Kolejny sondaż – IPOS dla OKO.press – pokazuje przegraną PiS i wygraną opozycji. To trend. Jeśli głosy w wyborach będą liczone naprawdę, PiS te wybory przegra. Mówię to jako ten, kto w każdych wyborach od 2015 roku przepowiadał porażkę opozycji, pokazując przyczyny i mechanizmy, które o tym zdecydują. Przepowiadałem trafnie. Dziś przegraną PiS uważam za pewną, białoruski scenariusz w Polsce możliwy nie jest, a choć próby tego rodzaju uważam za niemal pewne ze strony PiS, to PiS przegra. Moje prognozy są jednak nadal kasandryczne. Dlaczego?
Do przełamania weta Dudy potrzeba będzie 3/5 sejmowych głosów, czyli 276 mandatów, o czym wszyscy wiemy. W prostym, wprost proporcjonalnym sposobnie liczenia głosów musiałoby to oznaczać 60% głosów w wyborach. W systemie D’Hondta – no, proszę spojrzeć na wynik IPSOS, który znów na mandaty musiałem przeliczać sam, bo media tego wciąż nie robią. Cztery partie opozycji – wraz z Konfederacją, co nie jest żadną sugestią, a tylko czysto matematyczną operacją – mają 58% według najnowszego sondażu IPSOS dla OKO.press. A mandatów uzyskują w sumie 265 – o 11 za mało. Algorytm D’Hondta daje jednak taką szansę liście, która obejmie prowadzenie z wynikiem około 50% poparcia. Gwarancji nie ma, ale możliwość istnieje. Większość konstytucyjna to z kolei 305 mandatów – 2/3. Znów niekoniecznie oznacza to aż 67% głosów w wyborach, bo D’Hondt daje tę szansę również przy ok. 60% wyniku – jeśli pójdzie jedna lista. To konieczny warunek. Nie wystarczający, ale zawsze konieczny.
Wszyscy znamy te liczby, a ja się powtarzam – wiem. 276 i 305 mandatów oraz – co ważniejsze – wymagane dla nich co najmniej 50 lub 60% poparcia.
Trzeba jednak przede wszystkim wiedzieć, że to kompletnie nierealne nie tylko w świetle bieżących i dających się wyobrazić sondaży, ale w logice polityki, którą uprawia się w Polsce. W historii III RP żaden taki wynik nie zdarzył się nigdy od czasu pamiętnego 4 czerwca 1989 roku, kiedy kandydaci Komitetu Obywatelskiego „S” uzyskiwali poparcie od 60 do 80%. Nigdy potem nic podobnego się nie zdarzyło. Nigdy nikomu – choć wiele przeszliśmy. Pomyślmy o tym przez chwilę. Cud nie zdarzy się więc i tym razem, bo w świecie polityki jaką znamy to nie jest możliwe.
Dlaczego 276 i 305 to tak ważne progi?
Ich przekroczenie jest niezbędne nie tylko i nie przede wszystkim dla przełamania weta Dudy czy poradzenia sobie z Przyłębską, Pawłowicz, Piotrowiczem i resztą składu TK, choć wszystko to są ważne rzeczy.
Niezależnie od tego, czy zdecydujemy się zrobić cokolwiek z Trybunałem Konstytucyjnym i siedzącymi w nim nie-sędziami, nawet jeśli działania te da się przeprowadzić po prostu w oparciu o dotychczasowe wyroki i zwykłe uchwały Sejmu, większość konstytucyjna będzie i tak legitymacją konieczną dla tak poważnej operacji na fundamentach ustroju w jego najbardziej krytycznych punktach. Bardzo stanowczo odradzam zmiany w składzie TK, SN i KRS bez większości tego rzędu. To się skończy katastrofą. Drobniejsze próby gmerania w ustroju poza konstytucją, jak choćby wybór dwóch nadmiarowych sędziów TK skończyły się bardzo źle. Wypada przypomnieć, do czego doprowadziło odrzucenie obywatelskiego referendum w sprawie szkoły, emerytur itd. Cenę płacimy do dziś. Sam zapłaciłem – śmiem twierdzić – więcej niż Sławomir Nowak za swój skądinąd nadmiernie słynny zegarek.
Wszystko jedno, czy od przyszłej większości oczekujemy jakichkolwiek reform – np. legalizacji aborcji albo praworządnego państwa – czy może chodzi nam tylko o utrzymanie władzy po wyborczym zwycięstwie i trwałe odsunięcie PiS. Nowa większość i tak potrzebuje mandatu, którego nie osiągnie żadna partyjna koalicja – choćby najlepiej skonstruowana, na co się zresztą nie zanosi. Dzisiejsze wyzwania są wprawdzie inne i innej skali niż w 1989 roku, ale są mimo to porównywalne. Problemy trzeba będzie rozwiązywać w kryzysie, w którym już się pogrążamy i którego koszt poniesiemy – jak zawsze – my, wyborcy. W tym wyborcy PiS. Chodzi o ogromne społeczne emocje, które ten kryzys wywoła, a które wzniecać będzie przegrana prawica, rosyjska agentura i kilka innych czynników, o które teraz mniejsza.
Nie chodzi o koalicję i wspólną listę czterech partii
Poniżej scenariusz science fiction: do wyborów opozycja idzie wspólną listą, która uzyskuje poparcie czterech partii w sumie – 51%. Efekt: 252 mandaty. To znacznie więcej niż 238, ale to wciąż nie 276 mandatów potrzebnych do przełamania weta Dudy. Jak widać, nie zawsze D’Hondt promuje zwycięzcę aż tak silnie. Nawet pomoc Konfederacji w sejmowych głosowaniach nie zapewnia odrzucenia weta. O 305 mandatach większości konstytucyjnej szkoda w ogóle mówić.
Uwzględniając zaś stratę, o której wciąż powtarzają Szymonici i odejmując ok. 5% od wyniku opozycji, dostajemy dokładną powtórkę sytuacji wynikającej z sondażu IPSOS. Wszystko jedno, czy pójdziemy razem, czy osobno – mówią politycy nie tylko PL 2050, którzy bardziej niż o zwycięstwo w walce z PiS troszczą się o to, by ich partii połknęła dominująca PO. No, w logice partyjnej polityki, w której na dobre już utkwił Szymon Hołownia, porzucając gadanie o budowie obywatelskiego ruchu, podobnie jak je swego czasu porzuciła Platforma Obywatelska, którą jej zapomnianych dzisiaj „trzech tenorów” powołało jako stowarzyszenie z programem uzdrowienia patologii partyjnych obyczajów – w tym świecie rzeczywiście nie ma już specjalnego znaczenia, ile będzie list. Przy wynikach tego rzędu rozbicie głosów nie spowoduje przegranej, jak w 2019 roku. Ale żadna jakościowa zmiana nie nastąpi.
Komitety obywatelskie
Polecam świetną analizę wyników Piotra Pacewicza w OKO.press. Dla porównania, zwykłe zestawienie w Wyborczej, w której czytamy po prostu, że PiS traci i opozycja wygrywa. Pacewicz dotyka problemu o kluczowym znaczeniu, który dotąd wymykał się wszelkim analizom politycznych komentatorów i samych polityków: emocji. Wśród nich zaś wiary w możliwość zmiany, która jest głównym punktem jego analizy.
Teza Pacewicza mówi o opozycji i jej elektoracie, który leczy się z depresji i wyuczonej pesymizmem bierności. Ma rację. To wzmocni wzrostowy trend uruchamiając sprzężenie zwrotne.
Ale to nie wystarczy. Przypominam euforyczną mobilizację „Trzask, prask” w głosowaniu prezydenckim i jej wynik – świetny w kontekście dotychczasowych wyników opozycji. To nadal nie ten rząd wielkości.
Potrzebujemy 60% głosów, choć – zależnie od konfiguracji – 45% wystarczy, żeby wygrać. Musimy wiedzieć, że podobnego wyniku nie osiągnął w III RP nikt. To potrafił tylko Komitet Obywatelski w 1989 roku. Nigdy potem nie powstał tak wielki i tak szeroki, tak autentyczny ruch społeczny. Nigdy nie powstała taka świadomość skali niezbędnych reform. I przede wszystkim nigdy potem nie byliśmy w stanie tak bardzo nikomu zaufać. Dziś nie da się zaufania zyskać zdjęciem z Wałęsą. Trzeba pokazać demokrację w działaniu. Nie obiecywać jej. Realizować ją.
Będę kandydował. Do Senatu w 44 okręgu dla Warszawy i Polaków za granicą. Mam nadzieję, że oznacza to kandydowanie w prawyborach i że w wyborach właściwych przeciwnikiem będzie już tylko PiS. Będę kandydował w ramach obywatelskiego ruchu, realizując demokratyczną obietnicę, a nie tylko ją składając. Szukam innych takich. Potrzebuję pomocy.
3 thoughts on “Sondaże i nadzieje”
Mi się wydaje, że tzw. „demokratyczna opozycja” wcale nie jest zainteresowana zmianą tego systemu, który ja nazywam „dyktaturą i prywatnym chlewem partyjnych świń”. Tzw. „demokratyczna opozycja” jest po prostu głównym twórcą i beneficjentem tego na wskroś niedemokratycznego systemu. A PiS jest jedynie elementem tego systemu. Są takie popularne równoważne polskie powiedzonka, które w dużej mierze wyjaśniają najbliższą przyszłość: „Kruk krukowi oka nie wykole” lub bardziej kolokwialnie „Kurwa kurwie łba nie urwie”. A więc na jakąś konstytucyjną „jedną listę”, czy chociaż wątły zarys zmian systemu partyjnego, a już na pewno na pociąganiu do odpowiedzialności prawnej swoich kolesi z PiS-u nie ma co w ogóle liczyć.
Zwycięstwo Tuska i jego „Koalicji Obywatelskiej” w której nazwie „Obywatelstwo” jest taką samą kpiną z tego pojęcie, jak w PiS-ie kpiną są pojęcia „prawo i sprawiedliwość” jest tylko kontynuacją „programu politycznego” pod tytułem „należy tak wiele zmienić, żeby wszystko pozostało po staremu”.
Zgadzam się przede wszystkim z tezą, że za kryzys demokracji, który w 2015 roku się objawił, a nie zaczął, odpowiadają partie dzisiejszej opozycji z PO na czele. Nie zgadzam się, że PiS jest jedynie elementem tego systemu, bo rządów PiS nie da się porównać z żadnymi innymi — to są jakościowe, a nie ilościowe różnice typu „kradną najwięcej”.
Natomiast niewątpliwie tak — rozpaczliwie potrzebujemy zmiany bardzo głębokiej. Problem w tym — na tym polega moje doświadczenie ostatnich kilku lat — że choć udało się nam, Obywatelom RP, sporo wyszarpać, uzyskać mniejsze lub większe ustępstwa PiS w kilku sprawach drobnych i w jednej kluczowej, to niczego nie uzyskaliśmy od opozycji. To dlatego, że ona wie, że zawsze dostanie nasze głosy. Społecznie nie istnieje wśród przeciwników PiS (zdecydowanie nie wszyscy z nich są zwolennikami którejkolwiek partii opozycji) jakiekolwiek zapotrzebowanie na autentyczną demokrację i własny udział w decyzjach. Większość w grupie przeciwników PiS mają zwolennicy PO i polityki uważanej powszechnie za „zdroworozsądkową”. To i bierność powoduje, że większość czeka na zwycięstwo Tuska, twierdzi, że „lepsze jest wrogiem dobrego”, że „teraz nie czas”, krzyczy, żeby „nie jątrzyć” i „nie przeszkadzać”.
Z jeszcze innej strony. Potrzebne zmiany mają naprawdę konstytucyjny charakter. Wymagają konstytucyjnej większości. Ta zaś z definicji musiałaby przełamać podział PO/PiS, który przebiega i będzie przebiegał z grubsza pół na pół — nawet po sromotnej klęsce PiS, tak jak klęska PO nie oznaczała wcale żadnej wielkiej zmiany. Prymitywnie wręcz prosta, a mimo to prawdziwa konstatacja wynika z obserwacji, że pisowscy wyborcy nigdy nie zagłosują ani na Tuska, ani na nikogo z PO, a wyborcy opozycji — na Kaczyńskiego i kogokolwiek z PiS. To by oznaczało, że pozbyć należy się jednych i drugich, a w przyszłych wyborach znaleźć 560 zupełnie nowych ludzi.
To realne nie jest — nawet jeśli się bardzo mocno wierzy, że postulat tak gruntownej „wymiany kadr” lub „zmiany paradygmatów” jest jedynym właściwym. Wciąż wydaje mi się, że realne jest stosowanie nacisku, który w polskiej wojnie grozi każdej ze stron urwaniem tych decydujących kilku procent i wymuszenie w ten sposób zgody na coś, co proces głębokiej zmiany uruchomi. W moim przekonaniu prawybory miałyby taką szansę.
Ale proszę popatrzeć. Przed wakacjami czterech partyjnych liderów publicznie potwierdziło wolę zawarcia „paktu senackiego”. Pomińmy samo to określenie — to nie był pakt, a jeśli już to co najwyżej o nieagresji, partie po prostu podzieliły się okręgami — w efekcie kandydatów narzucono wyborcom, odbierając im rzeczywisty wybór: przecież wyborcy opozycji nie zagłosują na PiS, a nie mogą już wybrać między PO, PSL i Lewicą. Oczywiście słuszna jest decyzja o starcie jednego kandydata przeciw PiS, natomiast nikomu poza Obywatelami RP nie przychodzi do głowy, że odbierając wyborcom wybór należy zapytać ich o zgodę, że niekoniecznie z wyboru trzeba rezygnować, że można wyłonić wspólnego kandydata na kilka sposobów innych niż nominacja partyjnej centrali, na którą nikt nie ma wpływu i najczęściej nawet nie rozumie powodów, jak to było w przypadku Ujazdowskiego, z którym sam się zmagałem i sińce noszę do dziś.
Chodzimy więc dzisiaj — Obywatele RP — tłumacząc różnym ludziom z opiniotwórczych środowisk, że oczywisty skądinąd pakt senacki wymaga równie oczywistych choćby publicznych wysłuchań kandydatów (na kandydata) i że trzeba teraz pomyśleć, w jaki sposób to one mogłyby zdecydować o tym, kto faktycznie stanie do konfrontacji przeciw PiS. Widzimy — owszem — kiwanie głowami, ale publicznie się w tej sprawie odezwać nie chce nikt. My natomiast może nawet damy radę takie wysłuchania zorganizować (zrobiliśmy takie przed wyborami europejskimi, choć one już nie mogły mieć wpływu na cokolwiek — były tylko wzorcowo dobrze przeprowadzone). Być może uda się nawet zorganizować kosztowne „zgromadzenia obywatelskie” wybrane losowo jako próby reprezentatywne i to przed nimi przeprowadzić te wysłuchania. Ale nie tylko powierzenie im decyzji będzie problemem. Z przygotowanymi wysłuchaniami zostanie jak Himilsbach z angielskim. Nie będzie kogo przesłuchać, partie przedstawią własnych kandydatów w ostatnim oficjalnym terminie ich rejestracji. Nikt nie zaprotestuje, jak nie protestował dotąd.
Dlatego uważam, że kandydatów obywatelskich trzeba znaleźć i pokazać teraz — niech wezwą przyszłych kandydatów partyjnych do prawyborczego pojedynku. Póki co jednak żadne z tych starań nie przynosi efektu. NIkt poza nami nie chce się wychylać.