkim się zgadzam ale znakomita. Dziękuję bardzo za wszystko❤️
Comments are closed.