Nawiązuję rzecz jasna do „exposé” Tuska, w którym zdefiniował polski problem i własną misję jako walkę ze złem. To oczywiście trafna definicja. I jest to również bardzo trafny wybór retorycznej strategii. Najpierw jednak trzeba tu wiedzieć, że Donald Tusk ma w tych sprawach ograniczoną wiarygodność jako polityk znany w Polsce z tego, że treścią polityki był dlań czysty pragmatyzm, a wszelkie „wizje” uważał za groźne lub tylko absurdalnie niepoważne, zaś skłonność do bon motów kazała mu w takich razach opowiadać o leczeniu wizji na zamkniętych oddziałach psychiatrycznych. Zło natomiast – podobnie jak dobro – pragmatyzmowi może niekoniecznie się aż wymyka, ale dobrze się z nim nie rymuje z pewnością.
Zło wokół widzimy. Bunt przeciw niemu jest zrozumiały. Czy bunt wystarczy za powód, by przyniósł cokolwiek dobrego? Myślę, że tak. Czy buntując się przeciw złu, trzeba koniecznie wskazać dobro, którego się chce? Myślę, że wcale nie. Zostawmy więc pytania o dobro przynajmniej na razie.
Dreszcze na plecach
Zauważmy na początek, że każdy bunt – i każdy angażujący wielkie masy ludzi ruch, który chce zmienić rzeczywistość – wymaga od swych uczestników motywacji i decyzji altruistycznych, przekraczających ich jednostkowe potrzeby, aspiracje. Nikt nie zbuntuje się dla osobistej wygody, bo wygodnie jest się właśnie nie buntować. Pod każdym względem. Bunt niesie ze sobą niewygody, ryzyka również materialne, naraża na osobiste konflikty, wymaga też nierzadko nieznośnego wysiłku intelektualnego, zwłaszcza w przypadkach, kiedy rzeczywistość wokół nie poddaje się łatwo. Nigdy nie zbuntuje się pragmatyk – to akurat powinno być jasne. Bunt w imię komfortu, zaplanowany z chłodną precyzją, pewien własnego sukcesu byłby oksymoronem. By się zbuntować, trzeba poczuć na plecach dreszcz silnej emocji. By uwierzyć w szczerość buntu, trzeba widzieć w nim ryzyka – wymiar heroiczny, nie pragmatyczny. Nie pomogą tu „dorosłe” lub gorzkie uśmiechy, które budzi u ludzi rozsądnych wspomnienie heroicznych momentów polskiej historii.
To dość oczywiste spostrzeżenie przeczy jednak potocznej wiedzy. Dawno temu za komuny wiedzieliśmy dobrze, że „lud” zbuntuje się wyłącznie, kiedy mu podrożeje kiełbasa. Dzisiaj czekamy aż do cna wyczerpie się 500+, zamkną granice Unii lub jakieś podobne nieszczęście osobiście dotknie każdego. Więc nie żaden heroiczny altruizm, ale egoizm i własny interes mają mieć przesądzające znaczenie. Przeczy temu przekonaniu właściwe całe doświadczenie historyczne, a jednak to przekonanie jest powszechne i – co ciekawe – tworzy rodzaj samospełniającego się proroctwa.
Dobrze pamiętam sytuację z komuny – owe podwyżki cen kiełbasy – bo widziałem bardzo wiele strajków o wyłącznie płacowych postulatach i dobrze wiem, że bez ani jednego wyjątku każdy z nich był w istocie „o sprawę”, a nie o kiełbasę. Przekonanie o egoistycznych i materialnych motywacjach ludzi, choć było powszechne, nigdy nie było wiedzą o nas samych – zawsze była to wiedza o innych. Każdy Janek wiedział więc, że walczyć to chciałby o wolność, ale już taki Kazik – no, ten to ruszy się wyłącznie w sprawie kiełbasy na zagrychę. Kazik zaś w rzeczywistości dla wolności gotów był odstawić zagrychę i nawet flaszkę, a o Janku wiedział dokładnie to samo, co Janek o nim. Kiedy więc kiełbasa drożała naprawdę, Kazik i Janek wiedzieli, że tym razem na strajku zjawią się obaj. Choć przecież strajk był najgorszym, a nie najlepszym sposobem, by załatwić sobie podwyżkę.
Co więcej, owa pogardzana przez pięknoduchów kiełbasa uszlachetniała „sprawę” – nikt nie buntował się, kiedy drożała wódka. Kiełbasa stawała się przez to kolejnym niezbędnym składnikiem buntu, tworząc równocześnie warunki nie tylko konieczne, ale i niemal wystarczające. W komunie pod presją propagandy, która niszczyła umysły, choć w nią nikt nie wierzył, kiedy nie istniała świadomość wartości innych niż najbardziej podstawowe, płacowe postulaty uchodziły bez wątpliwości za „sprawy zwykłych ludzi” w oczach każdego przeciętnego Kowalskiego i każdego partyjnego aparatczyka. Były „słuszną sprawą”. To nie była „polityka”, w której roi się od „brudnych interesów”, „obcej agentury”, „prowokacji” itd. Kiełbasa była przy tym nie tylko sprawą oczywiście słuszną, ale i mniej ryzykowną. Za politykę szło się siedzieć – w sprawie kiełbasy dało się negocjować. Ta okoliczność tworzyła już komplet warunków wystarczających, by bunt nie tylko wybuchł, ale i zakończył się zwycięstwem.
Nędza bywa powodem rabacji, owszem. Ale rzadko. I nigdy nie takich, które tworzą świadome działanie na rzecz jakiegokolwiek celu – choćby nim była tylko po prostu zmiana władzy. Albo po prostu podwyżka płac. To dlatego, że ludzie zdesperowani nędzą myślą wyłącznie o niej. Nie stać ich na żadne działanie ekstra ani na żadne działanie o wymiarze szerszym niż własny. Na altruizm stać ludzi o minimalnym przynajmniej statusie. I bunt zawsze potrzebuje właśnie „czystej sprawy”. Zorganizowany wymaga również świadomości szans powodzenia.
Pamiętam Martę Lempart i inne liderki protestów kobiet, kiedy wyjaśniały przed kilku laty fenomen protestu czarnych parasolek. Wyjaśniały go zaś właśnie tym, że o ile Trybunał Konstytucyjny jest abstrakcją, podobnie jak praworządność, niezawisłość sądów itd., o tyle sprawa aborcji dotyczy każdej kobiety bezpośrednio – i stawia je wszystkie pod ścianą. No, niedługo potem obrona sądów wygnała na ulice, ku zaskoczeniu wszystkich, największe dotąd tłumy. W tym protestujące kobiety, które wówczas znalazły się na pierwszej linii walki o demokrację. Owa czysta abstrakcja, która podobno nie mogła wywołać buntu, okazała się tą czystą sprawą, w imię której buntować się warto. Uśmiechałem się wtedy, widząc karierę niemal matematycznej, po platońsku czystej abstrakcji, której piękno dostrzegło, doceniło i przeżyło tak wielu ludzi, trzymając te swoje pozapalane światełka, często ze łzami w oczach. A ilekroć na mównicę ówczesnych wieców wchodził któryś z polityków, ludzie odwracali się na pięcie… Zwłaszcza kiedy gadał o wyborach, puszczając oko i mówiąc „wiecie, na kogo głosować”. Donald Tusk powinien to zapamiętać jako przestrogę – i z pewnością pamięta.
Ale to było i tak mało wobec siły protestów z jesieni i zimy 2020/2021. I właśnie tu konieczna jest uwaga korygująca wspomniane spostrzeżenie kobiecych liderek o desperacji wyzwalającej protest. Zakaz Przyłębskiej dotyczył tysiąca przypadków legalnych aborcji rocznie. Zatem owych zdesperowanych, postawionych pod ścianą kobiet było właśnie tyle. Tysiąc – nie setki tysięcy. To nie był protest zdesperowanych, to nie był wyraz rozpaczy, rabacja doprowadzonych do skrajności i niemających wyjścia. To była po prostu wojna ze złem. Dreszcze na plecach. Archetyp.
Brednie Dudy, wybór Tuska
Opowieść o walce ze złem była dla Tuska bardzo świadomym wyborem. Na to właśnie wygląda i wygląda to dobrze. Zdecydował się na archetypiczną figurę – bardzo dla siebie nietypową. Sama tylko korupcja władzy, o której również mówił, miałaby mniejszą siłę, bo ona działa tylko wtedy, kiedy obraża poczucie sprawiedliwości i godności oszukiwanych i okradanych ludzi. Tusk wie – powinien wiedzieć – że opowieść o korupcji wywoła gniew wśród ludzi skrzywdzonych, a nie tych, którzy w dobrze skrojonych garniturach stoją w jego otoczeniu i pisowskim złodziejskim obyczajem co najwyżej się brzydzą. Jeszcze mniejszą siłę ma gadanie o demokracji, bo demokracja to tylko technika rządzenia, a nie wartość sama w sobie, coś ze sfery archetypów – interesuje bardziej polityków, których lud nie lubi, niż zwykłych ludzi.
Być może Tusk odrobił lekcję początków kariery Dudy. Być może wciąż pamiętamy – w każdym razie powinniśmy pamiętać – np. ów krótki okres kohabitacji Dudy z rządem Ewy Kopacz. Zwoła ten Duda Radę Gabinetową, czy nie zwoła? Poda rękę premier Kopacz, czy tego nie zrobi? Zdumiewałem się zdumieniem komentujących i samymi tymi pytaniami, stawianymi tak skrajnie naiwnie.
W łatwo bowiem czytelnej rzeczywistości prezydenckie zwycięstwo Dudy nie było politycznym zjawiskiem i wynikiem demokratycznej decyzji wyborców, choć wybory naprawdę się odbyły i demokratyczna decyzja rzeczywiście zapadła. Opowieść, którą w głowach miał pisowski lud, pochodziła nie ze świata współczesnej polityki, a z pradawnych arturiańskich mitów. Była przykładem potęgi symboli i tkwiących w języku archetypów. Trump uczył się od Dudy zbójeckiego rzemiosła i prymitywnej ostentacji ćwierćinteligenta.
Oto więc powstał ów niezłomny Andrzej, niewinne dziecię dawnych bohaterów i święty pomazaniec, z dawna zapowiadany w proroctwach oczadziałych od ziół Merlinów. To w tej roli wystąpił np. schowany przed światłami kamer Macierewicz, bajdurząc gdzieś na drugim planie pośród Polonii w Chicago, ale i odurzona transem wiedźma Pawłowicz, bredząc w gorączce na politycznych wiecach w odległej od stolicy wschodniej Polsce. Bóg jeden wie, gdzie się zapodział Excalibur niezłomnego, w żadnej bohaterskiej walce nikt nigdy Dudy nie widział, ale z całą pewnością on nie w wyborczej konkurencji zwyciężył. Niezłomny – tak mówił o sobie we własnym exposé ów palant, którego rzekomy talent oratorski dość powszechnie wówczas chwalono wśród sympatyzujących z opozycją publicystów. Przecież nie do świata polityki on należał, w tym świecie nikt go zresztą nie znał. Był prawowitym władcą, który powrócił – wcielenie poległego Lecha nieledwie – by odzyskać tron i wydrzeć zdrajcom święte insygnia władzy… Sprawa powinna być jasna, choć zupełnie nie była dla zastygłych w bezruchu umysłów politycznych liberałów. Pomazaniec nie uściśnie nigdy rąk rywali, bo to są ręce zdrajców, jest na nich krew zamordowanych smoleńskich bohaterów. Da się na zdrajców co najwyżej splunąć ze wzgardą i siarką okadzić splugawiony Pałac, co zresztą Duda uczynił niezwłocznie po przeprowadzce – pamiętamy poszukiwania Gęsiarki, którą zdrajca Komorowski najpewniej ordynarnie zaiwanił, kryjąc ją pod swym chałatem sprzedawczyka, bo przecież nie pod połą marynarki. Kto tego nie rozumie, ten nie rozumie niczego z dzisiejszej polskiej rzeczywistości i niczego w niej nie zdziała.
Tusk zrozumiał. I dzisiaj to on powraca.
Nie, oczywiście nie chcę powiedzieć, że figury Tuska i Dudy są porównywalne. Duda jest półgłówkiem na usługach tylko nieco bardziej rozgarniętego Kaczyńskiego, Tusk to człowiek wielu niezwykłych talentów i wybitnych zasług. Porównania między nimi nikt przy zdrowych zmysłach by nie próbował. Ale odbiór jednego i drugiego w ich własnych obozach porównać się już da. Pamiętamy o Dudzie tekst: „błogosławione łono, które go wydało” – pamiętajmy i o Mojżeszu albo Mesjaszu, którego Tusk uosabia w niektórych cytatach jego wiernych wyznawców.
Tusk pragmatycznie stawia na „dreszcze na plecach”, wiedząc, że bez nich się nie da. Zabrał mi przy tym zabawki, bo odwołania do kulturowych archetypów i wartości budzących wzruszenia, to była nasza specjalność, znak Obywateli RP. Niech te zabawki ma, niech ich używa z talentem, którego ma w bród. Tusk wie przy tym, że o wszystkim przesądza wiara w zwycięstwo i wobec tego o tym również mówił w exposé z tym samym naciskiem, co o złu, z którym walczy. Ta wiara, jak powiedział, to konieczny warunek powodzenia. Tusk ocenia też najwyraźniej – nie bez powodów przecież i potwierdzają to komentarze wszystkich po obu stronach wojennego frontu – że sam z siebie staje się również ową anegdotyczną kiełbasą z czasów komuny: powodem, dla którego Janek z Kazikiem uznają, że „to jest ten moment” i że da się wygrać. Ponieważ zaś Tusk jest sprawny jak nikt inny, raczej tego nie spieprzy. Połączenie niezbędnych warunków daje mu więc wszystkie szanse poprowadzić na „wojnę ze złem” wszystkich tych, którzy w rządach PiS widzą właśnie po prostu zło. A dzisiaj jest ich większość. Dobrze ponad 50% w dzisiejszych sondażach, jeśli w nich wziąć pod uwagę wynik PO/KO, Hołowni, Lewicy i PSL. Innych Tuskowi nie trzeba, choć prawdopodobnie interesujące jest dlań również 10% wyborców Konfederacji, choćby z tego powodu, że oni na PiS głosować łatwo nie zechcą. Tusk nie potrzebuje ani przeciągać wyborców PiS, ani przekonywać niegłosujących. W obu grupach nie miałby zresztą wielkich szans. To, co ma, zupełnie mu wystarczy.
Da się wprawdzie przewidzieć bez trudu, że ani Hołownia, ani Lewica nie palą się zapisywać do „drużyny pierścienia”, ale – jak to już przećwiczyliśmy wielokrotnie – tak mogą zdecydować tylko generałowie potencjalnych sojuszniczych armii. Żołnierze w dniu wyborów staną przy tym sztandarze, który w ich oczach daje nadzieję zwycięstwa, zatem staną przy Tusku, a własnych generałów porzucą. Przypomnę – 2/3 zwolenników Wiosny nie wzięło udziału w „liczeniu się” zwolenników Biedronia w wyborach, tylko zagłosowało na KE, bo to KE, a nie Wiosna miała podobno szansę „dokopać Kaczyńskiemu”. Tak zawsze było, jest i będzie. Zresztą kto wytrzyma konfrontację z epicką opowieścią o archetypicznych zmaganiach ze złem? Sprawność Hołowni przestanie być w ogóle słyszalna, kiedy zabrzmi tętent kopyt i łopot husarskich skrzydeł. Podobnie oczywiście nasze, Obywateli RP marudzenie o obywatelskim sprawstwie. Jakieś prawa kobiet? Wolne żarty. Nikt nie podskoczy szarżującej husarii. I właśnie tak będą wyglądały te dwa lata, czy ile nam jeszcze zostało do wyborów.
Nieobecna definicja dobra
W zasadzie na powyższej wróżbie na najbliższe dwa lata można by było zakończyć te i każde inne rozważania o polskiej polityce, bo jest w tej wróżbie również prawdopodobna prognoza wyniku decydującego starcia. Husarskie napierśniki Tuska nie są wprawdzie z damasceńskiej stali, ale – Tusk to nie Biedroń i nie Hołownia – ma je z kevlaru, nie z plastiku. Husaria po pisowskiej stronie jest zaś mocno sfatygowana, po orlich piórach w skrzydłach zostało jej już tylko kacze pierze używane do napraw i sztukowania ubytków, a przez dziury w przerdzewiałej zbroi wyziera przepocona, ruska bawełna „żonobijek” na poprzecieranych ramiączkach.
Prawdopodobnie niesprawiedliwie przesadziłem z plastikiem zwłaszcza u Hołowni, ale część problemu z definicją dobra polega właśnie na tym, czy generałowie Hołowni, Lewicy i jacyś inni ruszą do szarży w tym samym szyku, co hetman Tusk. W tej sprawie trwa jeszcze wyczekiwanie na start, jak w kolarskiej stójce na torze. Ale już dziś powinniśmy dobrze wiedzieć, że los tego, kto nie przyklei się do Tuska, kiedy on ruszy naprawdę, będzie raczej marny.
Dobra definiować nie trzeba, by poczuć dreszcz uniesienia konieczny w tej szarży. Wystarczy, jako się rzekło, walka ze złem. Tyle jednak wiemy, że rzeczywistość zażąda odpowiedzi dokładniejszych. Być może Tusk jest konserwatywnym liberałem. Przede wszystkim jest pragmatykiem nawykłym do poszukiwania dającego przewagę centrum. Czy i na ile decyzja o zwrocie w stronę archetypicznej opowieści o walce ze złem zmodyfikuje dotychczasową strategię unikania tzw. „tematów zastępczych” – czyli wszystkich takich na czele z aborcją, których poruszenie grozi osunięciem z wygodnej pozycji centrowej? W chwili, gdy to piszę, Tusk mówi w Gdańsku, że 40 lat komunizmu nie zaszkodziło Kościołowi tak, jak 6 lat PiS. Bardzo to zręczne odwrócenie kota ogonem i równocześnie siebie bokiem do niebezpiecznej dla „centrysty” fali antykościelnego wzmożenia. Moje uznanie – tyle, że długo tak się nie da. Ryzykownych w ten sposób tematów nie da się unikać dowolnie długo. „Gorących kartofli” tego rodzaju podrzucą zaś Tuskowi chętnie propagandyści PiS, ale także choćby aktywistki Strajku Kobiet. Można na to machnąć ręką, zakładając, że straty ze zrażenia np. najbardziej progresywnych wyborców niewiele tu zmienią i Tusk wygra i tak. Otwartym pozostaje dla mnie pytanie, czy Tusk machnie na to ręką również, choć zarówno przeszłość Tuska, jak logika polskiej polityki pozwalają się domyślać odpowiedzi.
Ceną byłaby jednak nie tylko strata poparcia niewielkich liczebnie skrzydeł. Ceną może być utrata wiarygodności. Kiedy się walczy ze złem, nie wolno kluczyć stosownie do sondaży i szacunków grup poparcia, bo wtedy nikt nie uwierzy w rozróżnienie zła i dobra. „Temat zastępczy” będzie więc kosztował głosy nie tylko tych, dla których on jest ważny. Też to już nie raz w Polsce widzieliśmy – chyba najbardziej spektakularnie w wyborach europejskich, które powinny być dla nas nie do przegrania, a jednak daliśmy radę.
No, ale Tusk jest dobry, a opowieść o walce ze złem jest jeszcze lepsza. Jak zwykle ze strony tej formacji usłyszymy kolejne „nie teraz”. Nasz protest w każdej takiej sprawie będzie jednak jak brzęczenie muchy. Słabo słyszalny, a jeśli w ogóle – zaledwie irytujący. Więc już nie będę powtarzał własnych definicji dobra i programów, w których by się one mogły zrealizować. Nikogo to nie obejdzie.
Jeśli ktokolwiek pamięta jeszcze ów dziś już zapomniany entuzjazm kampanii Trzaskowskiego podjętej wbrew pryncypiom, którymi przez lata wycieraliśmy sobie gęby i wbrew chłodnej kalkulacji zysków i strat, entuzjazm wykorzystany przy tym do marnych przetasowań między partiami opozycji i wyłącznie im służący – niech sobie przypomni własną irytację naszymi ówczesnymi przestrogami i uświadomi sobie, że to wszystko pikuś przy wzmożeniu, które jest przed nami.
Pragmatyzm? Oddział zamknięty
Tusk wygra. Tym razem się raczej uda, on wie, co robi. To oczywiście dobrze. Upiję się z tej okazji. Co się wydarzy poza tym?
W sprawie aborcji – kolejny kompromis. W sprawie Kościoła – również. W sprawie praworządności – ktoś chce się założyć? A kto się założy o rozliczenie gangsterów z PiS? Media publiczne – ktoś może dziś pamięta, kto utopił społeczny, środowiskowy projekt ustawy medialnej? Ustrój? Trójpodział władzy? Kontrola rządu przez parlament? Ustrój partii politycznych przeżartych interesami dworskich kamaryli i odbierający nam realne prawo wyboru? Ordynacja wyborcza? Jakiś choćby irlandzki model obywatelskiej „trzeciej izby” w sprawie aborcji, klimatu, podatków, polityki społecznej?
A może koniec polskiej wojny kultur? Przecież to właśnie ona napędza tę politykę, w której Donald Tusk był i pozostaje tak biegły. W polityce już wszystko – zdanie na dosłownie każdy temat: polityka zagraniczna, energetyczna, środowisko, edukacja, ochrona zdrowia, pomoc społeczna – zależy wyłącznie od tego, pod którym z wojennych sztandarów stoimy. Nie wybieramy i nie będziemy wybierać polityk. Będzie na odwrót – poprzemy sztandar, a skutki zobaczymy potem. I zawsze je poprzemy, bo sztandar jest nasz. Jan Olszewski powiedział, że sprawą wagi najwyższej jest pytanie, do kogo należy państwo. Na myśli miał zaś polityczną ekipę. To chyba najbardziej złowrogie określenie polityki z dotychczas wypowiedzianych. Tyle, że dziś ono wyraża również nasze aspiracje, a nie tylko bełkot skrajnej prawicy marzącej, by wyimaginowane lub rzeczywiste mafie wrogów zastąpić własnymi. Murem za Tuskiem będziemy stać nie tylko przez dwa najbliższe lata, ale i potem, kiedy on zostanie komendantem oblężonej twierdzy. Zwycięstwo nad PiS spowoduje konieczność bardzo zasadniczych przegrupowań po stronie populistycznej prawicy. Dostaniemy więc trochę czasu. Ale paliwa dla skrajnej prawicy nie zabraknie. Wojna ze złem będzie i dla niej źródłem siły. Przegrupowanie w końcu nastąpi. Jeśli kogoś interesuje twardy realizm, to on wygląda właśnie tak i za nic nie chce wyglądać inaczej. Jakiś pragmatyzm w tej sytuacji?
Etos demokratycznego oporu przeciw instalowanej tyranii budowaliśmy przez ostatnie sześć lat właściwie od fundamentów, choć tak pięknie go nam przecież opisano w preambule konstytucji. Samą konstytucję musieliśmy dopiero poznawać – może lepiej przestać się oszukiwać i przyznać to otwarcie. Wartości stojące u jej podstaw uświadamialiśmy sobie z bolesnym trudem dopiero, kiedy je niszczono jedną po drugiej. Mozolnie zbieraliśmy doświadczenia, by móc w ogóle zacząć myśleć o demokratycznym programie naprawy i narzędziach jego realizacji. To wszystko odbywało się poza oficjalną polityką. Przed nami nie pierwsza polityczna kampania, która to wszystko rujnuje. Ale ta będzie skuteczna – bo przecież wreszcie wygramy. Kiedyś jednak – szybciej niż będziemy skłonni myśleć – nasza twierdza upadnie. I będziemy wtedy bardziej bezbronni niż byliśmy ostatnio. Szkoda. No, ale przecież trudno. Trzeba znaleźć parasol zamiast narzekać, że pada.
Marcin Król pisał przed pisowskim kryzysem o polityce czystego pragmatyzmu i demokracji opartej o procedury pozbawione moralnego nacechowania i jakiejkolwiek aksjologicznej perspektywy. Pisał, że to nikczemna polityka i wynaturzona demokracja, która musi się zawalić. Tusk zaś odpowiadał – przecież między innymi jemu – bon motami o wizjach, które trzeba leczyć. Oczywiście chcę upadku PiS. Oczywiście znam nieprzeciętną wartość Tuska. Życzę mu sukcesu i wierzę w ten sukces. Nie umiem powiedzieć kto, jeśli nie on. Rozglądam się więc nie za innymi liderami, ale raczej szukam kumpli, z którymi spędzę czas w zamkniętych oddziałach, lecząc się z wizji, które się nie wypełnią. Marcin Król umarł, co wciąż mam mu za złe. Ale może słusznie umarł – on przecież denerwująco często miewał rację. Może pora. Podobno idą młodzi.
Fot. Microsoft.com, Prison Architect: Psych Ward DLC — gra Xbox one
1 thought on “Pragmatyzm wojny ze złem”
Pragmatyzm wojny zła ze złem.
Prof. Gdula:
„Debata Tusk-Kaczyński: Kaczyński: Polska w ruinie! Tusk: Rozdaliście rodzinie! Kaczyński: PO to niszczenie tradycji! Tusk: PiS to niszczenie Kościoła! Kaczyński: Komoruski! Tusk: Ład Ruski! Debata „niestety” się nie odbędzie”
Na to Tomasz Lis:
„Tragiczny stan polskiej nauki można zilustrować, o czym świadczy ten żałosny, infantylny wpis, dwoma słowami. Profesor Gdula”
Hłe, hłe, hłe, hłe.