Alienacja klasy politycznej jest faktem, a nie mitem propagowanym przez wyznawców spiskowych teorii – choć to niekoniecznie zła wola i powszechny cynizm leży u jej źródeł, a często po prostu prawa społecznej psychologii i naturalny bezwład ewolucji systemu. Korekty znanego nam dziś systemu politycznej reprezentacji, jak te sygnalizowane już w tym cyklu, są konieczne, ale nie wystarczą. Trzeba szukać nowych rozwiązań. Nie wolno po prostu bronić starego porządku. Zwolennicy ancien regime’u w czasach Wielkiej Rewolucji mieli powody lepsze niż my dzisiaj, by bronić ładu, cywilizacji i zwykłej przyzwoitości przed barbarzyńskim, zbuntowanym ludem. Ich tragiczny los nie na tym polegał, że trafili na szafot – nie mieli historycznej racji.
Odpowiedzią na kryzys demokracji musi być więcej, a nie mniej uczestnictwa rządzonych w rządzeniu. Demokraci nie mogą odrzucić głosu grupy społecznej tak wielkiej, że zdolnej przez lata wygrywać wybory – uznając go za jawnie absurdalny i wobec tego nieważny – jakkolwiek silne i dobrze uzasadnione byłoby to ich przeświadczenie. W kolejnych wyborach w Polsce po 2015 roku zakwestionowano zarówno poprzednie elity, stanowiące do dziś trzon kadry opozycyjnej polityki, jak też prawny porządek państwa, świadomie niszczony przez obóz obecnej władzy, co kolejne wybory sankcjonowały, potwierdzając mandat rządzących. Nie wolno tego werdyktu nie uznać, to jasne – ale nie wolno też o nim zapomnieć, jeśli w kolejnych, tym razem wygranych wyborach on ulegnie zmianie.
Rzecz polega nie tylko na systemowych wadach wymagających pilnej naprawy i opisanych w poprzednich tekstach cyklu, ale i na nieuniknionych wyzwaniach przyszłości. Przeciwdziałanie zagrożeniu klimatu wymagać będzie od wielkich grup ludzi rezygnacji z wielu składników dzisiejszego komfortu dziś uchodzących za oczywiste i należne każdemu. Polityk zabiegający o poparcie wyborców przed następną kadencją cofnie się przed decyzjami albo zapłaci za nie tak, jak rządząca poprzednio w Polsce ekipa zapłaciła za skądinąd oczywistą decyzję o podniesieniu wieku emerytalnego.
Zmiany demograficzne, skoro o emeryturach wspomnieliśmy, już nastąpiły i trwają – a spowodują innego rodzaju kłopot z demokracją. Już dziś wyborami rządzą seniorzy, których jest więcej niż ludzi młodych – w nieodległej przyszłości będzie ich więcej niż ludzi w wieku produkcyjnym. Większość seniorów zawsze więc przegłosuje tych, którzy pracując utrzymują ich świadczenia i coraz bardziej kosztowną opiekę zdrowotną. Kierując się własnym interesem seniorzy opowiedzą się za nakładami na ochronę zdrowia i dodatkami emerytalnymi, kosztem inwestycji w oświatę, rozwój technologii, ekologię, które z kolei leżą w żywotnym interesie młodej mniejszości – upośledzonej przez demokrację, choć to na jej barkach spocznie utrzymanie wszystkich.
Wszystko to każe sięgać po systemowe rozwiązania deliberacji, których jeszcze nie znamy. Ale nie wszystkie z nich są nieznane całkowicie.
Kryzys reprezentacji – „ludzie tacy jak my”
Dziś już wiemy dobrze – i istnieją w tej sprawie matematycznie silne dowody – że prawdziwą reprezentację „ludzi takich jak my” łatwiej jest wylosować niż wybrać – agencje badań opinii robią to nieustannie i kilka razy w miesiącu czytamy w prasie o wynikach prowadzonych przez nie sondaży. Znamy trafność tych wyników. Losowana reprezentacja jest nie tylko łatwiejsza i tańsza, ale jest również właśnie bardziej trafna.
W wylosowanym parlamencie – jeśli taki byłby wyobrażalny – nie byłoby np. niemal 25% zwolenników zakazu aborcji w przypadkach uszkodzeń płodu, bo nie ma ich tylu w żadnym z sondaży opinii w Polsce – a właśnie tylu posłów polskiego parlamentu podpisało wniosek do przejętego przez obóz władzy Trybunału Konstytucyjnego, którego skutkiem jest niemal całkowity zakaz aborcji w Polsce. Absurdalnym pomysłem byłoby, gdyby wyborcy partii opozycyjnych powierzyli np. decyzję w sprawie aborcji dzisiejszemu Senatowi RP, w którym opozycja ma przecież większość. Albo pozwolili zdecydować choćby właśnie tylko jego opozycyjnej części. Pod tym i wieloma innymi względami jest najzupełniej jasne, że Sejm i Senat, choć wyłoniono je w demokratycznych wyborach, nie reprezentują żadnego rzeczywistego przekroju polskiego społeczeństwa. Osobnym pytaniem jest, czy i na ile rzeczywiście powinny. Warto sobie uświadomić, że tego pytania nigdy nam nie zadano, projektując ustrój III RP.
Wybory natomiast – zwłaszcza prowadzone w dzisiejszym medialnym zgiełku stabloidyzowanych kampanii wyborczych – promują szczególny typ osobowości kandydatów i nie tylko nie jest to typowa osobowość przeciętnego Kowalskiego, ale co gorsza ona również niezupełnie predestynuje do odpowiedzialnego decydowania o sprawach nierzadko skomplikowanych i trudnych. Własnej firmy w kryzysie, budżetu domowego, czy choćby cieknącego dachu nie powierzymy nikomu, kto po prostu „ma gadane”, bo choć zdolności retoryczne niekoniecznie przecież kłócą się z fachowością i odpowiedzialnością, to jednak każdego takiego „charyzmatycznego przywódcę” nie bez racji podejrzewać będziemy raczej o PR-owe kuglarstwa niż o rzeczywiste kompetencje. Dlaczego więc ufamy właśnie takim ludziom, kiedy przychodzi do rządzenia państwem? Otóż nie ufamy i również to widać niemal w każdym społecznym badaniu tego problemu. Wydaje nam się tylko, że jesteśmy na takich ludzi skazani, bo „polityka taka już jest z natury”.
Nie jest. Nie musi być. Globalny kryzys demokracji bierze się właśnie z takich przeświadczeń oraz z tego, jak trafnie one opisują rzeczywistość.
Racje przeciw sondażom
Jeśli rządzić nami mają nasi reprezentanci, to nie tylko ważne jest, by byli „tacy jak my”, ale by z pewnego ważnego punktu widzenia właśnie nie byli – by byli od nas lepsi wiedzą, której sami nie mamy i na którą na ogół nas nie stać. Sondaże opinii nie badają przecież opinii ludzi poinformowanych i biegłych, a tylko marketingową skuteczność sloganów, którymi karmi nas życie publiczne. Niemal każda decyzja naprawdę istotna wymaga wiedzy, której „ludzie tacy jak my” nie mają. Mimo to polityczni decydenci częściej kierują się opiniami z sondaży niż rzeczywistą wiedzą ekspertów.
Zgromadzeniem Konstytucyjnym obradującym w Irlandii w latach 2012 – 2014 nad kluczowymi zagadnieniami ustrojowymi kierował przewodniczący powołany przez rząd, a poza nim zasiadało w nim 33 przedstawicieli delegowanych przez partie polityczne oraz 66 obywateli wybranych losowo z troską o reprezentatywność próby pod względem płci, wieku, wykształcenia, miejsca zamieszkania i „klasy społecznej”. W 2016 roku powołano kolejne Zgromadzenie Obywatelskie, które zajęło się między innymi dopuszczalnością aborcji i odpowiednią potrzebną do tego reformą konstytucyjną – jego uczestników w całości wylosowano. Utworzono sekretariat siłami irlandzkiej służby cywilnej, przeznaczano kolejne transze niemałego budżetu (całość kosztowała Irlandię niemal 2,5 mln Euro).
Uczestników Zgromadzenia wynagradzano za czas i poniesione koszty. Czasu poświęcono mnóstwo – na użytek obrad zgromadzono tysiące „studiów przypadków”, sprowadzono wiele „stron sporu”, których zdania, relacji i rekomendacji wysłuchiwano w procedurze przypominającą sądową. Całość była transmitowana i otwarta na pytania oraz głosy obywateli. W rezultacie „ludzie tacy jak my” stali się ludźmi najlepiej poinformowanymi. Obie izby irlandzkiego parlamentu oraz rząd zobowiązał się wprawdzie tylko rzetelnie, publicznie i w określonym terminie odpowiedzieć na raporty tak pracującej „Trzeciej Izby”, ale w praktyce było jasne, że dla polityków są one wiążące.
Mandat
Uchwałom „ludzi takich jak my” ufano. To rzeczywiście byli „zwykli ludzie” – nie zabiegali o popularność, nie robili politycznych karier, po prostu rozwiązywali konkretny, choć konfliktowy i budzący emocje problem. Rzeczywiście pochodzili z różnych środowisk i grup społecznych, stanowili przekrój społeczeństwa. Ale oczywiście ani sondaż, ani nawet uchwała losowo wybranej reprezentatywnej grupy, która w długotrwałym wysiłku nabierze wiedzy, a nie tylko opinii, nie ma mandatu ważnego w demokracji.
Tę rolę wziął na siebie z jednej strony parlament, a z drugiej – powszechne referendum. Miało ono wprawdzie ograniczony temat i dotyczyło wyłącznie poprawki konstytucyjnej umożliwiającej prawo o aborcji inne niż bezwzględny zakaz. Ale po ponad roku debaty obecnej we wszystkich irlandzkich mediach dla uczestników referendum było jasne, że decyzja referendum musi oznaczać uwolnienie aborcji zgodne z uchwałą „Trzeciej Izby”. I oznaczało.
„Trzecia Izba” teraz
Nie ma żadnych przeszkód, by „Trzecią Izbę” powołać w Polsce dzisiaj. Choćby w sprawie aborcji lub dowolnej innej. Mógłby to zrobić „opozycyjny Senat”, zobowiązując się respektować jej ustalenia. Ewentualny wniosek o referendalne potwierdzenie werdyktów „Trzeciej Izby” – nawet, gdyby upadł w Sejmie wciąż zdominowanym przez PiS – byłby najmocniejszym z dających się wyobrazić środków nacisku i musiałby zostać zaakceptowany, jeśli nie przez obecną władzę, to przez następną, której nastaniu taka powszechna, obywatelska inicjatywa przysłużyłaby się zresztą skutecznie jak niemal nic innego.
Obywatele RP publicznie i prywatnie zabiegali o taką inicjatywę od dawna. Całkowicie bez skutku. Dziś wygląda na to, że na rok przed wyborami szanse na to są jeszcze mniejsze. Komu by się chciało? A szkoda, bo decyzje „Trzeciej Izby” właśnie w przedwyborczym sezonie miałyby wagę szczególną.
Sam kandyduję. Tym razem może się to udać. Jeden z możliwych scenariuszy polega na tym, że do Senatu trafiam jako jeden z bardzo nielicznych senatorów niezależnych – pozostali przestrzegają partyjnej dyscypliny i podlegają logice partyjnej rywalizacji. Wydaje się jednak, że nawet będąc tak osamotniony, jak w dzisiejszym Sejmie osamotniana jest Klaudia Jachira, Magda Filiks czy Franek Sterczewski oraz garstka reprezentantów Zielonych, byłbym w stanie z budżetu własnego biura i publicznej zrzutki powołać losowo wybraną grupę obywateli, budować wokół niej ruch obywatelski i komitety na rzecz referendum, a pozostałych senatorów, ale także posłów, wzywać do tego, by głos tak powstałej „Izby Obywatelskiej” uznali za wiążący dla siebie bardziej niż partyjne rekomendacje narzucane partyjną dyscypliną. W dzisiejszych siermiężnych realiach tak wyglądałby „program minimum” w sprawie demokracji przyszłości, która zdołałaby wytrzymać zderzenie z wyzwaniami nowych czasów.
Program maksimum każdy może sobie wyobrazić łatwo, więc opisywać go nie ma sensu, tym bardziej, że w dzisiejszym stanie folwarku nie wyglądałby realnie. Dość powiedzieć, że bardziej do kompetencji obywatelskiej „Trzeciej Izby” niż obu dzisiejszych izb parlamentu wyłonionych w wojennej atmosferze zapyziałego, zrujnowanego, prowincjonalnego folwarku powinna należeć debata i kluczowy głos we wszystkich sprawach omówionych w tutejszych tekstach o „Wojnie w Folwarku”.
1 thought on “5. „Ludzie tacy jak my”. Demokracja 2.0”
Nierządy w Polsce mają wg. mnie zero reprezentatywności. Warto tu przypomnieć fragmenty Dokumentu Spotkania Kopenhaskiego Konferencji w sprawie Ludzkiego Wymiaru KBWE, który jest niejako elementarzem praworządnej demokracji, zobowiązaniem międzynarodowym Polski (a więc obowiązującym prawem) i jest brutalnie niemal w każdym punkcie na co dzień gwałcony. Przez całą „klasę polityczną”. Państwo polskie nie jest w ogóle praworządną, reprezentatywną demokracją. Jest terytorium okupowanym przez hordy dzikich, stojących ponad prawem partyjno-medialnych świń.