W przyrodzie przeżywają przystosowane jednostki, w polityce też. Kryteria rządzące naturalną selekcją znamy. Dobrze byłoby poznać te, które rządzą selekcją w polityce i doprowadzają do stanu, w którym skądinąd przecież niegłupi i wcale nie szmatławi ludzie zachowują się jak ostatnie gnojki, a pieprzą przy tym takie bzdury, że połowa narodu od tego wariuje, a druga rzyga. Poznawszy te mechanizmy, będziemy być może w stanie nie tylko złorzeczyć przed telewizorami, ale cokolwiek zrobić.
Przyglądając się ścianie
To więzienne zajęcie. Zwiedzanie archipelagów w wyobraźni, która plamy brudu i grudki tynku zmienia w niedostępne wyspy o skalistych wybrzeżach z rajskimi oazami nieokiełznanego życia we wnętrzach – dziewiczego, pulsującego zielenią. Odkrywanie kształtów gwiazdozbiorów – cudownie świetlistych w brudnej i szarej fakturze zawsze wilgotnego muru więziennej celi. Da się z nich nawet czytać wróżby i da się zapomnieć, że wróżby przecież żadnego sensu nie mają, bo akurat w więzieniu człowiek swoją przyszłość zna, co by nie mówić, bardzo dobrze. Ścianie przyglądają się też czasem skazańcy, czekając na strzał. Wiedzą, że ten ponury widok jest ostatnim, co zobaczą i co zabiorą ze sobą „na tamtą stronę”, o ile tylko naiwnie lub z rozpaczy wierzą w jakieś zabieranie czegokolwiek. A przecież niemal nigdy nie odwracają wzroku, żeby spojrzeć na cokolwiek ładniejszego, co mogłoby wypełnić te ostatnie sekundy – może bezcenne, a może właśnie bez wartości, skoro są ostatnie – kto to wie? Mam swoje lata i wynikającą stąd starczą wadę wzroku. Im bliżej ściany, tym ją mniej wyraźnie widzę. Żadnej faktury, żadnych archipelagów do studiowania. Zaraz w tę ścianę walniemy – to akurat wiem na pewno, pomimo wady wzroku. Czy się da wyhamować? Zwrot byłby bardziej możliwy. I potrzebniejszy. Ale już nas wszystkich zahipnotyzował ten widok, który zawsze hipnotyzuje więźniów i skazańców. Przywalimy aż miło…
No, tyle po prostu chcę powiedzieć, że przyrżniemy zaraz boleśnie – więc po co pieprzyć w niezrozumiałej melancholii o studiowaniu ściany celi? Cóż, wydaje mi się to przede wszystkim zajęciem lepszym od pogrążania się w oburzeniu Zandbergiem z hot-dogami od Obajtka, albo Budką nieudacznikiem, który jest gotów głosować z Ziobrą dla planów, w które sam nie wierzy, ale o których gada, bo mu za gadanie płacą. Gwiazdozbiory na ścianie i ukryte w nich wróżby są bardziej prawdziwe od tego wszystkiego, a ich kontemplowanie przynajmniej wyostrza zmysły zamiast odurzać. Sto oddechów – zdecydowanie sto, nie dziesięć – to też polecam. Z przekonaniem wynikającym z doświadczeń kogoś, kto zaledwie siedem pierwszych lat całkiem już długiego życia spędził nie paląc dwóch paczek dziennie. Wdychać trzeba ostrożnie, żeby się nie natlenić nadmiernie i nie dostać zawrotów głowy, jak w czasie wykrzykiwania o zdradzie Lewicy, „kościółkowatości” Hołowni, nijakości cynicznego Budki. Zwolnić i dobrze pomyśleć zanim się cokolwiek powie, oceni, skomentuje. Zapalić też byłoby nieźle, choć to niezdrowo. Może zioło? O, tak…
No, zapraszam wprawdzie nie na gandzię, ale na spokojną, niech będzie, że medytacyjną kontemplację kilku poznawczych modeli. Odlot i tak mogę obiecać. Kto kiedyś długo studiował ukryte wzory na ścianie, ten wie…
Technika tanich seriali
Przede wszystkim nie wolno słuchać konferencji prasowych. Po co niby wgapiać się w nie w takim napięciu? Po co gadać do telewizora, złorzecząc jak nieboszczyk dziadek mojej żony? Konferencje są po trzy dziennie, jutro też będą. Będą takie same – i nasze złorzeczenia też. Jutro też będą gadać o najważniejszych głosowaniach, najpoważniejszych przesileniach, ostatecznych rozstrzygnięciach.
To taki serial, jak Dynastia, kiedyś słynna. Wątki i intrygi niby się ciągną z odcinka na odcinek, ale i tak włączyć się można w dowolnym momencie. Wystarczy kilka chwil i człowiek dobrze wie, co i jak. Tak to napisano – dokładnie po to przecież, by nadawać ten chłam codziennie i codziennie kosić kasę z reklamy. Dzisiejszy odcinek nie może zakończyć głupkowatej intrygi, przynajmniej któryś wątek musi pozostać niedomknięty – coś musi nam kazać włączyć się jutro, by się dowiedzieć, co powie Jeff, kiedy mu Fallon wreszcie wyzna prawdę o skrywanej ciąży, której ojcem jest jej zmarły brat. Zwleka z tym od trzech odcinków – no, jutro to już na pewno musi. Równocześnie przecież nie wolno pozwolić, by ktoś, kto tego jednak nie zobaczy, stracił wątek na zawsze i nie mógł powrócić. Niech będzie jak w rajskiej uczcie z wielkanocnego kazania Jana Złotoustego, niech więc śmiało siadają do stołu również ci, co przyjdą w dziesiątej godzinie. Jadła wystarczy i dla nich, muzyka anielskich chórów wciąż brzmi, więc także w serialu Jeff niczego ważnego powiedzieć nie może i nie mówi – niczego takiego, co by zmieniło bieg rzeczy, a dalszy rozwój wydarzeń uczyniło niezrozumiałym dla tych, którzy się włączą zbyt późno. Politykę piszą dla nas tak samo.
Według identycznych wzorów. I dokładnie z tych samych powodów.
Mamy oglądać, show ma się kręcić i ma kręcić nas, kasa ma płynąć, czerwone dywany mają iskrzyć błyskiem fleszy, w których nie widać scenograficznej tandety. Tylko reżysera tu nie ma, a choć wielu wierzy, że za wszystkim stoi ten lub inny demiurg, to w rzeczywistości pałęta się po planie zgraja zaledwie nieudolnie aspirujących. Scenariusze? Też nie istnieją, choć wielu próbuje je pisać. Polityczna telenowela jest więc tylko gorsza od telewizyjnej, o niebo bardziej absurdalna niż najgorsze gnioty w rodzaju Dynastii.
Naprawdę warto przegapić choćby 50 odcinków i zamiast tego kontemplować fakturę ściany. Skupieni i wyćwiczeni w dostrzeganiu wzorów, być może łatwiej odnajdziemy nieskomplikowany mechanizm chaotycznego absurdu wkoło.
O ostatniej aferze i zdradzie Lewicy napisano już niemal wszystko, ale prawdy napisano ledwie kilka słów. Sam też już pisałem, ale kilka wątków nadal warto rozważyć, by dostrzec właśnie serialowe wzorce i przede wszystkim odkryć, skąd się wzięły. Kto ten scenariusz napisał? Jest kompletną fikcją i sensu w nim nie ma żadnego – ale i tak wygląda, jakby ktoś precyzyjnie poprzydzielał role. Kto?
Karol Darwin. Przemożna logika bezmyślnej ewolucji
Proponuję na dzisiejsze emocje i awanturę z ratyfikacją spojrzeć jako na przykład zjawiska zdecydowanie ogólniejszego. Dostrzec prawidła, według których kolejne wątki głupkowatej telenoweli piszą się same. Przyjrzyjmy się najpierw rolom, a zobaczymy, że są właśnie tym – rolami zaledwie odgrywanymi, umiarkowanie zresztą wprawnie.
Zandberg mówi więc dziś o wielkim planie europejskim, o wielkiej szansie dla Polski na lata – nie wolno było tego zaprzepaścić dla żadnej bieżącej polityki. Git! Zaledwie 2,7% respondentów tego niesłychanie wnikliwego sondażu IBRiS, z pytaniami skrojonymi jak za Stalina, miało inne zdanie. To wyborcy Ziobry. Nie PO. 75 tys. mieszkań? Zandberg wie, że nie będzie ich tyle, a te, które będą, tylko w części sfinansuje Fundusz Odbudowy. Niech mu będzie zresztą – 75 tys. na 2,5 tys. gmin daje po 30 mieszkań w gminie. Liczby mniejsze i dzięki temu dające się ogarnąć wzrokiem nieco lepiej pokazują ten rzekomy rozmach nowego planu Marshalla realizowanego przez PiS i Lewicę. To i tak lepiej, niż gdyby wszystko miało pójść w przekop Mierzei, co zresztą może się zdarzyć, jeśli zapowiemy, że tam będą pływać zielone, elektryczne motorówki zamiast miliona samochodów, których nie ma i nie będzie. Warto o tym przypomnieć Zandbergowi wraz z jego własnym kontr-expose sprzed 1,5 roku, w którym tłumaczył Morawieckiemu, co to takiego państwo dobrobytu. Sobie zaś warto uświadomić, że gadanina Zandberga ani nie jest więcej, ani mniej warta niż wszystko, co wygadywał Morawiecki. I dzisiejsza gadanina, i ta sprzed 1,5 roku. Obie są warte siebie. Ot, po prostu gadanie. O Budce natomiast, który w Sejmie grzmiał o prawach kobiet zdradzonych przez Lewicę, no… – o tym już naprawdę trudno powiedzieć cokolwiek, kiedy się człowiek stara nie przeklinać. Przypominać im jednak o tym i wypominać nie ma sensu. Obaj dobrze o tym wiedzą. Cokolwiek sądzić o Budce i Zandbergu – nie są idiotami.
Przypomnijmy pobieżnie co doprowadziło do tej ekscytującej wszystkich wymiany zdań. Najpierw to Morawiecki z Orbanem wetowali unijny fundusz. Opozycja – cała, nie tylko KO, krzyczała, że nie wolno, że oszalały PiS pozbawia nas kasy w imię ksenofobicznych obsesji. Potem jednak kryzys zajrzał w oczy Kaczyńskiemu. Kasa z Unii zaczęła być potrzebna coraz bardziej rozpaczliwie, spadły sondaże, koalicja zaczęła trzeszczeć. Pojawił się Fundusz Odbudowy. KO zaczęła przebąkiwać o warunkach, a kiedy okazało się, że PiS nie ma większości – zaczęła krzyczeć nawet o zmianie władzy. Lewica mówiła o konieczności poparcia ratyfikacji, podnosząc przy tym argumenty jakoś racjonalne – o prawnej logice unijnej procedury ratyfikacji zwiększonego budżetu, o osobnym procedowaniu samych Krajowych Planów i transz wypłat – nie tylko populistycznie gadając o ludziach w potrzebie. Mniejsza o te racje, choć one krytyki jednak nie wytrzymują – tu ważniejsze jest, że żadnego zaskoczenia nie było, bo choć Czarzasty zmieniał w tej sprawie zdanie bardziej radykalnie i częściej niż dzisiaj przyznaje, to przecież było wiadomo, że Lewica blokować ratyfikacji bardzo nie chce – a pod przewodnictwem KO już zwłaszcza. Znane też były od dawna sondaże, w których ludzie mówili, że Fundusz trzeba ratyfikować. Nie dziwi także niewiara Lewicy w prawdziwość i realność planów wymuszenia warunków, o zmianie władzy nie wspominając. KO notorycznie głosowała przecież dotąd za niekonstytucyjnymi tarczami – „bo ludziom trzeba pomóc”. Kazała swoim europosłom wstrzymać się od głosowania przeciw Polsce w ramach postępowania za naruszenie praworządności – „bo porządny Polak przeciw Ojczyźnie na obcych dworach nie wystąpi”. Od dawna już kodeks postępowania w takich razach wyznacza opozycji Jacek Kurski w TVP.
O odrzuconej przez opozycję ofercie odwrócenia sojuszy i przejęcia władzy przed wyborami prezydenckimi nie słyszeliśmy przez rok niczego. Dzisiaj od komentarzy się roi i słyszymy, że to Czarzasty odrzucił wówczas pomysł paktu z Gowinem. Ja słyszałem wtedy co innego, choć wypada mi zaznaczyć, że to od polityków Lewicy to usłyszałem. I oczywiście na ucho. Ale usłyszałem – wtedy, nie dzisiaj – nie o zerwaniu rozmów, tylko o nadziei na ich kontynuowanie – że Czarzastemu w te rozmowy wchodzić nijak nie wypadało, ale że miał je prowadzić Budka i że się tego podjął. Prawdy o tych szczegółach już raczej nie poznamy. Jak jednak wiemy tym razem nie z plotek szeptanych na ucho, Budka zdecydował się gadać nie z Gowinem o przejęciu władzy, tylko z Kaczyńskim o wymianie Kidawy-Błońskiej na Trzaskowskiego. Co się więc naprawdę stało po tym roku – w ów niedawny weekend, kiedy Czarzasty zdradzał opozycję?
Zagrał na siebie, zostawiając kolegów z kłopotem. No, świnia, owszem. Ktoś zaskoczony? Jakaś szczególnie wyjątkowa ta świnia? Inne świnie są mniej świńskie? Darujmy sobie te rozważania, bo odkrycie cynicznych motywacji polityków nie jest odkryciem – jest banałem równie oczywistym jak to, że aktor na planie nie umiera naprawdę.
W tamten weekend spotkała się trójka Zjednoczonej Prawicy. Wydano komunikat. Mowa w nim była o tym, że rządzi się im fajnie i chłopcy postanowili bawić się dalej. O głosowaniu Ziobry w sprawie Funduszu – ani słowa. Trochę dziwne było to milczenie, ale zaraz się okazało, jakie miało przyczyny. Otóż oczywiście Czarzasty w tym czasie już gadał z Dworczykiem. Nie było więc żadnego powodu ujawniać zdumionej publiczności, że nieugięty Zbigniew jednak skapitulował przed wszechmocnym Jarosławem, że w rzeczywistości unijne srebrniki przydadzą się również jemu. Po co to ogłaszać i robić Zbyszkowi kłopot, skoro kapitulację wziął na klatę Czarzasty i jest z niej w dodatku tak bardzo zadowolony, że dumny jak paw ogłasza to wszem i wobec? Po wszystkim zresztą, więc już po przegłosowaniu ratyfikacji, kolejne spotkanie rządzących nie doprowadziło do ukarania głosujących inaczej – komunikatu zaś tym razem nie wydano w ogóle żadnego. Czarzasty zrobił dobrze wszystkim – nie tylko Ziobrze, który mógł „zachować twarz” i pozostać nieugiętym tyleż bezkarnie, co przecież pozornie. Nie tylko Kaczyńskiemu, który przepchnął co chciał.
Również KO, która dostała łatwe i wygodne usprawiedliwienie i tak przecież pewnej porażki, mogła „wyrazić sprzeciw w głosowaniu”, nie ponosząc ryzyka jakiejkolwiek odpowiedzialności, a zamiast tego gadając „to nie my, to ten ch…j Czarzasty”.
Dziś zatem wszyscy opowiadają swoje, wygodnie odgrywając ulubione role. Deklamują przekazy dnia bez żadnego związku z rzeczywistością. No, chyba, że ktoś za rzeczywistość bierze rozwalony wskutek buntu Ziobry rząd PiS i samego Ziobrę popierającego rząd Kosiniaka-Kamysza. Żaden Gowin tym razem się przecież nie zbuntował – o czym dużo można by powiedzieć, pytając, dlaczego właściwie nie buntuje się dziś nikt poza Ziobrą.
No, żeby taki bunt nastąpił, Fundusz Odbudowy musiałby naprawdę upaść w głosowaniu. To się zaś zdarzyć nie mogło. Gdyby mogło, bunt zdarzyłby się przy każdej innej, łatwiejszej okazji. Bo ta akurat była najtrudniejsza z możliwych dla polityków myślących w kategoriach sondaży i propagandowych dyrektyw Jacka Kurskiego.
Dyrektyw, które najwyraźniej zresztą uwzględnił tym razem również IBRiS, z godnym Kurskiego wdziękiem pytając respondentów, czy opozycja powinna głosować razem Ziobrą przeciw przyjęciu unijnych pieniędzy i już tylko tego brakowało w sondażu, że nie spytano nas wprost, czy chcemy umrzeć w obronie sędziego Tulei i praw kilku kobiet oszalałych jak Marta Lempart. Wtedy zresztą zwolenników byłoby więcej niż zmierzone przez IBRiS 2,7% – bo wiedzielibyśmy przynajmniej, za co umieramy.
W istocie, poza wszystkimi pozorami publicznych oświadczeń z konferencji prasowych, nigdy nie było ani żadnych wątpliwości czy Fundusz przejdzie, ani czy rozsypie się Kaczyńskiemu koalicja. Wątpliwości dotyczyły wyłącznie tego, co należy powiedzieć po wszystkim. Tym i tylko tym martwili się politycy i tylko nad tym się naprawdę zastanawiali. To zaś wygląda dzisiaj na precyzyjnie rozpisane. Wygląda wręcz jak ustawka. Jakby się chłopcy umówili.
Co to wszystko ma wspólnego z Darwinem i ewolucją? Otóż najważniejsze spostrzeżenie polega tu właśnie na tym, że nikt żadnego scenariusza nie napisał. Nikt nie ułożył planu z góry. Ułożony i uzgodniony nie pasowałby aż tak dobrze do wizerunków aktorów. Ten scenariusz ukształtowała chaotyczna, bezrozumna i bezduszna ewolucja, która nie ma celu i dzieje się przypadkiem, ale która zawsze wygląda na zaplanowaną precyzyjnie z niewyobrażalną doskonałością.
W przyrodzie przeżywają przystosowane jednostki, w polityce też. Kryteria rządzące naturalną selekcją znamy. Dobrze byłoby poznać te, które rządzą selekcją w polityce i doprowadzają do stanu, w którym skądinąd przecież niegłupi i wcale nie szmatławi ludzie zachowują się jak ostatnie gnojki, a pieprzą przy tym takie bzdury, że połowa narodu od tego wariuje, a druga połowa rzyga.
Lody na patyku i konieczność politycznej zdrady
Zależy mi na tym, żeby nie o tej akurat zdradzie gadać bezustannie, tylko – jeśli już – o zdradach w polityce w ogóle. Bo one są tak powszechne i powtarzalne, że wydają się nam niezbywalną cechą polityki. Zależy mi na tym, byśmy zrozumieli, dlaczego tak się dzieje, a wtedy być może dowiemy się, co się da zrobić.
Już kilka razy wspominałem o modelu, który tu chcę znowu przywołać, dlatego tych, którzy go już widzieli, proszę o wybaczenie powtórzeń. Jednak i ich proszę o rozważenie go z uwagą – z doświadczenia wiem, że nadal bardzo niewielu z nas rozumie go dobrze.
Wyobraźmy więc sobie plażę długości 200 metrów. Leżą na niej plażowicze rozmieszczeni równomiernie. Są też równomiernie spragnieni lodów. Wszyscy są też tak samo leniwi i kiedy nie leżą, a chodzą po piasku, martwią się wyłącznie o to, by nie iść daleko.
Na plaży jest dwóch sprzedawców. Sprzedają identyczne lody na identycznych patykach, w identycznej cenie. Są pazerni i chcą sprzedać jak najwięcej, konkurują więc między sobą. Leniwi plażowicze – z braku innych kryteriów decyzji, skoro ani jakość, ani cena nie mają znaczenia – wybiorą więc zawsze tego sprzedawcę, który jest najbliżej. Problemem jest, gdzie wzdłuż linii plaży ustawią się sprzedawcy. Nie, gdzie stać powinni, ale w które miejsca zaprowadzi ich ewolucja tego prościutkiego układu, którym rządzi tylko jedna zmienna – odległość do pokonania.
Powinni oczywiście stanąć w odległości 100 metrów od siebie – każdy w środku swojej 100 metrowej połówki plaży, a więc po 50 metrów od końców. Wtedy maksymalny dystans, jaki będą mieli do przejścia plażowicze, wyniesie właśnie 50 metrów, a każdy ze sprzedawców będzie miał dla siebie dokładnie 100-metrową połowę rynku. Rzecz w tym, że pomimo niewątpliwej optymalności, zapewniającej sprawiedliwy podział rynku i równocześnie komfort klientów, jest to jednak układ wyjątkowo niestabilny. Jeśli kiedykolwiek sprzedawcy trafią na te miejsca, postoją na nich najwyżej kilka minut.
Wystarczy, że któryś z nich przesunie się w stronę konkurenta, np. o 10 m i wejdzie w ten sposób na jego rynek, a natychmiast dostanie jego część, nie tracąc rynku własnego, bo choć plażowicze z bliższego mu końca będą teraz mieli 60 metrów do przejścia, to jednak nadal ten sam sprzedawca będzie dla nich najbliższy. Wyprzedzając rozumowanie i od razu tłumacząc model na politykę – co z tego, że Strajk Kobiet dostaje szału, kiedy się Lewica przesuwa w stronę PiS? Co najwyżej, ktoś z „lewego końca” plaży nie zechce dojść po swoje lody i nie ruszy się z koca – i tak przecież to nadal do Czarzastego z Zandbergiem i Biedroniem będzie mu najbliżej. Na kogo innego ma zagłosować walcząca w zdradzonym proteście aktywistka, wściekła na widok pleców Zandberga? Na Agrounię, do cholery?! Przecież nie na PiS, nie na Hołownię, PSL i nie na PO. Do nich ma nadal dalej.
Pazerny sprzedawca zarobi w ten sposób 5 metrów plaży – będzie miał 60 metrów za sobą, a przed sobą połowę dystansu do drugiego sprzedawcy, zatem 45 metrów, czyli w sumie 105 zamiast dotychczasowych „sprawiedliwych” 100. Znów wyprzedźmy rozumowanie, pamiętając przy tym o ewolucji, która jest bezmyślnie mechaniczna, żadnego celu nie ma i go nie potrzebuje. Otóż niekoniecznie Czarzasty z Zandbergiem kombinują świadomie w ten cyniczny sposób. Nie są i nie muszą być świniami. Ich świńskie zachowania wymusza logika plaży i bezwzględne prawa ewolucji.
Oto bowiem jedyną skuteczną reakcją konkurenta, który 5 metrów straci, jest zrobić to samo – podejść bliżej do drugiego sprzedawcy. Najważniejsze spostrzeżenie polega tu na tym, że ktokolwiek uczyni pierwszy ruch – czy zrobi to świadomie, czy czystym przypadkiem – uruchomi niepowstrzymany proces. W rezultacie tego procesu po szeregu takich posunięć obaj sprzedawcy znajdą się dokładnie w środku plaży. W polityce powiemy wówczas, że dwie zwalczające się partie sprzedają nam w zasadzie to samo. „PiS, PO, jedno zło” – będą krzyczeć niektórzy i będą podejrzewać spisek, ukryty sojusz za zasłoną pozornie zaciekłej walki. Nieprawda – walka się odbywa i to jest właśnie jej efekt. Na plaży – by do niej wrócić – maksymalny dystans do przejścia zwiększy się zaś dla plażowiczów dwukrotnie. W polityce mówi się wtedy od razu strofującym tonem, że w prawdziwym życiu nie ma wyborów idealnych…
Co interesujące, sprzedawcy będą mieli dokładnie te same rynki i żadnej korzyści nie osiągną. Straty poniosą wyłącznie plażowicze. Co jest jednak interesujące najbardziej: właśnie ten układ, wysoce nieoptymalny dla plażowiczów – z dwójką sprzedawców w tym samym miejscu na środku – okazuje się najbardziej stabilny. Każdy sprzedawca, który przesunie się o krok z tego miejsca, natychmiast traci. Model dąży więc nieubłaganie właśnie do tego stanu i kiedy go osiągnie, będzie w nim trwał.
Lodziarz idealista, stojący uparcie w środku swojej połówki plaży, okaże się frajerem dysponującym ćwiartką rynku, kiedy ten drugi podejdzie do niego i stanie tuż obok, zagarniając trzy czwarte. Nie dość tego – idealizmu nie docenią nawet klienci z jego ćwiartki. Nie usłyszy podziękowań. Przeciwnie.
– A nie łaska stanąć w środku swojej część?! – usłyszy. – Pięćdziesiąt metrów się do pana wlokłem!
Nie da się w tych warunkach nie być Czarzastym. Warto to zapamiętać. Wraz z tym, że wszyscy inni politycy są być może lepszymi od Czarzastego ludźmi (choć niby skąd o tym wiemy?), ale nie wynika z tego nic. Jak widać, każdy polityk – również idealista – cięgi musi zbierać zawsze. Najczęściej od własnych wyborców. Teraz już wiemy, dlaczego.
– Nie da się zadowolić wszystkich – westchnie Czarzasty filozoficznie.
Ten prościutki model ma zdumiewająco wiele właściwości tego rodzaju i wiele wniosków można z niego wyciągać. Tu da się wspomnieć o tych niewielu z nich, o których koniecznie wspomnieć trzeba, by uniknąć nieporozumień – resztę wypada pozostawić tym z Czytelników, którzy zgodnie z radą zechcą się zająć kontemplacją wzorów na ścianie.
Model można więc komplikować w zasadzie dowolnie. Np. dodając do płaskiej plaży wzgórza, czy też wydmy, efektywnie zwiększające wysiłek plażowiczów. Nic się nie zmieni w logice. Wystarczy zastąpić metry „metrami przeliczeniowymi” lub np. kaloriami potrzebnymi do pokonania dystansu i choć ów środek – miejsce spotkania sprzedawców – przesunie się odpowiednio do tego, nie tylko logika pozostanie dokładnie ta sama, ale również geometria – wystarczy tylko odpowiednio skorygować metrykę przestrzeni.
Matematyczny model zamienia plażę na powierzchnię wygiętą na kształt U, a sprzedawcy będą na tej powierzchni jak kulki, które do środka stoczą się zawsze. Gdyby nawet zmieniać warunki, dodając sprzedawcom i klientom inne motywacje i komplikując je w zasadzie dowolnie, to komplikacje systemu będą jak zmarszczki na powierzchni U. Owszem, wprowadzą lokalne turbulencje, kulki jednak i tak stoczą się tam, gdzie się stoczyć muszą. Najwyżej podskoczą po drodze kilka razy. Dno siodłowatego U da się przesunąć, sterując warunkami, ale i tak będzie istniało i kulki spotkają się właśnie tam.
Logika modelu plaży jest tak przemożna, że nie potrzebujemy niczego mierzyć, spoglądając na plażę z oddali bujającego się leniwie na falach materaca i z jakichś powodów zainteresowani, gdzie dokładnie plaża ma środek – wystarczy spojrzeć, gdzie stoją sprzedawcy. Gdyby sprzedawca był jeden, może stać gdziekolwiek – np. w wygodnym cieniu. Jeśli jest ich wielu – nie tylko dwójka – ustawią się w środku z dokładnością do rozmiarów własnego ciała. Jak kulki na dnie U. Niekoniecznie chodzi o najtrywialniejszą geometrię – czasem, kiedy np. plażowicze rozmieszczą się nierównomiernie, będzie to swego rodzaju środek ciężkości. Ale zawsze chodzi o jakiś środek – dno U.
Trzeba by nieźle się nakombinować, by kształt U zmienił się w W – z dwoma „siodłami” satysfakcjonującymi plażowiczów, bo zapewniającymi im najkrótszą drogę w upale. I właśnie kształt W jest przedmiotem naszych poszukiwań. Bardzo trudnych, uprzedzam z góry.
Newton, Einstein i jedenasta teza o Feuerbachu
Tezy o Feuerbachu Marks zapisał, jakby siedział przed telewizorem i gadał do niego w wkurzony w ten sam sposób, który wszyscy dobrze znamy. No, Marks czytał filozofów i to na nich się wkurzał. W jedenastej tezie zapisał, że chodzi nie o to, by świat „tylko opisywać”, jak to filozofowie robią z wkurzającym Marksa wyniosłym dystansem, ale by go zmieniać. By zmienić kształt U na W – to o to chodzi tym razem, zapamiętajmy. Opis i zrozumienie są jednak oczywiście koniecznością – Marks może sobie wzruszać ramionami, ale chodzi przecież nie o to, by „tylko opisywać”, ale by „aż opisać” – i by zrobić to dobrze.
Otóż model sprzedawców lodów świetnie opisuje mechanizm znanego i także nieźle opisanego zjawiska programowej konwergencji partii politycznych. Zwłaszcza w duopolu, choć niekoniecznie tylko w nim: sprzedawców lodów może być dowolnie wielu, a i tak zachowają się tak samo. Przetłumaczenie tego modelu na politykę prawidłowo i bez nieporozumień – pokazanie, dlaczego partyjne programy stają się od siebie nierozróżnialne – wymaga jednak nadal pewnego wysiłku i tu prostota modelu zaczyna nieco przeszkadzać. Jeśli ktoś wpada np. na pomysł, by któremuś sprzedawcy dać lody tańsze, większe, smaczniejsze – a to jest najczęstszy z komentarzy, jakie słyszałem – to znaczy, że jeszcze nie rozumie niczego.
Model jest przenośnią. Matematycy nazywają te swoje alegorie idealizacjami, co wywodzi się jeszcze od Platona. Przenośnia z plażą jest odleglejsza niż się na ogół sądzi. W polityce nie chodzi przecież o to, by stanąć najbliżej wyborcy w żadnym fizycznym sensie. Nie w ten sposób wygrywa się wybory, że każdy chodzi ze swoją urną i stara się podejść najbliżej wszystkich. Nie o to też chodzi w alegorii plaży, że politycy sprzedają nam lody. Treścią politycznej oferty jest miejsce, w którym staną. Topografię plaży należy więc przetłumaczyć na topologię politycznych idei, postulatów, postaw. Na linię od lewicy do prawicy, by posłużyć się tym niekoniecznie trafnym podziałem. To wzdłuż tej linii przechadzają się politycy-lodziarze. Oferują nie lody – lepsze lub gorsze – ale to, że wezmą głos. Sami dostają z nim swoje wynagrodzenie. Każdy głos jest równy. Żadną ceną nie da się tu manipulować. Można wyłącznie poruszać się tylko po linii idei na politycznym rynku – cokolwiek one dokładnie znaczą, bo znaczeń może tu być wiele.
Skoro większość Polaków jest przeciw przyjmowaniu uchodźców – kombinował swego czasu Grzegorz Schetyna, wówczas jeszcze lider „liberalnej” PO – należy „zmodyfikować przekaz” i przesunąć się „odważnie” o 50 m w stronę PiS na plaży: PO zademonstruje więc istotne zastrzeżenia wobec obowiązkowych kwot uchodźców, będzie się domagała „działania w miejscu powstawania problemu”, zażąda uszczelnienia granic Unii i niech się Syryjczykami zajmie Erdogan. W końcu przecież gość jest spoko. Powstrzyma się od głosu, gdy Parlament Europejski zechce ukarać Polskę za złamanie reguł praworządności, zagłosuje za dopłatami do cen energii wbrew dyrektywie o emisji CO2, odrzuci projekt liberalizujący aborcję. Potem zagłosuje za łamiącymi konstytucję tarczami. Lewica wsłucha się w głos tych swoich niegdysiejszych wyborców, którzy od lat popierają PiS. Będzie więc głosować za każdym nowym 500 Plus tym chętniej, im bardziej oddali się w ten sposób od PO. Hołownia będzie przełamywał „kościółkowy” wizerunek, werbując Hannę Gill-Piątek, wchodząc na „cudze kawałki plaży” kolejnymi dobieranymi w ten sposób transferami – nie ma w tych transferach ani żadnej ideowej, ani programowej spójności, jest tylko ta jedna dyrektywa: wejść na nowy teren. Nie tylko poglądów dotyczą te zabiegi. Politycy ubierają się stosownie, odpowiednio się czeszą, ćwiczą wymowę i mowę ciała – nawet płeć próbują dopasować. Jest wiele innych linii poza tą przebiegającą od lewicy do prawicy.
Rozmawiając o tym modelu, słyszałem i czytałem często, że jest zbyt prymitywny, a motywacje polityków i wyborców są zdecydowanie za bardzo złożone, by się je dało modelować w tak prosty sposób. To kolejne nieporozumienie. Siła tego modelu polega właśnie na matematycznej idealizacji. To taka redukcja i taka przenośnia, która w prostocie odkrywa inaczej niewidoczną naturę problemu.
W matematycznej rzeczywistości linię plaży da się oczywiście zastąpić powierzchnią z siodłem w kształcie lejka – wtedy to tylko przekrój lejkowatej powierzchni będzie miał kształt U. Pozwala to na jakościowy skok w komplikacji politycznych wyborów. Da się więc wzdłuż jednej linii zmieniać np. poglądy na osi socjalizm-liberalizm, a wzdłuż linii prostopadłej przechodzić od obyczajowego konserwatyzmu do liberalnego wyzwolenia. Przestrzeń może być też trójwymiarowa – choć w tym momencie wysiada wyobraźnia większości z nas, bo wtedy „siodło”, nadal łatwe do zdefiniowania, będzie jednak widoczne wyłącznie dla kogoś, kto umiałby spojrzeć z czwartego wymiaru. Wprawdzie słyszeliśmy o Einsteinie i jego zakrzywionych przestrzeniach, ale nie zdajemy sobie sprawy i na ogół nie umiemy tego ogarnąć wyobraźnią, że na powierzchni Ziemi trwamy wszyscy i zawsze w końcu spadniemy właśnie dlatego, że Ziemia tworzy centrum lokalnego lejka wygniecionego grawitacją w trzech, a nawet w czterech wymiarach, w których żadnych zakrzywień nikt z nas przecież nie widzi. To tylko Einstein po gandzi był je w stanie zobaczyć. No, można tych wymiarów dodawać dowolnie wiele, tworząc niewyobrażalnie skomplikowaną sieć kryteriów politycznych wyborów – jednak kształt U da się wciąż określić w każdej takiej sytuacji i ten sam prosty mechanizm zadziała zawsze. Tak prosty, jak jabłko spadające na głowę Newtona. To właśnie na tym polega siła matematycznych odkryć. To naprawdę jest aż tak proste.
W politycznej rzeczywistości silne znaczenie ma jednak np. nieco inne zjawisko, którego opis plaży nie uwzględnia wprost. Kolory koszulek lodziarzy – powiedzmy o takim odpowiedniku partyjnych barw i tożsamości. Są wśród plażowiczów miłośnicy czerwieni i miłośnicy błękitu. Oni są gotowi pójść np. do czerwonego, choć niebieski stoi bliżej. Otóż – choć wprowadzamy tu kolejną wartość i zakładamy, że to jest nowa zmienna – matematyczny model jest odporny również na to, w istocie dowodząc, że zmienna pozostaje nadal jedna i ta sama i wciąż jest nią położenie. Skutki tego rodzaju komplikacji działają bowiem w bardzo charakterystyczny sposób, jeśli przeprowadzić symulację modelu lub choćby analizę w myślach. Całość nabierze mianowicie zauważalnej bezwładności. Zmiany zachowania plażowiczów staną się wyraźnie słabsze i wobec tego sprzedawcy będą przemieszczać się wolniej. I tak jednak system osiągnie równowagę w podobnie nieoptymalnym położeniu. Jeśli miłośnicy kolorów nie są równie liczni lub nie są równomiernie rozmieszczeni, siodło U przesunie się odpowiednio. Nic więcej się nie stanie. Z polityki znamy to bardzo dobrze – wpływ „twardych elektoratów”, rozmiłowanych w partyjnych kolorach, a na ich tle swinger voters, wybierający najbliższego sprzedawcę i w związku z tym decydujący nie tylko, kto wygra, ale co ważniejsze, gdzie znajdzie się siodło U-kształtnej przestrzeni i jak się będzie przesuwać.
W realnej polityce barwy partyjne w rzeczywistości utrwalają, a nie ograniczają działanie modelu. Barwy zastępują bowiem programy w charakterystyczny sposób. Miejsce zajmowane przez sprzedawcę traci tu na znaczeniu tylko w tym sensie, że nadmierna odległość przestaje przeszkadzać plażowiczom. Rafał Trzaskowski o prawach LGBT może wygadywać rzeczy dowolnie skandalicznie. I tak Marta Lempart będzie wiedzieć, że lepszy Trzaskowski, niż Duda, choć w rzeczywistości nie wiemy, skąd ona to wie, skoro nawet nierozgarnięty Duda kieruje się tymi samymi bodźcami wyczytanymi z sondaży i ustawi się tam, gdzie mu się opłaca – przecież nie tam, gdzie w swoim przekonaniu stanąć powinien.
I Duda, i Trzaskowski prawa nie zmienią w żadną stronę – dopóki z sondaży nie wyczytają, że to im się opłaca. Siodło U jest zaś owym mitycznym politycznym centrum – to święty Graal w demokracji jaką sobie ułożyliśmy. Czy w każdej? Oto jest pytanie!
W politycznej rzeczywistości – z tego trzeba sobie również zdać sprawę koniecznie – nie jest np. tak, że siodło U wyznacza polityczną większość i że znaleźć się w nim znaczy wygrać. Nie – w siodło wpadają partyjne kulki i tylko tyle wiemy. Która z ich wygrywa, jest już inną sprawą. Nie może wygrać nikt poza siodłem – to wiemy. W rzeczywistości polityka ma czysty kształt U np. w USA. W Polsce – owszem, też – ale tylko wtedy, kiedy rzeczywisty wybór przebiega między PiS, a PO lub jakkolwiek inaczej zdefiniowanym anty-PiS-em. Kiedy jednak podział się komplikuje, w przestrzeni obok siodła U pojawia się dodatkowy „dołek” – np. lewicowy. Jest płytszy – wpada się weń nie po to, żeby wygrać, ale żeby zdobyć niszę i mniejszościową pozycję w parlamencie. Kiedy się zaś już ją ma, jak Lewica ma dzisiaj – wtedy w wyniku opisanego tu mechanizmu ewolucji przesuwa się ten dołek w stronę topologicznego siodła całego układu. To właśnie tyle znaczą dzisiejsze ruchy Lewicy, które tak irytują jej wyborców i wywołują komentarze o zdradzie. Błędy PO polegają zaś wyłącznie na wypadnięciu z dołka. Są z tego powodu tylko chwilowe. Przypadkowe. Zdarzają się zawsze i każdemu – na tym zresztą polega ewolucja, że błąd poważny trwale eliminuje z gry pozostawiając w niej tych, którzy do środka plaży dążą efektywnie. Ziobro z kolei nie zyskuje niczego przebywając na dnie U z Kaczyńskim. Wygniata więc własny dołek i ma kłopot, bo on jest płytszy niż dołek Lewicy i miejsca w parlamencie nie daje.
Model więc działa – jest jednak jak ci filozofowie, którzy tak wkurzali Marksa. Pytanie nadal brzmi, jak zmienić U w W. Tak, byśmy mieli choćby wybór, nie wspominając o wygodzie. Można sobie wyobrazić rozmaite sposoby rekonstrukcji plaży. Gdyby nie była linią z ograniczającymi ją końcami, a zamkniętym okręgiem, który nie ma końców, miejsce ustawienia lodziarzy nie miałoby znaczenia. W każdym położeniu każdy z nich dysponowałby połową kręgu. Problem w tym, że ani plaży nie da się w ten sposób przemodelować, ani nie wiadomo, kto miałby to zrobić, jakim kosztem i co z tego mają mieć lodziarze. Możemy tylko patrzeć z punktu widzenia plażowiczów. Możemy dostrzec bezmyślny cynizm lodziarzy (okazuje się, że bezmyślny cynizm jest możliwy!), którzy gdzieś mają wygodę swoich klientów i każą im parzyć sobie stopy w męczącym marszu przez rozpalony słońcem piach. Możemy rozważyć bunt. Filozof zaś, który nie jest Feuerbachem powinien postawić pytanie – jak.
To właśnie proponuję dzisiaj wyczytywać z konstelacji na ścianie, w którą przypieprzymy już zaraz.
Zostaje nam Agrounia? Karl Popper, wrogowie społeczeństwa, bunt i ogólne prawo Kasprzaka
Często o Agrounię pytam tych, którzy deklarują gniewnie, że nie zagłosują ani na PO, ani na Lewicę. Choć oni mają dobre powody i należałoby ich w tej decyzji wesprzeć – gdyby się tylko dało wierzyć, że w niej wytrwają.
Istotnie jedynym sposobem, który na plaży zadziała niezawodnie i natychmiast spowoduje, że lodziarze staną w środku swoich połówek, zapewniając każdemu z plażowiczów możliwie najkrótszy dystans, jest żelazna zasada, by nigdy nie chodzić po lody dalej niż 50 metrów. Zatem w polityce nie głosować na Czarzastego ani na Budkę, jeśli któryś z nich pójdzie w stronę PiS zbyt daleko. Nie głosować i już. Nigdy. Dokładnie tak, jak mówią ci wszyscy, których pytam o Agrounię. No, jak zwykle łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. System trwa, ponieważ i Budka, i Czarzasty dobrze o tym wiedzą.
Jeśli model sprzedawców jest dobrze opisany i działa poprawnie, to oprócz opisującego go prawa Cohena-Stewarta (nazwijmy je tak za autorami J. Cohen, I. Stewart, Załamanie chaosu. Odkrywanie prostoty w złożonym świecie, Prószyński i S-ka 2005, s. 186-189), działa w nim również prawo, które mogę nazwać już tylko własnym nazwiskiem. „Prawo Kasprzaka” dotyczy szans znalezienia zmiany kształtu U na W w modelu Cohena-Stewarta. I mówi niestety, że takich szans wewnątrz modelu nie ma. Brzmi depresyjnie, ale to tylko pozór, o czym się zaraz przekonamy. Najpierw jednak dlaczego nie ma szans? Ano, z powodu ekonomii maszerowania po gorącym piasku plaży.
Narzucić lodziarzom koncesje wymagające, by stali w wygodnych dla nas miejscach lub zorganizować konsumencki bojkot – tyle się da zrobić, by zamiast U pojawiło się W i by sprzedawcy stanęli w optymalnych dla nas miejscach w środku swoich połówek plaży. Mogą to zrobić wyłącznie plażowicze, bo sprzedawcy nie są tym zainteresowani. Jeśli jednak jedynym celem plażowiczów jest dostać lody po przejściu najwyżej 50 metrów, a tak wygląda model i wiemy, że jest prawdziwy, nawet jeśli się nam wydaje zbyt prosty, to nigdy do tego nie dojdzie. Zorganizować i przeprowadzić bojkot da się bowiem wyłącznie chodząc wśród ludzi i pokonując dystans o kilka rzędów wielkości większy niż owe 100 metrów, które musimy pokonać, jeśli sprzedawcy ustawią się tak, jak ich do tego doprowadzi ich głupia rywalizacja. Nikt tego nie zrobi, bo to się zwyczajnie nie opłaca nikomu, kto chce po prostu chodzić jak najmniej i tylko taki ma powód, by zmieniać cokolwiek.
Jak to się przekłada na polityczną rzeczywistość? Och, na bardzo wiele sposobów. Lenistwo plażowiczów przekłada się na kilka cech i kilka powtarzających się zachowań wyborców. Między innymi na tę świadomie wybieraną i całkiem przecież racjonalną ignorancję, którą opisywał m.in. Brian Caplan w Micie racjonalnego wyborcy, tworząc zresztą kolejny model ewolucji demokracji. Po co się głowić i męczyć, skoro mam tylko jeden głos i stosownie doń minimalny wpływ na wybór? Wolę wierzyć, że inni wiedzą, co robią, a mam powody sądzić, że wystarczy 1% świadomych, by wybór był racjonalny i słuszny. Albo na fakt, że głosując, nie wiemy niczego o ludziach, przy których nazwiskach stawiamy krzyżyki i tylko okiem rzucamy na nazwę partii, postanawiając zaufać właśnie jej. Albo na to – tu wchodzimy w obszar spraw ważniejszych – że wciąż oczekujemy lidera: Tuska, Biedronia, Hołowni, który pozamiata i wygra, a my wstaniemy z koca tylko raz, by zagłosować. Stoi to nasze lenistwo przede wszystkim za zgodą na opisaną tu serialową ściemę, za wpatrzenie w „wizerunki” polityków i za zgodą na programowe obietnice, o których przecież wiemy, że są kompletnie puste. Wreszcie – w głosowaniu na „mniejsze zło”.
Jeśli Czarzasty odejdzie w stronę PiS zbyt daleko, to nie powinniśmy nań głosować. Ok, ale nie głosować wcale? Bardzo potrzebujemy swoich lodów, nie wszyscy porzuceni przez Czarzastego wytrwają w abstynencji i Czarzasty dobrze wie, że bojkot będzie chwilowy i bardzo niepełny. Do czasu jednak, kiedy nie pojawi się ktoś, kto stanie bliżej. Zawsze wybierzemy tego kogoś, nawet oszalałą Agrounię, na pewno sympatycznego Hołownię – albo zostanie nam już zupełnie mistyczny mesjanizm. Na „zdradzie ideałów PO” skorzysta Hołownia i nie będzie nikomu przeszkadzało, że on postępuje tak samo, tylko bardziej… Już przecież stoi w dołku U.
Tak zbliżamy się do drugiej części „prawa Kasprzaka”, które jednak nie jest depresyjne i nie skazuje nas na wieczne trwanie w świecie Dynastii. Z prawami polityki problem jest bowiem ten sam, co z historiozofią. Karl Popper pokazał na szczęście, że praw historii nie ma i być nie może. Zarówno prawo Cohena-Stewarta, jak „prawo Kasprzaka” o ekonomicznej niemożności wyjścia ze świata plaży lub świata Dynastii nie może mieć ścisłego charakteru i daremne były wszystkie moje męczące Czytelników wysiłki, by pokazać matematyczną siłę rozumowania. To oczywiście dlatego – w największym skrócie – że jak zauważył Heraklit nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki. W zmieniającej się rzeczywistości nie mogą istnieć żadne stałe reguły i żadne ściśle ogólne prawa, bo zmiana może zmienić również je. Kto tego nie wie, jest jak Parmenides sądzący, że istnieje tylko to, co niezmienne i jak eleaci dowodzący w związku z tym przekonywająco, że ruch jest złudzeniem, a Achilles nigdy nie prześcignie żółwia, co błyskotliwie wykazał Zenon z Elei, nieco zakłopotany konsekwencjami własnego rozumowania, wśród których najbardziej kłopotliwe było spostrzeżenie, że nie ma nie tylko ruchu, ale i w ogóle świata… No, zostawiając na boku nieco zwariowanych Greków, o Popperze i jego zastrzeżeniu pamiętać trzeba koniecznie, ilekroć usiłuje się dowodzić czegokolwiek zwłaszcza o zachowaniu ludzi i ich zbiorowości.
Jeśli więc model Cohena-Stewarta jest prawdą, to musi on podlegać zastrzeżeniu Poppera. Działa więc tylko w dzisiejszej rzeczywistości. Dopóki działa, nie da się U zmienić na W. „Prawo Kasprzaka” uzgodnione z Popperem mówi wobec tego, że jedyną szansą jest rozwalić system – zmienić właśnie reguły, o których Popper pisał, że muszą być zmienne. Ten sam Karl Popper, który napisał o Społeczeństwie otwartym i jego wrogach, wymagając od demokracji tego przede wszystkim, by była ciągłą zmianą. Zmiana nie tylko jest faktem, jest również wartością.
Jeśli wszystko powyższe wydaje się trudne, to konkluzja tej części powinna być zrozumiała łatwiej. Szansą może być tylko radykalna zmiana modelu. Lenistwo plażowiczów i wygoda najkrótszej drogi do sprzedawcy musi przestać być jedynym i głównym regulatorem, a odległość jedyną zmienną. Coś musi nas móc skłonić do tego, by się podnieść z koców i przejść wielokrotnie więcej niż było trzeba, by sobie powybierać tych wszystkich facetów na urzędy i funkcje, które dziś zajmują. Potrzebna jest inna wartość i bunt przeciw sprzedawcom lodów w jej imię. Od sprzedawców potrzebujemy nie lodów, a szacunku. Nie tyle mają stanąć, gdzie będzie nam wygodnie – mają stanąć tam, gdzie im każemy. Popperowskimi wrogami otwartego społeczeństwa stają się wszyscy, którzy, jak Budka, Czarzasty, Hołownia, Kaczyński, żyją ze sprzedaży lodów na plaży. Pamiętajmy jednak opis modelu – stwierdzić, że tych czterech gości żeruje na nas jak trudnie, to nie to samo, co orzec o ich naturze trutni. Rozwalić trzeba system, nie ludzi. Nie wolno ulec złudzeniu, że szlachetni ludzie na ich miejscach zaczną postępować szlachetnie. Nie zaczną – nie mają szans. Widzieliśmy mechanizm, znamy więc dowód. Model Cohena-Stewarta trzeba unieważnić – ale też trzeba wiedzieć, że stać się to może tylko wbrew tym wszystkim, którzy w nim żyją wygodnie. Z dzisiejszej wciąż trwałej poprawności modelu wynika już tylko fakt, że nachodzić się będzie trzeba bardziej niż było dotąd trzeba. W tym miejscu model traci aktualność.
W leniwym świecie plaży nie wydarzy się nic. Żadna polityka sondaży i konferencji prasowych nie przyniesie żadnej zmiany. Potrzebujemy zmiany podstawowych paradygmatów. Rewolucji – choćbyśmy bardzo się rewolucji bali. Buntu, choć buntownicy krzyczą nieznośnie, niemądrze i najczęściej niebezpiecznie.
Powyższe jest bardzo silnym stwierdzeniem. Wskazuje na zasadniczą niemożność przełamania opisanych w modelu Cohena-Stewarta patologii bez gruntownej zmiany ni mniej, ni więcej, jak tylko całego znanego nam modelu przedstawicielskiego. O ile są tu uważni czytelnicy – a są z pewnością – zauważą przecież, że opisałem w rzeczywistości nie tylko przaśną rzeczywistość Polski, ale zjawisko globalne. Właśnie dlatego, że opis dotyczy modelu demokracji. Czy wobec tego nie przesadzam?
Moim zdaniem ani trochę. Demokracja jest w kryzysie wszędzie. Jeśli w Polsce objawia się specyficznie silnie, to po części z powodu naszej lokalnej specyfiki, ale również dlatego, że z wyjątkową, niespotykaną gdzie indziej siłą występuje tu inna z patologii, mianowicie feudalny, wodzowski ustrój partii, które w przedstawicielskiej demokracji są oczywiście głównym aktorem parlamentarnej gry.
Kiedy patrzę na szturm Kapitolu i owego rogatego młodzieńca, którego pokazywano na zdjęciach, to patrzę z perspektywy własnych przygód z naszymi smoleńskimi braćmi i siostrami. Tak patrząc wiem z całą pewnością, że zarówno wzruszanie ramionami – bo to jakiś świr od Q-Annon – jak przejęte zgrozą okrzyki i żądania rozwalenia zbuntowanych siłami policji, są mniej więcej tyle warte, ile były nasze niegdysiejsze żarciki z moherowych beretów. Zmiany uniknąć się nie da. Buntu być może jeszcze tak. W Polsce, obawiam się bardzo, stojąc przed ścianą wielkiego wyboru już nie mamy. Nasi politycy z wielkim wysiłkiem codziennie dowodzą swojej szkodliwości.
Gdzie są kałachy tej rewolucji?
Narzędzi jest ileś. O wielu pisałem sam, pisali i mówili Obywatele RP. Prawybory, referenda w katalońskim stylu, panele obywatelskie inne modele reprezentacji pozbawione wad sprzedawców lodów. Wszystko powyższe tutaj napisałem jednak – w dużej mierze wbrew sobie zresztą – z perspektywy wyborów. To niezupełnie moja perspektywa, bo wartość i narzędzie zmiany widzę nie w działaniach parlamentarnej większości, ale w tym, co zdołamy wymusić lub zbudować wśród ludzi i z nimi. To osobna historia. Tak czy owak jednakże, kiedy wybory nadchodzą, najodporniejsi z nas stają się widzami wyborczej Dynastii. Ulegamy wtedy plastikowym serialowym emocjom, poprzebieranym w kostiumy wodzom i nadziejom na szybkie „Trzask-prask”, słuchamy gadania o nieidealnych wyborach i podobnych bzdurach, które dewastują wszystkie z trudem wypracowywane wartości. Wariujemy. Niezwariowani dostają od tego wszystkiego mdłości.
Według wszelkich znaków, które da się wyczytać dzisiaj, w wyborach przerżniemy znów spektakularnie. Skompromitowana, ogarnięta impotencją opozycja, forsa w rękach Kaczyńskiego – to przesądza sprawę. To właśnie w tę ścianę przyrżniemy. I nie tylko o polityczną większość chodzi. Chodzi przede wszystkim o utrwalenie bagna – bo tym w istocie jest rzeczywistość, którą plaża wyobraża modelem przecież i tak przyjemnym.
Nadzieje kanalizuje dzisiaj Szymon Hołownia. Może ich nawet nie zawiedzie w tym sensie, że utrzyma dotychczasową skuteczność i jednak jakimś cudem wygra. Tyle tylko, że ten cud już dobrze znamy. Już dziś widzimy strategię, dzięki której partia kolejnego „charyzmatycznego przywódcy” lokuje się świetnie w „politycznym centrum”. W opisanym zatęchłym siodle U.
Przed momentem Borys Budka uraczył nas kolejną wizją. Koalicja z Polską 2050 i PSL ma dać wygraną. Budka podliczył procenty, brawo! Nieważne, że PO dołuje, a Hołownia rośnie. Budka przypomniał rok 2016, kiedy Nowoczesna punktowała wyżej, a Platforma dołowała bardziej niż dzisiaj. Budka skłamał chyba świadomie, mówiąc, że wtedy pomimo sondażowej rywalizacji wybrano współpracę, szukano jedności. Jaka ta jedność była i co przyniosła? W tym samym 2016 roku Mateusz Kijowski – w szczycie potęgi KOD – zaproponował Koalicję WRD. Oczywisty i świetny pomysł na jedność pod obywatelską kontrolą. Tydzień trwało podniecone zainteresowanie. Po czym Schetyna oświadczył, że do koalicji nie wchodzi. Nie i ch…j. Po czym nastąpiła seria wyborów i ich znane wyniki. O tym już Budka nie wspomniał, a postanowił zapomnieć także o tym, że gdzieś po drodze zniknął zagrażający Schetynie Petru oraz Kijowski, który czegoś próbował. To jak, panie Budka? Jedności szukamy, czy może próbujemy połknąć Hołownię, albo mu przyp…ć tak, żeby nie wstał?
No, w tej wyborczej perspektywie – chcemy jej czy nie chcemy – na plan pierwszy wysuwa się jeden z motorów zmiany. Kandydować. Odchodzący w stronę PiS Czarzasty, Budka, Hołownia – wszyscy oni obejrzą się za siebie wtedy i tylko wtedy, kiedy tam zobaczą nie samych zdradzanych wyborców, ale kandydatów, do których ci wyborcy mogą się zwrócić. To oczywiście trzeba zrobić – mieć obywatelskich kandydatów. Na początek np. 100 w 100 okręgach senackich. Jak sprawić, by nie weszli w rolę lodziarzy? Wybrać ich sobie, zamiast pozwalać partyjnym bossom targować się o nich między sobą i potem ich nam wskazać jako „realny wybór” i „mniejsze zło”.
Odpowiedzią na kryzys demokracji powodujący widoczną dosłownie na co dzień nędzę polityki i polityków, powinno być co innego niż kolejne głosowanie w ramach tego samego systemu. Jestem przekonany, że odpowiedzią właściwą powinien być np. zorganizowany siłami społecznymi obywatelski panel – „Izba Obywatelska”, jak to zrobiono w Irlandii. Niechby się zajęła choćby aborcją, jak to tam zrobiono. Mogłaby jednak zająć się w ogóle konstytucją. Albo Planem Odbudowy. Niech wynik jej prac, jej uchwały i rekomendacje potwierdzi referendum – znów jak w Irlandii, po obradach „Trzeciej Izby” i ogólnonarodowej debacie, więc bez populistycznych ekscesów. Władza PiS się nie zgodzi? A myślicie, że „nasi” po zwycięstwie daliby taką zgodę? Wolne żarty. Trzeba by to zrobić własnymi siłami. Wziąć sobie władzę odbieraną nam przez wszystkich polityków w chorym systemie fikcyjnego przedstawicielstwa — nie tylko przez złt PiS. Jestem pewien siły logiki. Ona pokazuje, że innego wyjścia nie mamy. Może w Niemczech czy Francji jest na co czekać. W Polsce nie. Agrounia, pamiętajmy.
Utopia? Więc niech na początek wystarczą wybory. Wyglądają na realniejsze. Obywatelscy kandydaci do Senatu. To już naprawdę bardzo skromnie. Zdoławszy zrobić tyle, zrobilibyśmy potem, co tylko chcemy. Do wygrania jest Republika, dla której warto wstać z koca.
Jak jednak podnieść z koca kogokolwiek, kto albo wariuje wpatrzony w telewizor, albo go mdli? Obawiam się bardzo, proszę Państwa, że po wszystkich mądrościach za dychę, które tu nawypisywałem, na tę akurat odpowiedź jestem zdecydowanie za głupi. Na szczęście nie pytam dla siebie, a dla kolegów, np. z Obywateli RP. Może ktoś podpowie odpowiedź.
10 thoughts on “Przyglądając się ścianie…”
A niech cię gęś kopnie!!!
Kiedy ja mam to przeczytać, a jeszcze jak cię znam, to ze dwa razy?! 😀 :D:D
Rozumiem, że Paweł Kasprzak ostrzega, że dalsze działanie partii w Polsce, w tym opozycyjnych, w dotychczasowym stylu, jest niebezpieczne dla Polski. Tę diagnozę podzielam. Pisze, że trzeba zrozumieć zachowania polityków posługując się analogiami, wzorcami spoza samej polityki, modelami matematycznymi. Dalej skupia uwagę na jednym, na modelu sprzedawców lodów na plaży (Załamanie chaosu. Odkrywanie prostoty w złożonym świecie, Prószyński i S-ka 2005, s. 186-189)). Tłumaczy, co się działo ostatnio w naszej polityce na podstawie tego właśnie modelu. Jeśli go dobrze zrozumiałem, to stało się to, co według tego modelu mniej więcej stać się musiało.
Głęboko nie zgadzam się z jego rozumowaniem.
Po pierwsze, model plaży zakłada zmiany ewolucyjne a nie gwałtowne zmiany, przewroty, zamachy. Model nie mówi o tym, że ktoś może wywrócić stolik i zmienić zasady gry. Przecież właśnie to się dzieje.
Porównaj inny model i zobacz, że dobrze opisuje pełzający zamach na demokrację w Polsce (Oko.press ANNA MIERZYŃSKA 4 MARCA 2021 PiS rządzi, bo podzielił Polskę komunikacyjnym murem. Żyjemy w informacyjnej autokracji).
https://oko.press/pis-wciaz-rzadzi-bo-zyjemy-w-informacyjnej-autokracji/?fbclid=IwAR1kpmyILbVarAGFNq2V9k-_up5_19-QW_25-E9q0eek00wxOCXDkxXYCYU
Paweł nie odnosi się do wpływów zewnętrznych, obcych pieniędzy, podziału mediów na dwie szczujnie, z których jedna kłamie w niektórych ważnych sprawach a druga w wielkiej ilości ważnych spraw. To w ogóle temat tabu. Warto przypomnieć sobie najważniejsze stwierdzenia o walce informacyjnej, tj. że jej celem jest skłócenie i demoralizacja społeczeństwa oraz unicestwienie zdolności bojowych armii konkurencyjnego kraju. No to sobie przypomnijmy historię wojny polsko-polskiej, religii smoleńskiej, rozbrojenia armii, działań panów Maciarewicza
i Misiewicza.
Zobacz – Teoria walki informacyjnej #1 | Odc. 148 – dr Leszek Sykulski:
https://www.youtube.com/watch?v=VzlaYI7Dxsw&t=170s
Ta gra przeciwko Polsce toczy się jednocześnie na wielu szachownicach.
Oj, kompletne nieporozumienie. Bardzo zresztą wielopłaszczyznowe.
Po pierwsze model demokratury, w której znaczną, przecież oczywistą rolę odgrywają media, bariery informacyjne i manipulacje, opisuje rzeczywistość po przewrocie. Nie opisuje przyczyn przewrotu. Tych jest kilka i wszystkie one sprowadzają się do tego, że demokracja zwiodła tych, którzy zagłosowali za populistami. Globalna kariera populizmu o wszędzie podobnych cechach ma nielokalne przyczyny. Owszem, ruskie trolle grały i w Polsce, i w Wielkiej Brytanii, i w Stanach. Niemniej — trudno zmierzyć ich wpływ. Jeszcze trudniej byłoby go oddzielić od „apolitycznego” i „politycznie bezstronnego” rujnującego demokrację i wspólnotę merkantylizmu mediów społecznościowych i szeregu innych zjawisk. Można mnożyć specyficzne powody, dla których Polska osuwa się w autorytaryzm. Ja mogę z kolei dorzucać dalsze modele i wskazywać bardzo ogólne mechanizmy, które od bardzo dawna powodują gnicie demokracji. Bardziej do rzeczy jest zauważyć, jak łatwo było grać trollom i manipulatorom. Orban — mistrz i nauczyciel Kaczyńskiego — też się nie wziął z próżni, ale z kompletnej kompromitacji skorumpowanych poprzedników.
Spostrzeżenie, że w demokraturze odbywają się wybory, ale i tak wygrywają ci sami? Mój Boże — na pewno tylko wtedy?
Z modelu plaży wynika absolutna niereformowalność systemu — a to jest zresztą tylko jeden aspekt patologii, zresztą raczej nienajważniejszy. Znaczy to tyle — by pozostać w umownej rzeczywistości modelu — że nie zmieni tego systemu nikt, kto po prostu chciałby dość do lodziarza krótszą drogą. Potrzebuje innego powodu, zupełnie innej motywacji. Owszem, taki przewrót się zdarzył w Polsce. W 2015 roku. Sięgnięto po zupełnie odmienny zestaw motywacji. To był godnościowy bunt przeciw lodziarzom.
Przetłumaczenie akurat tego momentu na świat polityki bywa trudne — bo tu łatwe skojarzenie jest mylące. Ten błąd grałby na korzyść mojej tezy, ale nie zamierzam łgać tylko prosić o rzetelny namysł. Bo musimy przez cały czas wiedzieć, co znaczy odległość do lodziarza. Ona się tłumaczy polityczną odległością. Niezgodnością własnych poglądów z tym, co oferuje lodziarz. Akurat sytuacji buntu przeciw lodziarzom nie da się przełożyć w żaden sposób na bunt przeciw partiom. Tym, co się stało rzeczywiście w 2015 roku była bardzo gwałtowna zmiana cechowania politycznej skali, po której poruszały się partie. Kompletnie co innego zaczęło się na tej skali liczyć. Stało się to w wyniku szeregu złożonych procesów kulturowych — nie politycznych — w których media społecznościowe odegrały bardzo znaczną rolę. Próbowałem o tym pisać w innym bardzo długim tekście o rewolucji idiotów.
Tu sformułowane „prawo Kasprzaka” — pokazuje system z natury nierefermowalny. Każdy taki system zapowiada katastrofę. W ramach tego systemu nie może się na żadną dłuższą metę zdarzyć nic innego niż polityczna nierozróżnialność partii. Ogólniej zaś — kompletna jałowość,, fikcja polityki. Uwagi o tym, że teksty polityków w związku z Funduszem Odbudowy są ewolucyjnie ukształtowanym zachowaniem, za którym nie stoi żaden polityczny plan są kolejnym przejawem tej katastrofy, która już się stała. Żeby się zdarzyło cokolwiek prawdziwego, trzeba wywrócić stolik. Nie w tym sensie, że konstytucyjne reguły są naruszone. W o wiele głębszym sensie niestety.
Chłop swoje, baba swoje — tak gadamy. Po co pisać o pisowskiej propagandzie? Czegoś jeszcze o niej nie wiemy? Mamy się odurzać powtarzaniem symptomów zła PiS-u? Wolę zobaczyć, jak wyglądają te mechanizmy wśród demokratów. Bo jeśli wyglądają podobnie, to czas pilnie myśleć o alternatywie. A wyglądają — z całym szacunkiem dla skali i niewpółmierności tego, co PiS dokonał 😉
Ed Ward, to jest wszystko ta pieprzona ściana!!!
Ty zobacz jak nędzne są te nasze media!!! Jak prymitywny przekaz dają, jak nie potrafią nawet własnego warsztatu ogarnąć!!! Wrzucają te swoje niedopracowane albo całkowicie surowe filmy czy sensacyjne wrzutki i idą po następne. Te starsze niż jeden dzień, sa juz zapomniane. Zero solidności, zero informacji, tylko chwila i news!!! I to wcale nie dotyczy komercyjnych mediów bo przecież i OKO Press i cała reszta to taki sam badziew!!! Co z tego, że coś zrobią, kiedy to robią tandetnie, że ręce opadają!!!
Sobie przejrzałem pod tym kątem trochę materiałów ostatni, przy okazji weryfikacji postów i rozpacz bierze!!! Reporter wrzuca na żywca byle co i ja rozumiem że są nie maił kiedy opisać czegokolwiek, ale przecież chyba jest jeszcze ktoś do pomocy?! Nie ma???
Może i nie?
Tylko że później lecą takie same udostępnienia, które ogląda kilka osób, albo i to nie, bo przecież nie wiadomo co tam jest? A udostępniający też nie napisze słowa wyjaśnienia, dlaczego mam oglądać 1,5 godziny smutasów, które nikt nie wie, czy warto było w ogóle filmować???
A media komercyjne? A też rozpaczliwie słabe!!! Mam w kuchni na stałe TOK FM, no przecież tak tendencyjnej rozgłośni i tak skrzywionej, się słuchać prawie nie daje!!!
I wcale mnie nie cieszy, że inne są jeszcze gorsze. O mediach reżimowych to szkoda gadać.
Aaa, mam dość na dzisiaj.
Tak, mijamy się w tym, co piszemy, bo widzimy inaczej.
Najpierw o modelach – każdy jest przybliżony. Mój zarzut do twojego tekstu był i jest taki, że próbujesz wyjaśnić, konflikty opozycji modelem plaży. On się sprawdza, gdy demokracja działa stabilnie, media są wiarygodne i można pominąć wpływy zewnętrzne. Otóż u nas tego nie ma, jest inaczej, więc ten model z miejsca staje się podejrzany. Jest demokratura Kaczyńskiego, którą dobrze opisuje model „informacyjnej autokracji” (Daniel Treisman, Sergei Guriev, patrz wyżej, w poprzednim komentarzu, link do artykułu w Oko.press).
Pomijanie wpływów zewnętrznych w Polsce, w moich oczach wygląda bardziej na zmowę i kod obyczajowy sięgający XIX wieku. Fakty mówią za siebie, można je liczyć, porównywać, badać powiązania i trendy, czyli mierzyć. Wystarczy wziąć pod uwagę to, co mówią Tomasz Piątek, Jacek Bartosiak i Leszek Sykulski.
Zgadzam się z tobą, że Kaczyński wywrócił stolik w 2015 r. Zbudował religię smoleńską, wykazał liberałom, że 500+ nie zawali kraju i wziął pod skrzydła wykluczonych. Zbudowanie demokratury, to drugie wywrócenie stolika.
Gdy nie masz jednego modelu, musisz posługiwać się modelami cząstkowymi, każdy aspekt rzeczywistości opisujesz takim modelem, który go dobrze opisuje. Dlatego analogia do szachów wielowymiarowych jest zasadna.
Z wieloma Twoim szczegółowymi wnioskami się zgadzam, w szczególności ze stwierdzeniem, że wielu polityków funkcjonuje tak, jakby nic oprócz modelu plaży nie istniało, że tkwienie w bańce modelu plaży grozi katastrofą. Te inne modele pomagają zrozumieć dlaczego. Zawsze warto spojrzeć na rzeczywistość z kilku punktów widzenia.
Teraz o propagandzie. Napisałem wyraźnie, że kłamią obie szczujnie. Nieprzypadkowo użyłem tego terminu. W naszych polemikach zwracałem na ten fakt uwagę. Główne kłamstwa mediów opozycyjnych dotyczą wolności wyznania i prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie ze swoim światopoglądem, na pomijaniu odpowiednich zapisów Konstytucji RP i praw człowieka.
Zgadzam się z twoją sugestią, że z propagandy PiS dobrze zdajemy sobie sprawę.
W końcu, skoro tkwimy w demokraturze, to powinniśmy sobie powiedzieć, że nasze modele powinny dotyczyć demokratury a nie demokracji. Czy nie popełniamy tu wspólnie błędu poznawczego?
Nieprawda, model działa w najlepsze w warunkach naruszonej demokracji, przecież to pokazałem. Wojenna presja tylko go wzmaga. Zewnętrzne manipulacje? A jaki masz dowód na to, że ich znaczenie przeważa nad „naturalnym” działaniem rynku mediów i zwłaszcza nowych mediów? Tu prawo gorszego pieniądza i kilka innych dobrze opisanych mechanizmów patologii) działa od lat, zresztą model plaży jest pewnym szczególnym przypadkiem prawa Kopernika — kto zacznie psucie polityką uprawianą wg sondaży i chęci zaanektowania rynku, ten natychmiast narzuci to wszystkim pozostałym. Akurat naruszenie reguł demokracji nie ma z tym żadnego związku.
Masz również do czynienia z ewolucyjnym mechanizmem przystosowawczym, który powoduje przewidywalność zachowań polityków do tego stopnia, że nawet kompletnie chaotyczna i pozbawiona jakiegokolwiek sensu awantura daje w efekcie coś, co wygląda jak ukartowany z góry podział ról.
Z „prawa Kasprzaka” da się wysnuć jeszcze i ten wniosek, który się narzuca, kiedy popatrzysz na model plaży. Nie zmienisz tego modelu i nie wyeliminujesz tych mechanizmów pozostając w dotychczasowej logice. Tylko, że akurat tu z wnioskami trzeba bardzo uważać. Na plaży wydaje się, że wyjściem z paradygmatu byłoby zlikwidować tę podstawową poza łaknieniem lodów cechę plażowiczów, tj. ich lenistwo. „Cybernetycznie” patrząc bowiem — jak pokazałem — nikt, kto chce tylko skrócić drogę do lodziarza nie zaryzykuje wysiłku i nie będzie chodził całych kilometrów potrzebnych do zorganizowania np. bojkotu. Podobnie jak wbrew powszechnim przekonaniom o antyrządowych strajkach, które wybuchały wyłącznie na tle płacowym, kiedy drożała kiełbasa (faktycznie tak przecież było, co nie zmienia faktu, że w każdym takim strajku o coś zupełnie innego chodziło) — za komuny pomysł, by strajkować był najgorszym, najmniej efektywnym i najbardziej ryzykownym sposobem uzyskania dla siebie podwyżki.
Ale tu analogia nie jest tak prosta. Bunt przeciw lodziarzom narzuca się z całą oczywistością. Plażowicze powinni zapomnieć o wygodzie, powinni się zbuntować przeciw arogancji lodziarzy, którzy o ich wygodę jawnie nie dbają. Tyle, że oczywistość jest pozorna, bo trzeba pamiętać, co oznacza model i na czym polega jego idealizacja. Lenistwo na plaży nie przekłada się na lenistwo w politycznym wyborze, a tylko na łatwość wyboru, na zmniejszenie dystansu ideowego do wybieranych przedstawicieli. W związku z tym zmiana paradygmatów polega tutaj czymś innym. Na czym? No, PiS przed 2015 zdołał przedefiniować cechowanie i skalę politycznego spektrum. Centrum wypadło gdzie indziej — w miejscu zajmowanym przez PiS. Od tego czasu, ktokolwiek słucha sondaży, patrzy na Google trends, przygląda się mediom społecznościowym, powinien w zasadzie robić to, co właśnie bardzo jawnie, z ostentacją zrobiła Lewica. Zrobić to, co za słuszne uważa sondażowa większość, przy okazji politycznie skłaniając się w stronę, którą zajmuje pisowska większość.
Pisowska zmiana o tyle więc była pozorna, że przy całym radykalizmie nie tknęła tego akurat paradygmatu, choć wszystkie inne rozwaliła. Dziś PiS wpada we własne sidła — poczekajmy i zobaczmy, czy postawiony w sytuacji Łukaszenki zachowa się tak samo. Obawiam się bardzo, że tak się zachowa, bo opór społeczny będzie już spacyfikowany do reszty — z dużą pomocą liberalnych mediów i opozycji. Ale to osobny rozdział. Logika „politycznych rynków” i sondaże jako waluta na tych rynkach — to jest, wydaje mi się, centrum problemu.
Kiedy znikną manipulacje, możesz liczyć na to, że sondaże będą „bardziej prawdziwe”. Ja w to nie wierzę. Nie będą. Sondaże nigdy nie są prawdziwe, są skrajnie zepsutym pieniądzem w polityce — z samej swej natury. A spójrz na sondaż IBRiS zamówiony przez Rzeczpospolitą w apogeum tej afery i na pytanie, czy opozycja powinna razem z Solidarną Polską głosować za odrzuceniem unijnego projektu. Widzisz tu ruskich trolli? Ja widzę sondaż zamówiony przez redakcję, która nie bez racji szczyci się tym, że prezentuje głosy z obu stron wojny.
Paweł, rzeczywiście jest pytanie o tajemniczą energię, która miałaby przemienić zjadaczy lodów w republikańskie anioły. Gdzie jest to złoże? Myślę, że Sundar, Satya, Mark et cosortes mogą coś wiedzieć… Być może kooptacyjna merytokracja Państwa Środka miałaby tu coś do powiedzenia.
A może potencjał metanoiczny kryje się w linkowanej przez Ciebie „czarnopodniebiennej” (ależ zuchwała laryngologia!) ortodoksji? Lubię Cię czytać. Polski romantyk. „Cel duszy wyprorokuj”. Mam jednak nadzieję, że „palant” nie jest prostym tłumaczeniem ewangelicznego „raka”. .. Pozdrawiam Cię serdecznie.
Grześ! Bardzo miło zobaczyć Twój komentarz! I byłoby dobrze poznać Twoją perspektywę patrzenia na tu omawiane sprawy. Jak widzisz, tu istnieje moderacja, więc liczę na to, że da się prowadzić rozmowy, w których różnica perspektyw nie oznacza rytualnego lania pomyj ani wymiany ciosów, o czym wspominam oczywiście dlatego, że spodziewałbym się zasadniczych różnic zdań.
Co do „palanta”, problem jest — w moim odczuciu — gigantyczny i wciąż narasta. Po pierwsze w osobie tego gliniarza mamy niestety do czynienia z niezrównoważonym bandytą w mundurze. To rzeczywiście jest taki facet, że równie dobrze można by było na ulice wysłać goryla i zapewniam, że nie przesadzam — facet stanowi zagrożeniem traci kontrolę nad sobą i swoimi ludźmi, jest brutalny itd. Nie tylko go znieważyłem, ale również „naruszyłem jego nietykalność” z pełną świadomością upewniając się, że wypełniam znamiona przestępstw opisanych w kodeksie karnym. Zrobiłem to licząc na to, że go w ten sposób zmuszę wreszcie do interwencji. Tu się przeliczyłem — „palant” kontynuował „czynności”, które polegały na trzymaniu grupy odmawiających mu wylegitymowania się ludzi na mrozie, odmawiając im różnych rzeczy — po to, by wymusić okazanie dowodów osobistych. Uważam również, że bandytę w mundurze należy doprowadzić przed sąd. To akurat mi się udało. Wprawdzie to ja jestem oskarżony, ale cóż — dość dawno się zdecydowałem na taką rolę jeśli trzeba — natomiast raczej bez wątpliwości na „pokrzywdzonym” p. Królu sąd suchej nitki nie zostawi, bo charakter tej policyjnej operacji objawił się w niemal całej rozciągłości przed sądem w zeznaniach — pierwszego dnia — wyłącznie świadków oskarżenia, w więc policjantów.
Mam jednak inny problem i przed sądem go postawiłem. Nie uważam, by jakiekolwiek okoliczności sprawiały, że można nazwać kogokolwiek „palantem” w świadomym zamiarze znieważenia jego godności (a taki miałem zamiar) bezkarnie. Bywają okoliczności, że tego rodzaju postępowanie da się uznać za słuszne, ale to jeszcze wcale nie znaczy, że prawo (a zatem wyrok sądu) powinno je dopuszczać.
Pamiętam nasze akcje „lżenia Dudy”. Kiedy je zaczynaliśmy, mieliśmy w pamięci niedawne lżenie Komorowskiego. Nazywano go zdrajcą, złodziejem, ścierwem. Zwłaszcza to ostatnie być może czyni różnicę — ja Dudę nazywałem łgarzem i krzywoprzysięzcą. Ale niezależnie od językowych kwestii (przecież uważam oba określenia za ciężko znieważające, niezależnie od tego, na ile to obchodzi samego Dudę) i niezależnie od przekonania o racjach (lżący „Komoruskiego” przecież także uważali, że bronią ojczyzny przed plugawym grabieżcą tronu zamordowanego podstępnie Lecha) — to, co nas odróżnia, to właśnie odpowiedzialność za słowa. Żadna konstytucyjna gwarancja wolności słowa od tej odpowiedzialności nie może zwalniać — nie wolno nikogo lżyć bezkarnie. No — niestety żadne oskarżenie nie zostało przez żadną prokuraturę wniesione do sądów.
Podobnie np. próbując blokować smoleńskie miesięcznice — od jakiejś fazy to się zaczęło, kiedy po pierwsze nasze prawo do demonstracji połamano bardzo brutalnie, a po drugie zaczęto naprawdę bestialsko rozkopywać groby ofiar — naruszyliśmy, intencjonalnie i w pełni świadomie, ich wolność zgromadzeń, kultu w miejscu publicznym itd. Sąd nas uniewinnił, bo w jego ocenie miesięcznice nie były demonstracją, a tylko prywatną imprezą z ograniczonym wstępem itd. Sąd miał rację, ale… Uważam, że w tych przypadkach wyrok uniewinniający nie jest dobrym pomysłem. Za każdym razem planując wszystkie swoje akcje stawialiśmy sobie bardzo wyraźne granice. One wynikały właśnie z tego — każda z tych akcji była aktem „brania sobie” jakiejś konkretnej wolności. Ze świadomością, że zechcą z niej skorzystać również „oni”, którym przecież zawsze powtarzaliśmy, że wolności, których bronimy, należą się im również i że w tym sensie za nich również walczymy.
Dzisiaj np. w pandemii. No, wszystko tu jest postawione na głowie. PiS wprowadzając obostrzenia z wyraźną premedytacją narusza konstytucję, mając taką figurę w głowie — oto w trosce o ludzi, w stanie wyższej konieczności, konstytucję odsuwamy jako prawo bez znaczenia, szkodliwe. My twierdzimy oczywiście, że konstytucyjny stan nadzwyczajny chroniłby ludzi skutecznie i przeciw łamaniu prawa przez władzę protestujemy nadal. Z jakąś satysfakcją patrzyłem na masy ludzi w ostatnich protestach — pokazaliśmy im, że „poleceń policji” można, a nawet wypada nie słuchać. Ale jeden ze skutków jest niestety taki, że już żadne normy nie działają. Nie jestem pewien, patrząc na sceny z ulic i czytając komentarze, czy ktokolwiek pamięta o odpowiedzialności, którą trzeba być gotowym ponieść, kiedy się na przykład próbuje paraliżować ruch w mieście itd.
No, więc ten „palant” to cholernie skomplikowana sprawa. „Raka” to kompletnie nie ten przypadek. Ale i tak wiem, o czym mówisz i wiem, że masz rację. Patrzyłem na miesięcznice smoleńskie i mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że moich uczuć religijnych nic tak nie obrażało jak one. Esencja faryzeizmu wydestylowana po wielokroć. Nie policzę, ile razy cytowałem im fragmenty z Kazania na Górze — nie umiejąc się od tego powstrzymać. Przecież musisz dobrze wiedzieć — to sobie bardzo łatwo wyobrazić, że kiedy rugasz kogoś za wykrzykiwanie „raka” do ciebie, to w zasadzie też tak wykrzykujesz. Nie mówiąc o tym, że ja słyszałem, co wrzeszczą ludzie przychodzący z „naszej strony”, a tu już nie trzeba żadnego wyostrzonego ucha, tu wystarczyło słuchać brzmień bardzo dosłownych 😉
Paweł, spędziłem sporo czasu nad twoim „koanem” o lodziarzach i plażowiczach. Paradygmat rzeczywiście trzyma się mocno. Jeżeli chcemy paradygmat skutecznie zdetonować ,warto zastosować metodę Ordona-Wołodyjowskiego. Od środka. Z twoich rozważań wyłania się taki oto niemiły oku pejzaż, w którym głębokie struktury systemu partyjno-parlamentarnego są zdegenerowane. Będę tak mało odkrywczy, że aż oryginalny. Zstąp do głębi. Jak Korfanty do parlamentu pruskiego, jak Twój imiennik na Areopag ( „Dżentelmeni ateńscy, słyszałem, że jesteście szczerymi demokratami…”). Paweł, ty masz brand, masz fantastycznych i niezmiernie interesujących przyjaciół, masz prawdziwą historię… Jesteś żarliwy, autentyczny i ofiarny . Po prostu załóż partię i vamos, vamos muchachos. Po pierwsze, wreszcie będziesz w środku. W lepszym stylu niż Jake Angeli („rogaty młodzian”). Po wtóre, dużo łatwiej będzie organizować referenda, prawybory , podnosić plażowiczów z kocyka. Już teraz wyprodukowałeś więcej ciekawych myśli niż wszystkie think-tanks partii opozycyjnych łącznie przez 5 lat. Może twoja partia będzie paradygmatycznym granatem w partyjnej sławojce ? Zobaczysz, że Jarosław zrobi wybory jak tylko dojdzie w realu do tej walki, którą zapowiada „Polityka” na okładce. Z punktu widzenia gier w ramach obecnego paradygmatu wychodzę na pisowskiego agenta rzuconego na odcinek „Kasprzak”, ale zapewniam Cię, że moim głównym zadaniem jest obecnie hurtowa sprzedaż wysokiej jakości wiórów seropodobnych do pizzy marki ARO. .. Wracając do marzenia o nowym paradygmacie. Polska nie jest jedynym miejscem, gdzie taki paradygmat jest pilnie potrzebny. Jeśli w Niemczech partie potrzebowały po wyborach ponad pół roku na stworzenie rządu, w Szwecji – podobnie, a w Ameryce dopiero przymierzają się do demokracji ( wolno idzie zrzucanie rasistów z cokołów, ślimaczy się czystka w redakcji NYT) – to stworzenie nowego paradygmatu będzie dobrodziejstwem dla całej ludzkości. Nie przejmuj się konsystencją materiału ludzkiego, pamiętaj z czego Marszałek zalecał awaryjnie lepić monumenta… Ja niestety jeszcze nowego paradygmatu nie zobaczyłem, mimo natężenia wyobraźni. Jednak nie ustaję w wysiłkach.
W ruchach obywatelskich obowiązuje proste przeciwstawienie ról. Albo chcesz być sędzią pilnującym fair play na politycznym boisku, albo zawodnikiem w tej grze. To znów paralela z wszystkimi wadami obok niewątpliwych zalet, ale akurat tu pomylić się trudno — nie da się być jednym i drugim nie wpadając w konflikt interesów. Inni definiują swoją politycznie bezstronną aktywność, mówiąc, że chcą być dobrze rządzeni, a nie uczestniczyć w rządzeniu. Takie sformułowanie ujawnia już kłopot — uważam, że konstytucyjna obietnica ludowładztwa zasługuje na spełnienie i owszem, interesuje mnie udział w rządzeniu, choć oczekiwałbym go na równi z innymi. Cały ambaras oczywiście polega na tym, że nie da się zauważyć jakiejś wyraźnej społecznej ochoty na współrządzenie, udział w polityce, odpowiedzialności za dobro wspólne itd.
To bardzo nietypowy punkt widzenia i on jest w pewien sposób podobny do tego, co zawsze robiliśmy „na ulicy”, niezawsze nawet świadomie zdając sobie z tego sprawę. Wbrew powszechnemu rozumieniu skuteczności dbaliśmy zawsze, by w konfrontacyjnych sytuacjach — a te były naszą specjalnością — być mniejszością. I jeśli coś sprawiało, że te proporcje ulegały odwróceniu, często się wycofywaliśmy. To był np. jeden z powodów decyzji, by w lipcu 2017 zejść z pl. Zamkowego zanim ruszyła smoleńska procesja. Powodów było wiele, ale m.in. ten, że ostatnią rzeczą, którą bym wtedy chciał zobaczyć, był widok garstki „Solidarnych 2010” przechodzących z tym swoim różańcem wewnątrz tego stalowego koryta z policyjnych barierek przez morze wrogo wyjącego tłumu. To, co uważaliśmy za wartościowe w tych sytuacjach, to właśnie mniejszość stająca naprzeciw wrogiej większości i potrafiąca na niej wymusić respekt dla własnych praw.
Założenie partii niewiele zmieni w stosunku do np. stowarzyszenia, to są zresztą drugorzędne sprawy. Rzeczywiście chodzi o kandydowanie w wyborach. Do tego od bardzo dawna namawiam. Inne ruchy obywatelskie oficjalnie „działają na rzecz frekwencji”. W praktyce oznacza to wsparcie PO. I zakaz krytyki PO. Oraz dość chętne przyjmowanie ofert udziału w listach wyborczych PO. Więc jesteśmy — Obywatele RP — bardzo mocno osamotnieni w tych swoich staraniach i dzisiaj widzę, że to się nie zmienia nawet wtedy, kiedy tam się wszystko wali i rozsypuje.
Nie, no — nie pisz o pisowskim agencie, proszę Cię. Przecież widzę, co piszesz i wiem, dlaczego. Efekt granatu w sławojce nie następuje. Widziałem to raptem dwa razy. Zaraz na początku o szansej propozycji prawyborów przeczytał Jacek Żakowski, którego jedno z dziwactw polega właśnie na tym, że on takie rzeczy czyta i bez uprzedzeń o nich myśli. Zaprosił mnie do poranka w TOK FM i pyta, co partie na to. Odpowiedziałem, że to głupie pytanie, bo trzeba by spytać, co na to Żakowski, to jest ciekawsze i to może powiedzieć, czy da się przełamać oczywisty opór partyjnych aparatów, bo jeśli dziennikarze będą pytać polityków, z których każdy pieprzy o współdziałaniu, jednoczeniu itd., dlaczego koniecznie chcą negocjować podział miejsc za zamkniętymi drzwiami, a nie z udziałem obywateli, to żaden z nich nie będzie miał jak powiedzieć publicznie, że tak po prostu lubi. Żakowski wtedy „to się dobrze składa, bo zaraz tu będzie Grzegorz Schetyna i będzie szansa sprawdzić”. Ja mu wtedy na kartce napisałem, co moim zdaniem Schetyna powie i oczywiście trafiłem. Mówił „ciekawe, ale nierealne”. Jednak wytrzymał w tym jakieś 90 sekund. Potem już tylko zapewniał Żakowskiego, że koncepcja jest bardzo ciekawa i że niewątpliwie ją rozważą. No, ale to Żakowski. Symetrysta z wariackimi papierami. Drugą okazję miałem startując do Senatu. Z Morozowskim w TVN, dokąd mnie zaprosili razem z Kierwińskim. Morozowski, który jest jako tako rzetelny i jakoś się przygotowuje do programów dowiedział się dopiero na antenie, że wystartowałem wzywając Ujazdowskiego do debaty i zapowiadając, że się wycofam, jeśli sondaże po debacie pokażą, że Ujazdowski ma większe poparcie. Naprawdę wcześniej nie wiedział. A kiedy się dowiedział, to już do końca programu pytał Kierwińskiego, w czym właściwie problem i dlaczego nie można tej debaty przeprowadzić — co oczywiście z Kierwińskiego robiło idiotę skuteczniej niż wszystko inne.
Miałem jeszcze tylko jedną podobną okazję publiczną na Igrzyskach Wolności w Łodzi, kiedy o prawyborach rozmawiałem przy kilkusetosobowej publiczności platformerskiej i efekt mnie wręcz zażenował, bo Kamila Gasiuk-Pihowicz, którą populistycznie i retorycznie pytałem, czy ruchy obywatelskie są jej potrzebne do roznoszenia ulotek, czy może dopuści myśl, że będą partnerem i która potem niemal chyłkiem schodziła ze sceny, podczas owacji na stojąco.
Przysięgam — nie miałem innych okazji wrzucać granatu, a szukałem ich przez kilka lat. Staliśmy z pikietami pod siedzibami partii, słaliśmy listy, namawialiśmy ludzi wybitnych, żeby je słali razem z nami.
Elity polityczne i elity w mediach. To samo zżyte ze sobą towarzystwo, które PiS identyfikował jako „salon”. Bardzo przy tym bezrefleksyjne, mające swoje „oczywiste przeświadczenia”. Pamiętam rozmowę o trójpodziale władzy, w której pytałem o kontrolę rządu przez parlament, co w III RP nigdy nie miało miejsca. Pamiętam Aleksandra Smolara — to w końcu postać naprawdę wybitna — jak mówił, że to anachronizm, że tak podziału władzy nie widzi w zasadzie żaden europejski ustrój. Bardzo być może — Smolar się na tym zna nieporównanie lepiej ode mnie — ale też kryzys demokracji i wartości polityki nie jest polskim wynalazkiem i nie ma kraju, w którym nie byłby widoczny. Zobaczymy np., co się będzie działo we Francji — bo Niemcy jakimś dziwnym cudem wytrzymują, jak się zdaje. Być może ten kryzys ma jakieś realne przyczyny i Smolar je przegapia przy całej własnej erudycji i sporym doświadczeniu. A może właśnie przez nie?
„Trzecia Izba”, czy też „Izby Obywatelskie”. Ja myślę, że w tę stronę trzeba by iść i takich rozwiązań szukać. Że wobec pandemii, zmian klimatycznych i demograficznych konkurencyjny rynek politycznych partyjnych reprezentacji jest receptą na katastrofę wg dobrze znanych choć tanich scenariuszy z filmów katastroficznych: w morzu grasuje rekin ludojad, a burmistrz utrzymuje to w tajemnicy, bo chce reelekcji. O tyle więc partie są trucizną a nie lekarstwem, że to mechanizm konkurencyjnej rywalizacji o „wyborczy poklask” trzeba zastąpić merytokratyczną formą reprezentacji. A to jest mało sexy, jest cholernie trudne, rozumie to bardzo niewielu ludzi. I właśnie — wymaga odejścia od paradygmatów, które wszyscy mamy we krwi.
Przy tym wszystkim jednak — tak, Obywatele RP wiedzą, że bez kandydowania się nie obejdzie. Ale skąd na to wziąć siły, ja już zupełnie nie wiem.
Comments are closed.