O sobie często mówią „żółta rodzinka” lub „hołowniacy”. Ja mówię szymonici – a przyjaciół, których mam wśród nich, oraz znajomych i ludzi, których cenię, proszę o wybaczenie. Partia nowego typu to – gdyby ktoś nie wiedział – leninowskie określenie. Przepraszam więc również za nie, ale niestety mówię poważnie. O Polsce 2050 Szymona Hołowni piszę, ponieważ partia właśnie się zarejestrowała, a ja przeczytałem właśnie w sądowym rejestrze nigdzie indziej niepublikowany statut. Żadną miarą mnie nie zaskoczył. Spodziewałem się właśnie takiego. Ale i tak mnie wkurzył.
Przy wszystkich możliwych niejednoznacznościach ocen, to jest bez wątpienia najbardziej centralistyczny ze znanych mi statutów polskich partii. Nie moja to jest partia, nie mój statut, nie mój więc interes – co mi do tego jak sobie szymonici układają własne podwórko? Wielokrotnie słyszałem „załóż własną partię, nie marudź”. Jednak nie posłucham tych pouczeń, choć przy całym własnym wkurzeniu mam bardzo mieszane uczucia, jeśli mam krytykować Hołownię. To głównie dlatego, że
kiedy nasi leją "ministranta",
ja ministranta bronię. Zatem ileś już razy broniłem Hołowni, choć były to raczej beznadziejne wysiłki. Hołownię wypadało w naszej bańce atakować i nadal wypada. Z wielu powodów. Twardy elektorat PO widział w nim zagrożenie jedności piątą kolumną PiS. Kiedy w drugiej turze głosowania prezydenckiego część wyborców Hołowni zagłosowała na Dudę widziano w tym chętnie – i kompletnie irracjonalnie – właśnie dowód „politycznej dywersji” pisowskiego wilka w owczej skórze demokraty. Całkowicie ignorowano zaś to, co sam Hołownia usiłował słusznie podkreślać – jakiś, choćby śladowy potencjał przeciągania na jasną stronę wyborców PiS, którego spośród opozycji nie ma nikt inny.
Obywatelscy i lewicowi aktywiści widzieli w nim z kolei ministranta właśnie – piątą kolumnę Kościoła. Nie pomagały ostre, być może najostrzejsze wśród polityków reakcje na kolejne odsłony historii o zbrodniach seksualnej przemocy i jej tuszowania. Nie pomagał transfer Hanny Gill-Piątek – i tak wiadomo było, że Hołownia w istocie jest agentem Kościoła i użyje politycznych wpływów, kiedy je tylko zdobędzie, by przywileje klechów zachować. Hołownia jako pierwszy i dotąd jedyny wśród politycznych liderów ogłosił kompleksowy program rozdziału Kościoła i państwa. Czytając go mogę wprawdzie mieć wątpliwości, czy np. koncentracja na Funduszu Kościelnym – w rzeczywistości stanowiącym tylko niewielką część transferów płynących od instytucji państwa – nie jest aby ruchem pozornym, ale słabo się na tym znam. Przede wszystkim jednak nie widziałem nigdzie krytyki dokumentu, który wśród mglistych deklaracji pozostałych polityków leży na stole i krytyce się poddaje – zamiast tego widzę raczej inwektywne, bo nie zawierające argumentów domniemania rzeczywistych i rzecz jasna skrywanych, nikczemnych intencji ministranta.
W sprawie aborcji Hołownia opowiadał rzeczy różne. Dziś tłumaczy, że „kompromis” miał dlań wartość wynikającą głównie z przekonania, że zmiana status quo natychmiast wywoła wojnę. Naiwne było to przekonanie, skoro wybuch tej wojny był pewny – ale Hołownia nie był jedynym naiwnym, nie on wymyślił ów powtarzany do mdłości wykręt o „tematach zastępczych”, czy „kwestiach światopoglądowych”. Nie on wreszcie zawarł ów historyczny „kompromisowy” deal ponad głowami kobiet – zrobiły to „stare partie”, które on krytykuje. Dlaczego więc to jego i tylko jego dotyczy ta krytyka? Hołownia przy tym jako pierwszy i jak dotąd jedyny dość precyzyjnie definiuje zakres politycznej władzy w tej sprawie. Nieważne, co sami o aborcji myślimy – powtarza nieustannie – to nie do polityków należy decyzja. Konsekwencje tej deklaracji mają głęboko ustrojowy charakter, ale tego już nie dyskutuje nikt – w odpowiedzi słyszymy gromkie okrzyki o tym, że praw człowieka się nie głosuje, a nie słyszymy tej niewypowiadanej głośno, antydemokratycznej i niebezpiecznie głupiej wiary, że „nasi” u władzy jakoś to pożądane przez nas prawo przepchną.
Ataki, które tu relacjonuję, są przede wszystkim tak jawnie fałszywe, że nie da się ich traktować poważnie, nie sposób widzieć w nich zwykłego w pluralizmie sporu racji. Mają zamiast tego wszelkie cechy wojny tożsamości – źle zatem świadczą o naszej demokratycznej kondycji. Walimy po prostu w obcego, który pojawił się nie wiadomo skąd – bo istotnie polityczne oblicze „świeckiego kaznodziei” i telewizyjnego celebryty nie było dotąd znane. W dodatku on jest również obcy światopoglądowo. Było dla mnie znanym wprawdzie, ale mimo to przecież i tak bolesnym doświadczeniem, patrzeć jak środowisko o wyostrzonej wrażliwości na wszelką, zdawałoby się, dyskryminację, odmawia praw w polityce z powodu deklarowanych religijnych przekonań.
Hołownia przy tym najwyraźniej już wypełnił jedną ze swych obietnic i deklaracji. Wystąpił przeciw dwubiegunowemu podziałowi w polskiej wojnie. Niezupełnie zdołał ustawić się w poprzek podziału – ale Polska 2050 jest dzisiaj jedną z trzech coraz bardziej równorzędnych sił. Dla pluralizmu tautologicznie trzy jest zawsze lepsze od dwóch, podobnie jak dla politycznej zmiany zniszczenie równowagi dwóch wrogich obozów z definicyjnych powodów oznacza nadzieję na pokój, choć oczywiście grozi również chaosem i zwiastuje niepewność. To kolejne powody, by inicjatywie Hołowni kibicować – zresztą przecież zupełnie niezależnie od tego, czy się komuś podobają codzienne „poranki z Szymonem”, czy go od nich odrzuca.
Wszystko to sprawia, że niezręcznie się czuję w krytyce. Jestem przy tym przekonany, że prawdziwie ważny przedmiot krytyki pozostaje poza dzisiejszą dyskusją, niezauważony. Hołownia mianowicie nie zdradza opozycji na rzecz PiS ani Kościoła, ale właśnie sprzeniewierza się najważniejszej ze swych obietnic.
„Nowa nadzieja” i stary szekspirowski dramat
Zaczęło się deklaracją Hołowni wygłoszoną na deskach szekspirowskiego teatru. To znamienny początek szekspirowskiej tragedii (prawdziwej, choć trochę za dychę), a jak na szekspirowską intrygę przystało – nieco to skomplikowane.
Większość Polaków nie wierzy żadnej politycznej partii. W badaniach wychodzi nas ponad 70%. Napisałem „nas”, bo sam również partiom nie wierzę – ale u mnie to jest programowa niewiara. Wiarę próbuję mianowicie zastąpić instytucjonalnymi, najlepiej ustrojowymi gwarancjami. Przy tym jak wszyscy, ja również po prostu widzę, co partie wyprawiają. Zadaję sobie jednak przy tym nieobecne w polskiej debacie pytanie – dlaczego partiom wolno tak postępować i jak to się dzieje, że robią to całkowicie bezkarnie?
No, niezależnie od tego wszystkiego, podobnie wielka jest społecznie mierzona niewiara w parlament. I w politykę w ogóle. Nie jest oczywiście przypadkiem, że właśnie ci z nas, którzy nie chcą i nie umieją się godzić z polityczną interesownością, fałszem i nijaką jałowością, gwałtownie i często rozpaczliwie szukają „nowej nadziei” we wciąż nowych liderach. Palikot, Kukiz, Petru, Biedroń, Hołownia: wszyscy oni stawali na czele inicjatyw znaczonych bardziej ich własnymi nazwiskami (wszystkie wpisane były w nazwy partii) niż rzeczywistą polityczną wizją. Cykliczne pojawianie się wszystkich tych „nowych nadziei” jest rzecz jasna miarą kryzysu demokracji i równocześnie jej poważnym zagrożeniem, bo nadzieję łatwo wykorzystują polityczni hochsztaplerzy. Ale też właśnie w tej grupie poszukujących wyborców i ich potencjalnych liderów tkwi rzeczywista szansa zmiany – bo jeśli ona w ogóle istnieje, musi wynikać ze sprzeciwu, o ile nie z buntu wobec status quo. Wiemy przecież, że przekonanie o zużyciu i niewiarygodności „starej polityki” jest nieźle uzasadnione.
Hołownia jest tym, który w tę potrzebę zdołał się wstrzelić znowu i dziś wygląda na to, że zrobił to skuteczniej niż poprzednicy w osobach m.in. Petru, Kukiza i Biedronia. Znam zresztą wielu ludzi, którzy tak właśnie lokowali swoje głosy – w 2015 stawiali na Petru, w wyborach europejskich na Biedronia, po drodze zresztą niektórzy z nich na mnie, a dziś głosują na Hołownię. Nie ma w tym przecież żadnej programowej spójności poza tą jedną – rozpaczliwą nadzieją na polityczną nową jakość. Tę nową jakość Hołownia obiecywał. I właśnie jej się sprzeniewierzył.
Porządnych badań politycznych profili wyborców poszczególnych partii w Polsce nie ma, a o nowej inicjatywie Hołowni nie wiemy niemal niczego. W ogromnej większości spraw zasadniczych byłoby trudno wskazać programowe różnice pomiędzy PL 2050 a np. Platformą Obywatelską. Tam zresztą, gdzie Hołownia ogłosił program, PO pozostaje mglista, a czasem bywa odwrotnie, o ile tylko aktualne są stare pomysły PO w sprawie np. ustroju samorządowego i tego, by wojewoda pochodził z wyboru jak amerykański gubernator czy polski marszałek województwa – a nie z rządowej nominacji. Albo o ile da się poważnie traktować te nieco oszałamiające deklaracje Trzaskowskiego i Budki np. o obywatelskim wecie zdolnym odwołać parlamentarzystę sprzeniewierzającego się wyborcom. Myśląc jednak poważnie, a nie w kategoriach PR-owego show Budki i Trzaskowskiego, trudno byłoby wskazać, czym różni się pogląd PL 2050 i PO w sprawie konfliktu aborcyjnego, w sprawie rozdziału Kościoła i państwa, w sprawie Zielonego Ładu, energii atomowej, 500+, ochrony zdrowia, nie wspominając o trójpodziale władzy i praworządności oraz o konsekwencjach postulatów w tych sferach dla konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej. Poziom polskiej politycznej i społecznej debaty jest w ogóle taki, że w wielu tych sprawach trudno byłoby nawet powiedzieć, co w rzeczywistości wyróżnia programowo np. polską lewicę, a z drugiej strony konserwatystów np. z PSL. W polskiej rzeczywistości mamy do czynienia nie tyle ze sporem różnych poglądów, postaw, wartości i postulatów – raczej z „narracją” (to charakterystyczne określenie ponowoczesnej politgramoty) akcentującą wybrane wątki, a wyciszającą inne. Oraz przede wszystkim – z rankingiem popularności liderów. Bo to się przecież liczy – a nie programowe frazesy.
Lider, jego inny język, szczerość i uczciwość są kapitałem Polski 2050. Szekspirowski wymiar tragedii właśnie na tym polega. Nadzieję lokujemy tam, gdzie właśnie rozczarowanie jest pewne. Nadzieja pcha nas w przepaść. Walczymy o demokrację, inwestując w wodza.
Dramat nie z tego wynika, że lider jest zły. Jeśli widzimy kompletny pozór parlamentarnej debaty, to remedium wydaje się nam zastąpienie złych polityków dobrymi. Nie przychodzi nam na myśl, że to jest pisowska ze swej natury wiara – właśnie tak rozumowali zwolennicy pisowskich zawołań „wystarczy nie kraść” i innych tego rodzaju haseł, ilustrowanych przy okazji taśmami z Sowy i Przyjaciół. Niemal nikt w Polsce nie uświadamia sobie, że osławiony trójpodział władzy, o którym tyle gadaliśmy na protestach, nigdy w III RP nie istniał. Bo nie istniała nigdy kontrola rządu przez parlament – a to jest jeden trzech boków trójkąta władz – ponieważ parlament jest maszynką do głosowania rządowych ustaw od zawsze, a nie od niedawna, kiedy to PiS tylko dopisał własną, prostacką puentę do mechanizmu funkcjonującego od bardzo dawna. Fikcja parlamentaryzmu nie bierze się z nijakości parlamentarzystów, ale z ustrojowej, systemowej niemocy. Jej źródeł jest zresztą bardzo wiele.
Spora ich część tkwi w ustroju polskich partii. Wodzowskich i głęboko antydemokratycznych bez ani jednego wyjątku. Szymon Hołownia tworzy właśnie kolejną, której wodzostwo jest najgłębsze. Jego zwolennikom mogę dzisiaj z pełnym przekonaniem i z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że już jest pozamiatane i żadnej nowej nadziei nie będzie, żadnej nowej jakości. Ot, w znanej nam dobrze nijakości politycznej telenoweli pojawi się kolejny facet do obsadzenia w roli premiera lub wicepremiera, a żadnej innej treści nie będzie, bo scenariusz jest ten sam i napisano go dawno temu. Nic tu także nie zależy od jakości aktora – od tego na przykład, czy Szymon Hołownia jest uczciwy (jest) i czy jest człowiekiem Kościoła (nie jest). Najlepszy się zbłaźni biorąc rolę w tandetnej sztuce. Przeczytajcie statut, a zobaczycie, jak będzie.
Parlamentarna Realpolitik
Jej właśnie uczy się nowicjusz Hołownia, co często podkreśla – między innymi we własnej, nieprzesadnie interesującej książce, sprawozdającej po przegranym choć obiecującym starcie prezydenckim jego dotychczasową, krótką polityczną drogę.
W dzisiejszym polskim parlamencie da się wskazać ledwie kilka osób, które własny mandat zawdzięczają sobie. Miażdżąca większość parlamentarzystów kariery zawdzięcza partyjnym szyldom i ich biorącym miejscom – tak jest od zarania tych karier po dzień dzisiejszy. Widać tu znaczenie ordynacji wyborczej – choć przeceniać jej nie należy. O ile w Senacie da się sobie wyobrazić niezależnych senatorów i rzeczywiście tacy się zdarzają, to jednak w znamienny sposób jest ich bardzo niewielu i żadnego wielkiego znaczenia nie mają – o ile jakimś przypadkiem w ważnym głosowaniu nie staną się języczkiem u wagi. Wtedy jednak również widać rzecz charakterystyczną – ich kalkulacje biorą pod uwagę nie żadną podmiotową rolę „niezależnych”, ale korzyści z relacji z dużymi partiami i ich senackimi klubami. W Sejmie żadnych niezależnych sił już nie ma i być nie może, bo nie da się w ogóle wystartować w wyborach spoza partyjnej listy zarejestrowanej w całym kraju. Jedynie mniejszość niemiecka jest tu konstytucyjnie gwarantowanym wyjątkiem.
Ale – jak zaznaczałem – nie tylko ordynacja tu decyduje i być może to nawet nie ona przesądza. Polityką się do żywego interesuję i przyglądam się jej niewątpliwie bardziej uważnie niż przeciętny wyborca, a jednak nie sądzę, bym potrafił z nazwiska wymienić choćby połowę z obecnych 129 posłanek i posłów Koalicji Obywatelskiej. Lewica ma skład 47-osobowy, a problem miałbym podobny. Głosujemy na partyjne szyldy i ich liderów nie tylko dlatego, że tak każe ordynacja, ale również dlatego, że tak chcemy. Albo tylko tak umiemy. Lub może tak jest nam wygodniej. No, tak w każdym razie jest, niezależnie od tego, jakie są powody – i to jest jeden z istotnych wyznaczników w decyzjach partii i poszczególnych polityków.
Średnio licząc, w przypadku KO, która w wyborach uzyskała 134 mandaty (5 osób odeszło z klubu potem) w każdym z 41 okręgów wyborczych partia miała nieco ponad trzy miejsca biorące. O obsadzie tych miejsc decyduje – zajrzyjcie do statutu PO – Rada Krajowa (§ 63. lit. j statutu). W statucie PL 2050 w tej roli mamy Zarząd Krajowy, który decyduje zresztą również nawet o listach na poziomie gminy (Art. 23.3.c statutu). Różnice – choć z pozoru wyraźne i świadczące na korzyść PO w stosunku do PL 2050 – nie są wielkie i nie decydują w praktyce, która z literą statutu związek ma tylko pośredni i którą wyznacza właśnie ordynacja wyborcza, zwyczaje wyborców oraz cała polityczna rzeczywistość. To, jak się kształtuje krajowa centrala partii zależy od wielu czynników, w tym statutowych, o których za chwilę – w tym miejscu jednak dość będzie powiedzieć tylko, że o być albo nie być polityków decydują właśnie partyjne centrale.
Przy tym, jeśli z wyborów na wybory partie tracą lub zyskują miejsca w parlamencie, to zobaczmy: po wyborach w 2015 PO i Nowoczesna miały mandatów 166, po wyborach w 2019 134. Strata 32 miejsc – to mniej niż jedno w okręgu. Sama wyborcza klęska z roku 2015 oznaczała dla PO utratę znaczną – 69 miejsc. Spadek znaczny, bo przed nim stan posiadania PO wynosił średnio 5 biorących miejsc w każdym okręgu. Piszę o tym, żeby powiedzieć to, co „polityczna widownia” zaledwie przeczuwa: z punktu widzenia codziennej pracy parlamentarnego polityka polityczne klęski i sukcesy mają właśnie taki wymiar, a nie żaden inny. Pewien niewielki procent co najwyżej traci aktualną posadę i musi szukać innej, co w partii specjalne trudne nie jest – jeśli się ma poparcie centrali. Sukces partii przynosi awans – ów gigantyczny sukces PiS z 2015 roku przyniósł go dla 98 osób! Dwa miejsca na okręg. Osobny start w 2019 roku był stratą dla PO – niewielką zresztą. Pozostali wyłącznie zyskali, a tracąca na tym układzie PO dobrze przecież wiedziała, że mandatów dla niej dzięki potencjalnie zwycięskiej koalicji nie przybędzie, bo będzie je musiała tak czy owak oddać PSL-owi i Lewicy. To tego rodzaju kalkulacje przesądzają w polityce i sprawiają, że trzy partie opozycji poszły do wyborów w 2019 doskonale wiedząc, że oddają w ten sposób władzę w ręce PiS, choć mogłyby ją przejąć, jak przejęły w Senacie, mimo, że sposób zawierania „paktu senackiego” i jego kształt oznaczał średnio 5% straty poparcia.
Źródła tych politycznych zachowań są te same i choć nie są społecznie uświadomione, to instynkt nie zawodzi tych, którzy uważają po prostu, że „polityka śmierdzi”. To absolutna wszechwładza partyjnych bossów nad politykami, którym nadają lenna w postaci miejsc biorących. To stąd biorą się partyjne dwory i intrygi. One są dla polityków ważniejsze niż zwycięstwo w politycznej wojnie, która emocjonuje nas, wyborców — i głównie po to się ją prowadzi.
Dwór czy ruch
Dziś Szymon Hołownia – on osobiście – ma do zaoferowania w Sejmie i Senacie co najmniej około 150 miejsc biorących. Spowoduje więc rewolucję z całą pewnością zdecydowanie znaczniejszą niż PiS w 2015 roku. Co jednak ważniejsze z punktu widzenia wyborcy – to wyłącznie do niego będzie należeć decyzja, komu te miejsca przypadną. I decydować będzie dowolnie. Moc jego nominacji będzie tak wielka, że niegdysiejsze słynne zdjęcia z Wałęsą są przy niej niczym. To od Szymona Hołowni i wąskiego Zarządu Krajowego partii (dziś to jest Przewodniczący Michał Kobosko oraz dwoje Wiceprzewodniczących: Hanna Gill-Piątek i Jacek Kozłowski, nota bene uczestnik Obywateli RP) zależy kto dostanie miejsca na listach, które wezmą mandat na pewno. Na to, co tu się może zdarzyć, warto spojrzeć z perspektywy dotychczasowych transferów. Jacek Bury to ktoś zupełnie inny niż Hanna Gill-Piątek, a o tym, kto z nich zostanie politykiem PL 2050 zdecydują nie wyborcy, ale właśnie Zarząd oraz publiczny uścisk dłoni lidera potwierdzający dokonany już transfer, czy praktycznie dokonany awans gwarantowany nominacją na biorące miejsce. Oczywiście akurat nie pomiędzy tą dwójką rozegra się wybór, bo nominacje dostaną oboje i oboje przejdą – chodzi tu tylko o wskazanie, kto tych wyborów w rzeczywistości dokonuje. Jeszcze raz zatem – ani wyborcy partii, ani jej członkowie. Lider.
Konsekwencje zaś będą większe niż tylko miejsca w parlamencie. Wybrani na jakiekolwiek urzędy (z wyjątkiem – co ciekawe – radnych gmin) politycy PL 2050 automatycznie wchodzą w skład Rad Powiatów, Rad Regionów i Rady Krajowej. Trudno dziś oszacować proporcje pomiędzy członkami tych kolegialnych organów pochodzącymi z tego klucza w stosunku do wybieranych delegatów (Art. 18.5, Art. 19.2.f oraz Art. 22.2.c statutu), da się jednak oceniać, że około połowy tych składów będą stanowili ludzie wskazani bezpośrednio przez Zarząd i jemu zawdzięczający swoją pozycję. Jeśli Hołownia zdoła „przewerbować” polityka PiS rangi np. Kazimierza Ujazdowskiego przewerbowanego w swoim czasie z PiS przez Grzegorza Schetynę, to stanie się on natychmiast – obok Hanny Gill-Piątek i Joanny Muchy – czołowym politykiem partii. Warto, by jej sympatycy mieli tego świadomość.
W partii obowiązuje przy tym zasada, że każda uchwała partyjnego organu może być uchylona przez organ wyższego rzędu. W szczególności np. (Art. 23.4):
Zarząd Krajowy może uchylić uchwałę jednostki organizacyjnej niższego szczebla lub rozwiązać jednostki organizacyjne niższych szczebli ze skutkiem natychmiastowym w przypadku podjęcia przez nie działalności sprzecznej z programem lub statutem partii. Uchwała Zarządu Krajowego podlega zaskarżeniu do Rady Krajowej. W przypadku rozwiązania jednostki organizacyjnej Zarząd Krajowy powołuje pełnomocnika, który wstępuje w kompetencje rozwiązanego organu władzy na okres do 6 miesięcy.
W statutach polskich partii nie jest to niczym wyjątkowym, niemniej warto może przypomnieć, że kontrola demokratyczna ma na ogół kierunek dokładnie odwrotny. W tych krajach, gdzie – jak w Niemczech lub w Danii – ustawy narzucają partiom konieczne demokratyczne standardy żaden wyższy organ partyjny nie ma prawa do jakiejkolwiek ingerencji w uchwały podejmowane na niższych szczeblach, a dotyczy to zwłaszcza list kandydackich, w które żadnej centrali ingerować po prostu nie wolno. Uchylenie decyzji organów możliwe jest wyłącznie sądowej procedurze, w której nie wolno uprzywilejowywać żadnych struktur, organów i grup członków partii.
Pytać w tej sytuacji, jak się ma statutowa rzeczywistość partii do deklaracji demokratycznego otwarcia, tożsamości budowanej w dialogu ze „zwykłymi ludźmi”, wyborcami i uczestnikami ruchu, byłoby oczywiście retoryczną złośliwością. Szymon Hołownia kilkakrotnie mówił, że rozmówców i partnerów dobiera według kryterium zgodności z „naszymi celami” oraz z „naszym DNA”. I choć tego już nie wyjaśniał, jasne jest, że to on i tylko on decyduje o genetycznej zgodności lub konflikcie. Niespecjalnie się więc dziwię takim statutowym rozwiązaniom, które te decyzje na początek i trwale pozostawiają w całości w jego rękach. Troska o „DNA” jest całkiem naturalna. Nie wzbudzi to również w mojej ocenie żadnego wyraźnego sprzeciwu w szeregach uczestników „żółtej rodziny”, bo ją przecież spajają właśnie szczerze serdeczne uczucia względem ojca.
Warto jednakże zdawać sobie sprawę, że jeśli dziś jeszcze nie wiemy wszystkiego o charakterze nowej partii i o personalnym składzie jej władz, to dowiemy się tego w trakcie już dziś podejmowanych w kilkuosobowym gronie pod przewodnictwem Szymona Hołowni decyzji o transferach i listach kandydackich. Jest pozamiatane. Pozostały szczegóły.
Obywatele poza polityką
Wiem też świetnie, co bym usłyszał w odpowiedzi – gdyby ktokolwiek w nowej partii poczuwał się do jej udzielenia. Usłyszałbym o konsultacjach, które wśród szymonitów przeprowadzono zanim napisano statut. Raport z tych konsultacji można zobaczyć na stronach think-tanku. Jest skoncentrowany na bardzo powierzchownych zagadnieniach transparentności finansów, zupełnie pomijając głębokie problemy z demokracją – choć think-tank Hołowni zna choćby ten prawdopodobnie najpełniejszy z poważnych raportów w tej sprawie, jaki onegdaj zrobiono w Fundacji Batorego. Zobaczyliśmy więc konsultacje w działaniu. Ściemę tak wyraźną, że aż się obawiam, że również świadomą.
Nie obawiający się infantylizmu ton gadania o „sercu, głowie i rękach” nie dawał okazji do złudzeń również w kolejnej sprawie. Choć preambuła statutu mówi o współpracy partii ze stowarzyszeniem (czyli ruchem obywatelskim) oraz think-tankiem, to oczywiście statut żadnych twardych regulacji i zobowiązań w tej materii nie zawiera. Czcze gadanie.
Dlaczego się czepiam tego wszystkiego? W końcu mogę nie głosować na Polskę 2050. Co mnie obchodzi wewnętrzne życie szymonitów i ich suwerenne sprawy? Otóż czepiam się, bo to kolejna, wielka społeczna inwestycja w nadzieję na „nową politykę”. Zamiast niej zobaczymy dalszy rozwój dobrze znanych, starych patologii. Po serii dotychczasowych zderzeń z rzeczywistością – Palikot, Petru, Kukiz (nie nasza bajka, ale przecież), Biedroń – Hołownia zgromadził największy potencjał politycznej wrażliwości, krytycyzmu i niezgody na hipokryzję i jałowość. Jaki będzie efekt rozczarowania – boję się myśleć.
Już dziś nadzieja na nowość skupiona na wodzu i jego zaletach, a nie na ustroju, jest dewastująca…
Pamiętam Hołownię w naszym studiu w trakcie kampanii prezydenckiej. Był w tamtej rozmowie (bardzo zresztą udanej) fragment, w którym Hołownia opowiadał o zaletach kandydowania bez partyjnego zaplecza. Mówił o tym, że w odróżnieniu od kandydatów partyjnych on nie będzie musiał obsadzać kancelarii ciociami i wujkami bonzów z zaplecza. Ryzykował nadmiernie, opowiadając takie rzeczy, ale darowaliśmy mu wtedy – polityk urwany z choinki ma tu bowiem istotnie większą swobodę i może kancelarię dowolnie obsadzić po prostu własnymi ciotkami. Wielu komentatorów właśnie na tym opierało swój pełen krytycznej rezerwy stosunek do politycznej inicjatywy bez znanej przeszłości. Jakkolwiek bowiem oceniać dworską praktykę życia „starych partii” – przynajmniej cokolwiek wiemy o tamtejszych kamarylach i o tym, jak one ograniczają dowolność decyzji władcy. W przypadku Hołowni takich ograniczeń nie ma. Statut potwierdza to w pełni.
Kiedykolwiek nastąpią wybory – niczym nie ograniczona władza najbardziej samowładczego z liderów rozciągnie się na być może jedną trzecią miejsc w parlamencie, powodując polityczny wstrząs tektoniczny. Może się zdarzyć również, że Hołownia trwale wskoczy na pozycję lidera opozycji w ogóle. Wtedy zajmie miejsce, które kiedyś zajmował Schetyna. Wtedy życie wewnętrzne szymonitów stanie się już sprawą nas wszystkich. Jeśli ktoś miałby „jednoczyć opozycję”, to będzie to Polska 2050 Szymona Hołowni. Nawet bez koalicyjnych uzgodnień i tak to na niego będziemy głosować, jak głosowaliśmy na PO i jak na nią ostatecznie głosowała np. większość zwolenników Biedronia – w strachu, że zwycięży PiS. Ta sytuacja odbierze zaś wybór wyborcom i odda go w ręce najbardziej absolutystycznego z partyjnych dworów.
10 thoughts on “Szymonici i partia nowego typu”
„Wodzowskich i głęboko antydemokratycznych bez ani jednego wyjątku.” – Nie zgodziłbym się. Czytałeś statuty Zielonych albo Partii Razem?
Zielonych nie — przyznaję. Statut Razem dba bardzo o „członkinie i członków” oraz o kolegialny charakter organów natomiast „centralizm demokratyczny” ma się dobrze. Np. Art. 27.2.10 o uchylaniu uchwał organów niższego szczebla przez Zarząd Krajowy.
Literalnie patrząc najbardziej demokratyczny charakter ma statut PSL. Pewnie z powodu starych tradycji. Oraz dzięki skomplikowanej strukturze organizacji. W czasach centralizacji PO przez Tuska zdawano sobie sprawę, że w polskiej kulturze partyjnej praktyczny wybór przebiegał pomiędzy centralizmem partyjnym — sprawny, jednolity feudalizm z silnym suwerenem na szczycie — a modelem władzy lokalnych baronów, których pozycja w PSL bywa decydująco silna — feudalne rozbicie dzielnicowe.
No, w czasach normalnej demokracji, to niespecjalnie przeszkadza samo w sobie — w końcu istnieje wybór pomiędzy władcami partyjnych księstw, co nas obchodzą relacje w księstwach. Ale droga do patologii stąd krótka. W Polsce jedna z wodzowskich partii swym dworskim obyczajem skutecznie skompromitowała wiarygodność demokracji w oczach wyborców, a druga taka ekipa dokonała zamachu stanu, co w demokracji wewnętrznej tak łatwo by nie nastąpiło.
W Zielonych jest to: „Zarząd Krajowy występuje do Krajowego Sądu Koleżeńskiego o uchylenie sprzecznych z prawem lub ze statutem uchwał władz regionalnych i kół Partii Zieloni”. Jak ty byś to rozwiązał? Sądownie to załatwiać? Czy to jest okej?
To jest absolutnie zgodne z normami. Powiedziałbym wprawdzie, że nie Zarząd Krajowy, ale każdy członek lub grupa, żeby nie uprzywilejowywać akurat władz, które zresztą w ten sposób nie tracą możliwości działania. I przyjrzałbym się, czy Sąd Koleżeński jest naprawdę niezależny — co na ogół w praktyce zagwarantować jest bardzo trudno, a dobre rozwiązania nie są popularne (np. losowanie składu spośród bardzo nadmiarowo szerokiego składu wybranych kandydatów). Ale co do zasady tak — to jest właściwe rozwiązanie. Oczywiście zasad trzeba strzec. „Linii politycznej” — jakkolwiek źle się to określenie kojarzy — również. Sądy po to właśnie są — nie partyjne egzekutywy.
Sąd Koleżeński jest wybierany demokratycznie na Kongresie, a nie jak w Polski 2050 przez Radę Krajową (przedziwne rozwiązanie). Oczywiście są problemy, bo niektórzy są i tak spolegliwi wobec władz, więc twoje wyjście jest sensowne. Zieloni teraz pracują nad poprawą statutu. Może byśmy mogli sugerowane poprawki z tobą skonsultować? Jak to przy zmianie statutu jest tam sporo walki, więc przyda się zewnętrzna opinia. Ale generalnie polecam statut Zielonych. Jest dziurawy, ale myślę, że spełnia normy, o których piszesz.
Ze mnie przecież żaden ekspert dla Was. O Zielonych powinienem był pomyśleć i nie pisać „bez ani jednego wyjątku”… Choćby dlatego, że nawet nie znając statutu przecież wiedziałem, że macie dwoje współprzewodniczących, więc można się po Was spodziewać także różnych innych odlotów. Ja jestem emeryt. Ale rzeczywiście jest jakimś pomysłem rodzaj „audytu” w sprawie statutu.Z pewnego punktu widzenia to jest nawet cenniejsze niż najszersze nawet konsultacje wewnątrz partii, bo przecież partia stara się o głosy ludzi spoza własnego składu. Uważam, że to byłby świetny i wart pokazania ruch. Więc — jeszcze raz, ja jestem emeryt, ale z Obywateli RP weźcie choćby Wojtka Kinasiewicza. Nie wiem — zaproście od Batorego kogoś z autorów raportu o partiach. Jakiś klucz — nie wiem, konstytucjonalistów? Ludzi i instytucje „watchdogowe”, które pilnują transparentności, standardów demokratycznych, reguł fair-play. Ach, znakomite by to było…
Nie wiem wprawdzie, na ile takie rzeczy mieszczą się w „zielonej agendzie”, ale podejrzewałbym, że się mieszczą. Skoro już stało się normą — przecież z jakimś Waszym udziałem — nie bić zwierząt i ich ich nie jeść (bardziej wprawdzie deklarowaną, obawiam się, niż rzeczywistą), to może włączylibyście się w „trendsetting” dotyczących demokratycznych, partyjnych standardów. W jakimś sensie takie standardy byłyby „zielone” 😉
Rozmawialiśmy kiedyś z Zielonymi na temat prawyborów, z bólem patrząc, jak bierzecie miejsca od PO w ramach KO. Z bólem, ale doskonale to rozumieliśmy i nawet popieraliśmy, wiedząc przecież doskonale, że bez tego Zieloni jeszcze długo nie mieliby szans przebić się do parlamentu, a ich obecność jest bezcenna. Prawybory — wciąż uważam, że to jeden ze środków nacisku na reformę partyjnej demokracji, do pilnego wykorzystania właśnie teraz, bo one mają sens tylko w tej wojenno-plebiscytarnej sytuacji. Tu aż się boję, wiem z doświadczenia, że ten, kto z tym wyskakuje, ryzykuje polityczną śmierć. Choć kiedyś Nowoczesna — na ile czytam, co się naprawdę stało w tamtych „kuluarach” — „rozważając naszą propozycję” (a mieli spisane stanowisko w tej sprawie) i równocześnie rozmawiając ze Schetyną, dostała od PO o wiele więcej miejsc na listach KO niż mogłaby wygrać w jakichkolwiek wyborach, czy prawyborach.
Ale rzeczywiście zewnętrzny audyt statutu wydaje mi się fajnym „strzałem”. Nawet jeśli byłby zagraniem o tylko PR-owym znaczeniu poza samą Waszą partią, to i tak — uważam — rzecz byłaby warta świeczki.
Paweł,
Warto zobaczyć „Mszę za miasto Arras” wg Szczypiorskiego, niezbyt dawno grane przez jedno krzesło, znakomitego Gajosa i jego marynarkę na Małej scenie w Narodowym.
I przemyśleć czego mogli obawiać się twórcy statutu.
Mniej więcej wiem, czego się obawiali twórcy statutu. Niestety podążanie za obawami prowadzi do znanych efektów. Podobnie było w KOD, który mniej więcej świadomie zdecydował się nie dopuszczać do istnienia autonomicznych inicjatyw. „Mniej więcej”, bo istniał silny żywioł oczekujący od Mateusza takiej pozycji lidera, w której on jest jedynym głosem ruchu. „KOD łączy, a nie dzieli”, więc rozmaici ludzie — ja też m.in. — natychmiast stawali się „dzielącymi”, o ile nie agentami-prowokatorami, i bywali wykluczani w sposób, który ja sam zapamiętałem jako wprost bolszewicki.
Zestawiam to z doświadczeniami „Solidarności”, gdzie od podobnych odruchów się roiło. Paranoiczne obawy nie były natomiast paranoiczne. Od agentów SB się w „S” roiło. Na Śląsku oni zdołali przejąć pierwszy Zarząd Regionu nawet. Niemniej logika była odwrotna niż ją przyjął KOD i niż to robi właśnie strzegący „naszego DNA” ruch Hołowni. Każdy dostawał znaczek „S” i nim się swobodnie posługiwał. Nota bene — odebranie tego znaczka Gazecie Wyborczej było dość symbolicznym znakiem czasów — oznaczało ostateczną śmierć zarówno idei, jak ruchu wielkiej „Solidarności”.
Pamiętam aresztowanie przywódców KPN. Sam miałem tę ekipę za co najmniej nieodpowiedzialnych prowokatorów. O ile nie agentów — niesłusznie i krzywdząco, ale tak mi się wydawało i nie tylko mnie zresztą. No, w dobie „samoograniczającej się rewolucji” było niewątpliwie szaleństwem ogłaszać, że od 17.09.1939 jesteśmy w stanie wojny ze Związkiem Sowieckim, więc działania KPN w tym czasie do rozsądnych nie należały niewątpliwie, były bez wątpienia niebezpieczne i zresztą wykorzystywane przez propagandę zarówno sowiecką, jak przez twardogłowych w PZPR. Z tego punktu widzenia uderzenie bezpieki akurat w nich było celne, bo oznaczało dla opozycji spory kłopot. Ten kłopot zresztą dobrze pamiętam. I co? I cała „S” stanęła murem za aresztowanymi. Stawała za każdym. Ze znaczkiem „S” chodzili Polacy-katolicy, trockiści, feminiści, ekologowie — każdy. W wyborach struktur naprawdę uczestniczyło 10 mln milionów ludzi i bardzo świadomie uznano, że to musi wystarczyć jako bezpiecznik przed oszołomami, agentami itd. Czy wystarczało? W przeważającem mierze — owszem. To zaiste cud, jeśli ktoś pamięta, do jakiego stopnia nie umieliśmy w ogóle nawet publicznie rozmawiać wtedy — nie mówiąc o świadomości demokratycznych procedur. W wielu przypadkach dzikich strajków i ekscesów innego rodzaju rozmaici liderzy rozmaitego rodzaju — więc sam Wałęsa, ludzie jak Frasyniuk, ale także Kuroń i Michnik — jeździli na misje ratunkowe. Korzystali w nich, owszem, ze swego autorytetu. To on, a nie siła argumentów, przeważał często, ratując dupy nam wszystkim. Ale zasada była taka — demokracja jest bezpiecznikiem. Tylko ona.
Więc nie kupuję i nigdy nie kupię tego rodzaju argumentów. Jakie szaleństwa i jakie zagrożenia towarzyszą zawsze przebudzeniom masowych ruchów, mnie nie trzeba tłumaczyć. Tłumienie ich jednak w ten sposób uważam za zbrodnię po prostu.
Dawno nie czytałem tekstu, który pokazuje „takie same bóle serca” jak Twój i w pełni się w tezami – wątpliwościami – analizami i wnioskami utożsamiam.
Prawie zawsze z Pawłem polemizowałem, tu nie bardzo jest do czego się przyczepić.
Trudno też ten status potraktować jako wpadkę, bo raczej jednak przypadkowo tak skonstruowany nie jest. Nie przypadkowo też był problem z jego uzyskaniem do wglądu.
Wydaje mi się, że ta dość niespodziewana dyskusja, tylko na jednej grupie, raczej szybko zostanie wygaszona i nad sprawą wszyscy przejdą do porządku dziennego. Przecież nie odbiega niczym od dotychczasowego standardu.