Z piedestału strącany jest właśnie kolejny duchowny autorytet. Ojciec Maciej Zięba. Był dla mnie i autorytetem, i przyjacielem. Cóż, nie będę miał przyjaciela na piedestale. Ale przyjaźń zachowam. Niniejsze jest więc dla mnie niemal prywatą. Zachowam też jednak i zamierzam wyrazić przekonanie, że Maciek był porządnym, mądrym i wartościowym człowiekiem. Który dopuścił się zła. Niejasna deklaracja w czasach zmagań o fundamentalną prostotę prawdy i fałszu, dobra i zła? Przeciwnie – bardzo jasna.
Ach, jacy my wszyscy niewinni
Historie o dominikaninie Macieju Ziębie czytam od miesięcy. I od miesięcy myślę, czy i w jaki sposób powinienem na to zareagować, bo Maciek Zięba był nie tylko moim przyjacielem, ale również – a jest cała rzesza ludzi, którzy tak z nim mieli i po śmierci Maćka nadal mają – mentorem. Mówiąc wprost, właśnie jemu zawdzięczam w znacznej części, kim dzisiaj jestem. Dzisiaj zaś – oczywiście – należałoby o tym zawdzięczaniu i o przyjaźni powiedzieć „na dobre i na złe”. I nie chodzi mi o to, żeby na dobre i złe czasy dla obu z nas była ta przyjaźń skrojona. O to też, ale nie przede wszystkim. Chodzi o dobro i zło samo w sobie – więc o kaliber najgrubszy z możliwych.
Będzie zatem o etyce, a ja tu nie jestem żadną miarą fachowy, mówiąc najdelikatniej. Nie jestem etykiem oczywiście. Tym bardziej nie aspiruję do bycia etycznym wzorcem dla kogokolwiek – a Maciek, jak każdy ksiądz, w jakimś sensie aspirował i to go oczywiście dodatkowo obciąża. Świadomość własnych doświadczeń kazałaby mi dzisiaj ze szczerego serca radzić innym raczej, czego w życiu unikać, a nie co robić. Niniejsze jest wobec tego próbą zrozumienia, a nie próbą pouczania – bo gdybym miał nawet ochotę pouczać, to nie miałbym prawa. Ale siłą rzeczy nie tylko o rozumienie chodzi, bo przypadek Macieja Zięby to nie jest dla mnie sytuacja do rozważania na chłodno. Nie umiem – powinienem to przyznać uczciwie – bez złości czytać rewelacji o nim. W innym sensie, ale podobnie intensywnie Kościół – choć należę do innego – do chłodnych rozważań również się dla mnie nie nadaje.
Zarzuciłem próby precyzyjnego ustalenia, co w opowieściach o Maćku jest prawdą, a co fałszem lub częstą dziś nonszalancją w opisie faktów – należy uznać, że zawsze możliwe korekty faktów i okoliczności niczego naprawdę istotnego już tu nie zmienią i że opowiadane dzisiaj historie są po prostu prawdą. Choć przyznaję – chciałbym je móc zakwestionować. I że te historie pokazują po prostu zło. Lekcja z tego jest trudna do wyjaśnienia, a jednak spróbuję, choć wielkich nadziei nie mam.
Nie, żebym czuł, że winien to jestem Maćkowi. Owszem, jestem mu winien i to, i znacznie więcej. Ale chodzi mi o to, że to jest przede wszystkim ważne doświadczenie. Nie tylko dla tych dość już dzisiaj starych ludzi, dla których Maciek był jakoś ważny, ale również dla młodszych, którzy mają gdzieś wszystkie możliwe związane z tym rozterki, żyją w innym świecie i w miejsce naszych fałszywych dla nich komplikacji przykładają proste miary, nazywając np. JPII „bestią z Wadowic”. Jeśli sam miałbym mówić aż tak prosto, to powiem, że Maciek Zięba przyjacielem dla mnie pozostaje. Znałem go nie na wylot, ale nieźle go znałem. I tyle o nim wiem, że to człowiek porządny. Mądry. I wartościowy. Dobry. Niestety nie ja jeden zawdzięczam mu, kim jestem.
Zawdzięczają mu to bowiem również ofiary dominikanina potraktowanego przez Maćka z pobłażliwością – ci ludzie, którzy od Maćka doznali okrutnej obojętności na krzywdę bolesną niewyobrażalnie. Zrozumieć zło, którego się dopuścił – nie usprawiedliwiając go i nie cenzurując – jest trudno. Nie pomaga tu uznanie, że to zły człowiek i że „wszyscy oni” są tacy. Zrozumieć znaczy spytać i spróbować odpowiedzieć, jakim cudem człowiek dobry, mądry i prawy mógł wyrządzać tak okrutne zło. I przy tym tak głupie.
No, fakt, że również ludzie dobrzy są zdolni do zła, jest przecież banałem. Co innego jednak zmierzyć się z tym w osobistym doświadczeniu, a nie w moralizatorskiej teorii. Zło w tym akurat wykonaniu człowieka, którego dobro doskonale i bez wątpliwości znam, wyjaśniam sobie tak, że byliśmy tacy wszyscy, choć zdecydowanie nie wszyscy chcemy o tym pamiętać. Zły klecha jest nam dzisiaj potrzebny. Jak Kanadyjczykom byli potrzebni księża zbrodniarze odpowiedzialni za bestialstwo wobec „inkulturowanych” dzieci. Bo przecież bez winy jest społeczeństwo i instytucje państwa, które zbrodniarzom w sutannach powierzyło tę „inkulturację” – nazistowską wprost z genezy, a nie tylko z przerażających skutków – tak chętnie i tak skwapliwie, nie wnikając w szczegóły tej „trudnej, lecz koniecznej misji”. Albo jak Niemcom potrzebni byli zwyrodniali esesmani, znoszący ich własne poczucie odpowiedzialności za powszechne przyzwolenie dla nazizmu. Jak nam samym źli konfidenci SB są do dziś potrzebni dla zachowania własnej niewinności i pozbycia się wstydliwych wspomnień powszechnej, choć na ogół nie aż tak drastycznej kolaboracji.
Andrzej Kmicic był mordercą i gwałcicielem
Maćka i wielu innych dziś skompromitowanych księży usprawiedliwia się patriotyzmem, zaangażowaniem w walkę o wolność, niegdysiejszym ryzykiem, poświęceniem, niewątpliwymi i ważnymi dokonaniami. Maciek te wszystkie zasługi ma. Wielorakie. Wybitne. To oczywiście prawda, że one wszystkie znaczą coś w ocenie i w należnej mu sprawiedliwości, którą nie bez racji od wieków symbolizuje waga i dwie szale na niej – przecież nigdy nie jedna, a właśnie dwie: nie ma człowieka, który by jedną z tych szal miał pustą. Ale z samej dwustronnej konstrukcji wagi wynikać przecież musi, że żadne Maćka zasługi dla Polski nie zmieniają ciężaru krzywdy, którą sprawił. To nie w tym rzecz, żeby jedna z szal unieważniła tę drugą.
Mam przyjaciół z dawnych lat, którzy proponują mi dzisiaj podpisanie tekstu, chcąc właśnie te zasługi Maćka podkreślić, by się nie zgodzić na jednostronne oceny. Część z nich jest dziś zaangażowana po drugiej stronie dzisiejszej polskiej wojny i tym cenniejszy wydaje mi się ten list. Podpiszę go, choć to trudne. Odwołanie do zasług w ten często dziś spotykany sposób bywa jednak fałszywe lub przynajmniej fałszywie rozumiane. Szala zasług może równoważyć tę od win, ale jej – jako się rzekło – nie unieważnia. Jest zaś w polskiej tradycji ten wyjątkowo silny rys, który bohaterskim patriotom wybacza ich rozmaite „słabości”. Miłość Ojczyzny zmywa, jak wiadomo, wszelkie winy. Sienkiewiczowski Kmicic mógł więc z kompanionami gwałcić „dziewki” i mordować „szaraków” – wszystko to była ledwie „słabość” właśnie, bo przecież „młodość musi się wyszumieć”. Książę Jeremi nie tylko u Sienkiewicza, ale również w prawdziwej historii i nawet w oczach współczesnych sobie ludzi (a takie oceny współczesnych to w historii rzadkość) był sadystycznym zwyrodnialcem, ale pamiętamy mu przecież, że to ku chwale Najjaśniejszej masowo nadziewał na pale żywych ludzi. Żadne natomiast dobro zdrady Ojczyzny zrównoważyć nie zdoła, o wymazaniu tej winy szkoda w ogóle wspominać. Przestrzegam przed tego rodzaju usprawiedliwieniami z wielu powodów. One są nie tylko fałszywe. W polskim patriotyzmie opisany rys tworzy podglebie nie tylko skrajnego nacjonalizmu, każącego usprawiedliwiać np. bestialskie ludobójstwo Burego faktem, że zabili go w końcu wrogowie Ojczyzny – to w istocie jest żyzna gleba dla po prostu nazizmu. Polskim nazistą, nie nikim innym był Bury, a czy szczerze Ojczyznę miłował jest bez znaczenia – niemieccy naziści swoją ojczyznę kochali też szczerze. Usprawiedliwianie zbrodniarzy w sutannach zasługami Kościoła dla polskiej suwerenności kompromituje wartość tej suwerenności w oczach tych, którzy dzisiaj patrzą na ignorowaną krzywdę ofiar i bezduszny kult krzywdzicieli. Z życia Kmicica nie dla wszystkich zostanie niepodległość i nie dla wszystkich ona cokolwiek znaczy. Będą zawsze tacy, którzy – chyba przecież słusznie – zobaczą i zapamiętają raczej zgwałcone dziewki i wyrżniętych szaraczków.
Nie jestem pewien, czy i na ile rzeczywiście tak specyficznie polski jest ów syndrom, który każe zapominać o zbrodniach bohaterów. Niemal na pewno nie tylko z patriotyzmem się wiąże – dość wspomnieć sprawę gwałtu Polańskiego, by się przekonać, że również artystyczny talent i związane z nim dokonania mają tę samą uniewinniającą moc. Rewolucjonistom rzezie wybaczano pod każdą szerokością geograficzną. Problem jest jednak skomplikowany bardziej niż się na ogół wydaje i ważniejszy niż skłonni byliby sądzić ci, którzy w próbach obrony skompromitowanych bohaterów widzą wyłącznie akty hipokryzji „styropianowego” lub innego establishmentu warte co najwyżej wzruszenia ramion.
Kmicice w każdym pokoleniu
Dobrych kilka lat temu – już jednak jako jeden z liderów demokratycznej opozycji – robiłem ankietę wśród demokratów na spotkaniach w różnych miejscach w Polsce. Pytałem o wartości dla nich ważne. W odpowiedzi pojawiały się wszystkie stosowne rzeczy: praworządność, prawa kobiet, mniejszości seksualnych, religijnych, etnicznych, politycznych, tolerancja, wolność słowa, wolność wyznania itd. Zapytałem następnie, z którego z tych istotnych postulatów byliby skłonni zrezygnować np. „taktycznie”, by demokraci zdołali zdobyć i utrzymać władzę. Odpowiedź brzmiała: ze wszystkich. Zapytałem nawet o zgodę na wykonywanie kary śmierci – i również tę zgodę wyrażono. Wspominam o tym jednak nie po to, by ponarzekać na zastanawiającą hipokryzję (?) w naszych własnych poglądach i bardzo powszechnych postawach, ale by przestrzec z kolei przed zbyt łatwym potępieniem tych postaw. To trudny moment, proszę go dobrze zrozumieć. Po pierwsze tak odpowiadaliśmy w tej ankiecie wszyscy. Po drugie mieliśmy po temu dobre powody.
Ja się wprawdzie ostro sprzeciwiam programowi „nie teraz” i tezie, że „najpierw trzeba odsunąć PiS”, bo np. prawa kobiet są jakoś mniej ważne. Ale nie zaprzeczę, że obstawanie przy skądinąd oczywistym dla mnie prawie do adopcji przez pary jednopłciowe skaże na wyborcze samobójstwo każdego polityka, który by z taką propozycją wystąpił, a prawa kobiet są z tych samych powodów również co najmniej ryzykowne. Dlatego nie zamierzam potępiać tych, którzy w tych sprawach kluczą, a choć uważam to kluczenie za niedopuszczalne i głupie, to wiem, że w dobrej wierze kluczą tak również ludzie skądinąd porządni i wcale nie głupi. Próbuję ich zrozumieć i przecież nie jest to w żadnym stopniu trudne. Dlaczego wspominam o tym w tym miejscu? Co to ma wspólnego z historią Maćka Zięby? Otóż ma bardzo wiele wspólnego z jej oburzonymi ocenami i wzruszaniem ramion na jego „styropianowe kombatanctwo”, które – to przecież prawda – niczego nie usprawiedliwia.
Kiedy to piszę, nadchodzą wieści o czterech śmiertelnych ofiarach na granicy. Jeszcze wczoraj nie mieliśmy tych wiadomości, ale wszyscy wiedzieliśmy, że to się musi zdarzyć. Lub powinniśmy wiedzieć, nie uciekając od rzeczywistości. Jeszcze wczoraj zatem – nie wiedząc o trupach, choć powinniśmy wiedzieć, że będą – słuchaliśmy napomnień, by w sprawie ochrony granic unikać nieprzemyślanych i nierozsądnych gestów. Dzisiaj – kiedy o trupach już wiemy – mamy być może wątpliwości i może nawet jest w nas sprzeciw. Wczoraj mieliśmy tych wątpliwości mniej – wiedzieliśmy, że domagać się wpuszczenia uchodźców oznacza przegrać wybory. Po prostu dlatego, że zwolenników szczelnych granic jest w Polsce nieporównanie więcej niż zwolenników PiS. W Europie jest podobnie. Dzisiaj powinniśmy wiedzieć, że na czterech ofiarach się nie skończy. Czy to powód, by oskarżać np. Donalda Tuska o nieludzką hipokryzję, kiedy on mówi, by o wschodniej granicy raczej jednak milczeć niż na niej ciąć zasieki lub biegać z pomocą jak poseł Sterczewski? Piszę o tym, by dać znać, że ów polski syndrom, każący usprawiedliwiać wszeteczeństwa miłością Ojczyzny, da się uogólnić właśnie w ten sposób. Że jeszcze kiedyś kolejne pokolenia spróbują uzasadnić trupy na wschodniej granicy jakąś wyższą racją. Dyskryminację gejów również. I przecież wcale nie będzie to uzasadnienie puste. Racje w nim obecne będą natomiast niemal na pewno niezrozumiałe dla kolejnych pokoleń. Będą dla nich wyrazem hipokryzji. Niepamięć i mechanizm wyparć to powoduje i spowoduje jeszcze nie raz. Dzisiejsi młodzi od prostej i celnej „bestii z Wadowic” też się kiedyś dowiedzą o jakichś własnych zbrodniach, których żadna dzisiejsza „walka ze złem” nie usprawiedliwia.
Nasze winy powszechne
To przede wszystkim o nich nie pamiętamy.
Jako kompletny szczeniak znałem we własnym otoczeniu co najmniej trzy osoby, o których wiedziałem z całą pewnością, że są konfidentami SB. Dzisiejsze standardy i dzisiejsza pamięć tamtych czasów każą w nich widzieć zdrajców i odsądzać ich od czci i wiary. Dzisiejsze standardy są, owszem, słuszne – wszakże donosicielstwo jest zawsze wstrętne – ale pamięć mamy fałszywą. Choć byłem wówczas stosownie do szczenięcego wieku głupkowaty, a rzeczywistość widziałem bez nieostrych półcieni, to przecież nieźle znałem „swoich kapusi” i wiedziałem dobrze, że są w rzeczywistości porządnymi ludźmi. Pod wieloma względami porządniejszymi ode mnie. Miałem wobec nich poczucie winy, bo wiedziałem, że zwerbowano ich z mojego powodu. Za moje kozaczenie rachunek płacili oni, nie ja. Mnie się nic złego nie działo. Byłem bardzo zadowolony z przygód i dumny ze swego kozackiego „bohaterstwa”. Byłem dzieckiem w dobrze sytuowanej rodzinie prominentnego członka PZPR, żyłem, chcąc nie chcąc, w nieosiągalnym dla innych komforcie. Jeden z moich „kapusi” był zaś synem samotnej, ciężko pracującej i ubogiej matki, którą wspierał, również ciężko pracując w trakcie studiów. Sam dorobił się dziecka, a w dodatku mama zachorowała mu poważnie i potrzebowała leków z Zachodu. Modelowa sytuacja i prosty szantaż. Jakie – przepraszam bardzo – miałbym prawo oceniać? Kto ma prawo do takich ocen dzisiaj? To tylko niepamięć te oceny umożliwia. Dlaczego wspominam przypadki tak odległe od konkretnej sprawy Maćka Zięby i jego – jak się zdaje – ewidentnej winy? Dlatego, że ona wcale nie jest ewidentna.
Dlatego, że historia ma swoją pespektywę. Kiedy się patrzy na tłum w oddali, widać wystające głowy najwyższych. Nie widać morza ludzi między nimi. Kiedy się patrzy na ludzi z oddalenia historycznego, efekt jest podobny. Nie widać morza ludzi zwykłych. Widzimy wyłącznie tych, którzy jakoś wystają. Zafascynowani fenomenem Sierpnia ’80 i obrazem buntu przeciw złu ówczesnego systemu zapominamy, że w pierwszych miesiącach ten ruch zwano ruchem odnowy moralnej. I że doprawdy było się z czego „moralnie odnawiać”. Że członków złej PZPR było niedługo przedtem 2 miliony. W Polsce nie ma i nie było aż 2 milionów sukinsynów, do PZPR należeli również ludzie porządni. Nie pamiętamy, że przypuszczalnie połowa ówczesnej bohaterskiej, dziesięciomilionowej „Solidarności” jeszcze cztery lata wcześniej uczestniczyła w partyjnych masówkach potępiających „warchołów z Radomia i Ursusa”, a założycieli broniącego ich KOR-u (za chwilę będzie 45 rocznica) była garstka, realnie pomagających było zaś kilka setek. Nie pamiętamy o rzeczywistej frekwencji wyborczej, wynoszącej oczywiście nie żadne 97,7%, ale 80% na pewno. Nie pamiętamy o wszystkich tych upodlających rzeczach, które wszyscy robiliśmy w trosce o pracę, o studia, o dzieci, o kariery rodziców, o przydział mieszkania, o paszport, własny awans, podwyżkę. Kiedy nam dzisiaj gadają, że kolaborowały tylko szuje, a naród dzielnie cierpiał w milczeniu lub zrywał się do świętego boju, to gadają zakłamane bzdury. To mit, z którym jest nam wygodniej niż z pamięcią o gównie, w którym tkwiliśmy po szyje.
Pamiętam własną podróż po „jesieni ludów”, kiedy już runął mur i nastała wolność, w międzynarodowym towarzystwie między innymi z grupą młodych Niemców. Wszyscy oni byli zaangażowani w różne formy „krzewienia demokracji” w nowych, wschodnich landach po zjednoczeniu. Było wtedy coraz więcej coraz bardziej szokujących doniesień o STASI i przerażającej skali kolaboracji w NRD. Pamiętam z rozmów ich zbrzydzenie komunistyczną kolaboracją i pytania, jak oczekiwać demokracji w takim społeczeństwie. Pamiętam własny uśmiech, bo ci młodzi Niemcy byli jak ze stereotypu: tak akuratni, poprawni, tak pewni oczywistości norm zachowań i tak szczerze zdumieni naszym polskim, ale również np. francuskim „nieuczesaniem”, że doskonale potrafiłem sobie ich wyobrazić w czerwonych krawatach FDJ. Nie, to nie byli konformiści ani hipokryci. To byli ci fajni, młodzi Niemcy, z ogromną wrażliwością społeczną, wolontariusze pracujący dla idei, wyczuleni na każdy cień totalitarnych szaleństw. Byli jednak równocześnie ofiarami skrótów historycznej perspektywy. Nie wiedzieli, że w upadlającym systemie porządni i dobrzy ludzie zachowują się podle. Winy trzeba zrozumieć, a w takich razach powinno to być o tyle łatwe, że to są nasze wspólne winy. W rzeczywistości jest na odwrót. Zrozumieć jest tylko trudniej. Jesteśmy bowiem gotowi na wiele, by własnym winom zaprzeczyć. Pierwszą ofiarą pada zawsze pamięć.
To właśnie niedostatki zbiorowej pamięci łączą te starcze wspominki z historią Maćka Zięby. Mogę mieć wątpliwości co do szczegółów jego opowiadanej dziś przez innych historii. Nie pozostawia żadnych wątpliwości niepamięć oceniających.
Nasza powszechnie fałszywa pamięć
To już prawie koniec anegdot z przeszłości. Ostatnia bez związku z Kościołem. Był rok 1979, wrocławski SKS – młodzieżówka KOR-u. Władze Uniwersytetu zapowiedziały dyscyplinarne usunięcie ze studiów działaczy SKS. Atmosfera była nerwowa, ale i „bohaterska”. W pełnych ekscytacji rozmowach ustalano treść oświadczenia SKS-u w odpowiedzi na zapowiedź represji. Kiedy w końcu ją ustalono, ktoś powiedział: „to teraz dajcie to dziewczynom przepisać i drukujemy”. Na to szału dostał Leszek Budrewicz. Dało się zrozumieć jego pierwszy wrzask – „sam to, k..a, drukuj, ch…u zbolały!” – a potem zrozumiałe były już tylko słowa nie do publikacji. Miotał się i bełkotał wściekle, jak towarzysz Kobiałka u Konwickiego w Małej Apokalipsie. Stopniowo albo Leszek zapanował nad dykcją, albo wszyscy zaczęli w końcu łapać tę jego odmienioną nagłym szaleństwem wymowę – ale nawet rozumiejąc już słowa i całe zdania, nikt nadal nie rozumiał niczego. Leszek natomiast wygłaszał po prostu credo demokratycznego opozycjonisty dotyczące praw człowieka i wrzeszczał, że nie chce mieć nic wspólnego z ruchem, który dzieli ludzi na tych od myślenia i tych od przepisywania i że dziewczyny nie są od tego. Ten dzisiaj łatwo zrozumiały przekaz był – przysięgam – wtedy kompletnie niezrozumiały dla dosłownie nikogo, samych dziewczyn nie wyłączając.
No, to było niemal pół wieku temu. Związek tej akurat anegdoty z historią Maćka Zięby jest już prawdopodobnie jaśniejszy. Żeby jednak z siłą, której tu potrzeba, wyrazić to, co z tej anegdoty wynika dla naszego wciąż mam nadzieję wspólnego myślenia, wyrażę może jeszcze obserwację twardo tkwiącą w moich wspomnieniach staruszka. Raczej nie znam mianowicie żadnego faceta w moim wieku, który byłby niewinny według dziś obowiązujących – bardzo słusznie – norm. Każdy z nas ma na sumieniu rzeczy, które dziś uznajemy za akty przemocy, często po prostu za gwałt. Żeby było jasne – siebie nie wyłączam i nie umieszczam na wygodnej pozycji obserwatora ferującego wyroki. Swoje własne winy bardzo dobrze i dokładnie znam – o cudzych tylko słyszałem, rzadziej je mogąc zobaczyć, a i to przecież zawsze niedokładnie. Czasy się zmieniają. Na szczęście. To nie jest usprawiedliwienie przeszłych win. To tylko prawda, którą trzeba znać, kiedy się o nich myśli.
Pamiętam przypadki „rozwiązywania skandali” w Kościele. Widziałem np. sprowadzoną przez proboszcza jednej z parafii grupę kleryków. Homoseksualnych bardzo ostentacyjnie. Wiedziałem, że ich przeniesiono na wieś. Jak wszyscy, uznałem to za załatwienie sprawy. Nie przyszło mi do głowy oczywiste dzisiaj i nader prawdopodobne przemocowe tło tej historii. Nie pamiętam, żeby o tym pomyślał ktokolwiek. Dwa razy w życiu rozmawiałem z Henrykiem Jankowskim – w jakichś delegacjach do Wałęsy lądowałem u niego. Szczerze go nie znosiłem, mówiłem i nawet pisałem o tym publicznie. Przepych jego dworu był oburzający, ale zbrodnią był dla mnie jego jawny antysemityzm i z nim walczyłem jeszcze w czasach nielegalnej „Solidarności”, widząc jak on wnika w treść polskiego katolicyzmu i w tę wstrętną tożsamość Polaka-katolika-patrioty, która po kilku miesiącach pierwszej „Solidarności” niestety zastąpiła refleksję o tym, jak podły system niszczy wartości jednostek oraz całych wspólnot i jak bardzo bezbronni są wobec niego nawet najporządniejsi z nas. Widziałem też homoseksualizm Jankowskiego. Ani nie miałem w sobie dzisiejszej tolerancji dla seksualnych orientacji, ani o niej nawet nie słyszałem wiele. Homoseksualizm był dla mnie zboczeniem. Wstyd przyznać? No, wstyd, ale tak było ze mną i nie tylko ze mną, mówiąc delikatnie. Niezbyt się wprawdzie przejmowałem czyimkolwiek homoseksualizmem, uważając sprawę za wstydliwą sferę prywatności, którą na ogół umiałem odróżnić np. od seksualnej przemocy – ale moja własna świadomość była ze średniowiecza, jakbym ją dziś ocenił, przecież oczywiście słusznie. Widziałem Jankowskiego i nieletnich ministrantów. Ale myśl o tym, że on może ich gwałcić nie przyszła mi do głowy – choć to było tak oczywiste. Było coś głęboko wstrętnego w widoku dłoni Jankowskiego na dziecięcych główkach, widziałem jego ewidentnie obleśny ryj wtedy, a jednak gwałt i zbrodnie nie przyszły mi do głowy. Nie przyszły. Nigdy wówczas.
Nie uwierzyłbym łatwo, gdyby mi o oczyszczaniu kleszym fiutem w parafii dominikanów we Wrocławiu ktokolwiek opowiedział jeszcze 10, a na pewno 20 lat temu. Obrzydzeniem napawałby mnie oczywiście dopuszczający się tego zakonnik, ale niemal na pewno uznałbym głupio i bezdusznie, że „oczyszczana” w ten sposób dorosła, świadoma i odpowiadająca za siebie kobieta nie jest ofiarą, a tylko z pewnością chorą uczestniczką tego koszmarnego absurdu.
Do przyjęcia prawdy o seksualnych zbrodniach ludzi Kościoła musieliśmy dojrzeć jako społeczeństwo. Dojrzeć musieliśmy do wielu innych rzeczy – w tym do tej dzisiaj oczywistej wrażliwości na ludzką krzywdę, krzywdę ofiar. Jeśli Ojciec Maciej Zięba jest w tej historii winien – a dziś trudno o podważenie tej opowieści – to jest winien tych niedojrzałości. Nie miał ucha, oka, ani serca na te zbrodnie i na te krzywdy. Obciążają go może nawet kodeksowo – a jeśli tak, to słusznie – kolejne ofiary pobłażliwie przezeń potraktowanego zboczeńca w habicie. Można się zdumieć, jeśli się Maćka znało. Ja go znałem – byłem zarówno jednym z „przeziębionych”, jak nazywano akolitów Maćka w zakonie, jak i tym, których z grona „ziębitów” wyłączano. Znałem Maćka, przyjaźniłem się z nim i bardzo go ceniłem, wiem, ile był wart i że był wart bardzo wiele. Więc zdumiewa mnie opowieść o jego okrutnej bezduszności. Jest prawdziwa i muszę ją przyjąć. Bardzo dobrze ją natomiast rozumiem. Szok mogą przeżywać niepamiętający przeszłości. Bo im nikt o niej nie opowiedział prawdy albo sami ją sobie zakłamali.
Bez cenzury – naprawdę
Mam ochotę odezwać się grubiańsko, żeby się od Maćka odpieprzyć. Przecież tego nie powiem ofiarom sekty, która się zalęgła u dominikanów, a której grozę Maciek zbagatelizował, okrutnie ignorując najboleśniejsze ludzkie krzywdy. Jeśli jednak mamy i tę historię przepracować wraz z innymi ponurymi historiami, to bez cenzury również w stosunku do siebie z czasów, o których rozliczenie chodzi.
O gejach mówiliśmy „pedały” i mieliśmy ich za „zboczeńców” nie dlatego, że złe klechy nam tak kazały. Obleśne gadki po pijaku wstawialiśmy dziewczynom również nie z powodu Kościoła i nie dlatego kazaliśmy im przepisywać płody naszych wątpliwych intelektów, że nas do tego skłaniała jakakolwiek sekta. Nie – sami z siebie tak mieliśmy. Kościół miał w tym swój wart poznania udział, ale to jest jedna z instytucji, którą stworzyliśmy na własną miarę. Nie chcemy dzisiaj czytać moralizujących dziadersów w rodzaju Kołakowskiego czy Króla. Ale np. Yuval Harari jest czterdziestolatkiem ledwie, gejem i weganinem, a nie dziadersem, więc może jego posłuchajmy. Historia człowieka jest dlań historią zła, rozpoczętą najpewniej krwawą eksterminacją krewniaków, których geny przetrwały w nas w śladowych ilościach niemal na pewno na skutek brutalnych gwałtów. Naturą człowieka są zaś mity, od których nie ma żadnej innej ucieczki niż tylko w inny mit. Tym i tylko tym istotnym różnimy się od innych zwierząt. Historia człowieka jest historią mitów, którymi żyje. Nie da się jej rozumieć, nie rozumiejąc tych mitów, tego skąd się w nas wzięły i co dokładnie znaczą. Teraźniejszości też nie da się rozumieć bez tego – bez świadomości przeszłości. Jeśli nasza historia ma mieć w ogóle sens, to on polega na przekraczaniu zła. Świadomym. Nie da się tego zrobić hodując w sobie mity o złych esesmanach, Żydach, pisowcach, klechach odpowiedzialnych za całe zło wobec nas – którzy byliśmy i jesteśmy wyłącznie niewinni i szlachetni. Nie istnieje wina Ojca Macieja Zięby bez naszej wspólnej winy. Jeśli tego nie wiemy, jesteśmy bardziej świętoszkowaci niż najbardziej zakłamane klechy, którymi się brzydzimy.
Jeśli mam się wstydzić za Maćka Ziębę, to ten wstyd chętnie przyjmę. Bo wiem dobrze, za co się wstydzić mogę sam. A Maciek – owszem – był jednym nas. Jednym spośród nas wybitniejszych. I jednym z lepszych. Był i jest dla mnie przyjacielem. Był i jest autorytetem. Mój najstarszy syn ma po nim imię. Z obu jestem dumny.
To teraz strzelajcie.
10 thoughts on “Ach, jacy my wszyscy niewinni…”
Paweł, dziękuję i szacun. Lektura tego tekstu poukładała mi nieco w głowie, bo ta historia z M. Ziębą (znałam osobiście) tąpnęła mną niesłychanie.
Bardzo dobry tekst Pawle. To jakaś taka słabość, ocenianie ludzi ze swojej perspektywy – tej dzisiejszej. Czarneckiego powinniśmy wyrzucić z hymnu, przecież niewiele się różnił od Kmicica przez Ciebie przywołanego. Tylko tym, że trzymał się jednej strony. Palił, mordował, nadziewał na pal…A jednak nie ma głosów by go usunąć. Za dawno? A może czasem, wobec mniej współczesnych jesteśmy bardziej wyrozumiali? Muszę Twój tekst przeczytać jeszcze minimum raz. Jest bardzo ważny.
Dzięki. Piszę właśnie Post Scriptum. To dlatego, że pisałem „głośno myśląc” i to pisanie było próbą ułożenia sobie w głowie niezłego galimatiasu. Kilka rzeczy zobaczyłem w efekcie wyraźniej. Ale też i kilku dowiedziałem się w dyskusjach, które wywołałem. Przy okazji — nie umiałem nigdy sprawić, żeby się te dyskusje przeniosły np. tu, zamiast się toczyć na Facebooku, który dyskusję raczej rujnuje. Tu można pisać spokojnie, a nie natychmiast. Nic nie ucieknie (choć stronę należałoby poprawić również pod tym względem), jest miejsce na polemikę, na całe cykle o takim charakterze.
No nic. Spróbuję jeszcze pokazać, dlaczego poznanie tej historii — w tym również usprawiedliwianie „zasługami dla Polski” rozmaitych łajdactw — jest ważne również dla tych, którzy ze „styropianem” nie mają żadnych związków, a z całej tej hecy o „wolną i niepodległą” mają dziś wyłącznie zgwałcone dziewczynki i pieprzenie o zasługach gwałcicieli. Ten mechanizm trzeba dobrze zrozumieć i go przepracować. Dzisiejsi młodzi sami kiedyś będą „styropianem”. Dobrze by było, żeby wiedzieli, że kiedyś po naszych dzisiejszych zmaganiach zostaną wyłącznie np. trupy na białoruskiej granicy, wobec których decydujemy się na milczenie, „bo inaczej wygra PiS”, albo jakieś inne nieszczęście się stanie.
Paweł, zacny tekst. I ważny.
Musi być osobiście. Bo znałem Maćka – jego zasługi (niech ich małym symbolem będzie to, że pomagał kolportować nasze podziemne pisemko Promieniści w krakowskim kasztorze dominikanów), potem – już pracując w Tygodniku Powszechnym – byłem sceptyczny wobec czołobitnego propagowania przez niego JPII, a w końcu wkurwiało mnie jakoś (też nie przez przypadek) wypominanie mu skłonności do whisky. A zawsze doceniałem jego mózg i – wrażliwość właśnie.
Wyjaśnienie sytuacji może być proste: może oczywiście ego, ale też właściwa dla ludzi Kościeła reguła stawiania tegoż Kościoła nade… wszystko. Obserwowałem to – i brałem w tym, co ważne w Twoim tekście też, udział – choćby własnie pracując w Tygodniku Powszechnym i to w czasach samego Jerzego Turowicza (bo pod wodzą ksieza Boenickiego to – oczywiście – juz oczywiste). Pamiętam choćby dyskusję nad tym, czy drukować dokumenty wskazujące na antysemityzm prymasa Wyszyńskiego – i decyzję: nie drukujemy, by nie zaszkodzić Kosciołowi – a było to już za wolnej Polski! Więc też Maćka nie potępiam (o ile to ma jakiekolwiek znaczenie). Ścisk kb
Paweł, zawsze szczerze Ci zazdrościłem przyjaźni z Maciejem Ziębą. Ja po raz pierwszy zetknąłem się z nim poprzez jego felietony we wrocławskiej solidarnościowej (1981)gazetce „Z dnia na dzień”- lekkie pióro, precyzyjna myśl, ćwiczona na Mieroszewskim i Kołakowskim. Chyba publikował to pod tytułem „Moim zdaniem” czy jakoś tak. Potem spotykałem we Wrocławiu i spotykam do dziś ludzi „zaziębionych” – cóż, to ludzie po prostu świetni, ciekawi, myślący, DOBRZY („pięknieje dar mądrości i zwyczajna dobroć”). Niewątpliwie do „zaziębionych” należał nieodżałowanej pamięci Piotrek Gomułkiewicz, za którym szczerze tęsknię. Pamiętam wielkopostne rekolekcje o. Macieja – 1995, katedra – i jego prowokacyjną przestrogę, że „wszystkie NASZE najczystsze intencje podszyte są nieuchronną interesownością”. No i marzec 2020. Refektarz. Emerytowany prymas Church of England (lord Rowan Williams?) dziękuje siedzącemu obok o. Maciejowi (zmęczonemu, o chorobliwie przebarwionej cerze) za polskie wydanie swojego tomu. Były jeszcze inne spotkania, ludzie, książki (chyba najsensowniej w Polsce powitał piórem „Jezusa Ośmieszonego” Kołakowskiego- świetny tekst w Rzepie)… Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Dlaczego mądry i dobry człowiek robi rzecz głupią i złą? Wykluczam motywy niskie, merkantylne, hedonistyczne, małostkowe. Jako prosty „redneck” zuchwale stawiam tezę o menedżerskiej banalności zła. Błąd w zarządzaniu, katastrofalna złożoność (wielostronność) sytuacji, mylna diagnoza, dramatycznie nietrafna dystrybucja odpowiedzialności, zastosowanie błędnej formuły miłosierdzia, nieadekwatnej do „drapieżnictwa seksualnego”. Uwaga! Ujęcie zdarzenia w kategorii „błędu” nie rozgrzesza, nie anuluje zła. Przypuszczalnie właśnie do prowincjałów, sędziów, (…) oraz (…) stosuje sie słynna kwalifikacja błędu jako przewiny gorszej od zbrodni. ” To gorzej niż zbrodnia – to błąd”. Niestety.
Paweł, tym bardziej ujawnia się coś głęboko poruszającego w twojej próbie uczynienia się współwinnym i stanięcia obok Przyjaciela w jego pośmiertnej mizerii… Nie będę dopowiadał, bo sprawy wielkie nie lubią logorei.
I na koniec- bo i tak nikt nie sprosta twojemu rozmachowi narracyjnemu- moment szczerości. Jak cię kocham jak cię lubię, nie do końca pojmuję jak ty harmonizujesz w sobie Serafina z Sarowa i pewien progresywizm w sprawach… No wiesz tych, za które Kanadyjczycy sadzają pannę Wagner. Pozdrawiam serdecznie.
Uważam, że — taki był tytuł Maćka rubryki w gazecie „S”.
Ja uważam, że powody były w Maćka przypadku podobne do tych powszechnie spotykanych i umożliwiających milczenie o tym gnoju w ogóle i o ludzkiej krzywdzie z tym związanej. Możliwe jest jeszcze inne wyjaśnienie, mianowicie Maćka alkoholizm. Mogło być tak — nie wiem tego — że z niego po prostu tak samo jak to widziałem u innych alkoholików i narkomanów po prostu wyparowało człowieczeństwo razem z tym dobrem, które u niego znałem. No, niezależnie od wszystkich tych dzisiaj chyba nieweryfikowalnych możliwych hipotez, pewne jest to, że wrażliwość, z punktu widzenia której z szokiem i oburzeniem oceniamy to zło jest daty świeżej. Świeższej niż sam ów Maćka postępek.
Paweł, dziękuję Ci za ten tekst. Jest bardzo głęboki, a mi pomógł w uporządkowaniu własnego myślenia o tej, również dla mnie, bardzo bolesnej sprawie.
Ocenianie ludzkich postępków sprzed lat z perspektywy dzisiejszej, choć zrozumiałe, podobne jest do rozumowania ahistorycznego. Choć zło pozostanie zawsze złem, dobro dobrem, to ileż jest kulturowych uwarunkowań, punktów widzenia, usprawiedliwień, kontekstów, by w pełni ocenić jakieś działanie.
Jak tu ocenić człowieka, tym bardziej ferować wyrok, jedynie na podstawie suchych faktów (zakładając, że to naprawdę fakty)? W każdym procesie jest miejsce na obronę, poznanie motywacji, okoliczności, rzeczywistej wiedzy sprawcy. Maciek tu jest bezbronny, nigdy już nie poznamy jego wersji, którą zabrał do grobu. Współczując ofiarom ojca Pawła, dziś rozumiejąc, że Maciek właściwie oceniając sytuację, mógł zatrzymać dziejące się zło, nie potrafię rzucić w niego kamieniem. Może źle rozpoznał, nie uwierzył w pełni informacjom, uznał zbyt naiwnie, że odsunięcie na rok winowajcy, zmieni go? Pytania można mnożyć.
W mojej pamięci Maciek pozostanie jako niezwykle mądry, głęboki, ideowy i bohaterski przyjaciel sprzed lat. Dziś z bolesnymi znakami zapytania.
Dzięki, Staszek. W Maćka przypadku wyrok ferować się da i właśnie dominikanie to robią na podstawie faktów sprawdzonych, zweryfikowanych rzetelnie, a nie tylko z dzisiejszej perspektywy. Niestety nie da się wątpić w ich ustalenia. Kiedy kogoś dobrze znasz, to po prostu wiesz, kim jest. KIedy dochodzą cię wieści, takie nagłe bach, że zrobił coś takiego, zadajesz sobie dwa możliwe pytania. Jak to możliwe, że akurat on to zrobił — albo może jednak go nie znałem. Obaj wiemy, że znaliśmy go nieźle. W mojej pamięci Maciek też taki pozostanie. Nie tyle ze znakami zapytania — co mogłem, sprawdziłem i sprawdziłem niemało. Ze świadomością, że wyrządził wielkie zło. Ono nie jest jakoś bardzo trudno zrozumiałe. Nie chcę wchodzić w to, jak to się zrozumieć, bo w centrum jest nadal krzywda i cierpienie ofiar, a każda próba wyjaśnienia, jak mogło dojść do tego, co Maciek zrobił, będzie wyglądała — i tak wygląda — na próbę usprawiedliwienia go i umniejszenia wagi tego, co zrobił, a tego nie chcę. To zresztą — brak zdania o centralnym znaczeniu krzywdy ofiar i o tym choćby, że one i tylko one mogą np. Maćkowi wybaczyć — przecież nie my — uważam za największą i prawdziwą wadę listu, który obaj podpisaliśmy w tej sprawie. Sam może bym i rzucił kamieniem, ale wtedy rzuciłbym również w siebie. Cóż, doprowadziłem do tego, że rzucają we mnie 😉
Panie Pawle,
dziękuję za ten tekst. Przynajmniej wiem, że nie tylko ja podpisywałem ten list z oporami, co otwarcie powiedziałem Jankowi. Usiłowałem go przekonać do wykreślenia wykazu zasług Maćka, bo jestem przekonany, że on niczego nie wyważa. To zresztą wytłumaczył mi jakieś ćwierć wieku temu Jarek Broda, kiedy twierdziłem, że człowiekowi z takim życiorysem, jak Adam Michnik, wolno więcej. Jarek mnie przekonał, że nie wolno. Stąd moje opory. Skoro Adamowi nie wolno, to Maćkowi też nie.
Ale kiedy rozmawiałem z Jankiem, było już za późno na zmienianie treści. Zdecydowałem się więc podpisać przede wszystkim dlatego, że – w odróżnieniu od Adama – Maciek już nie może nam niczego powiedzieć, wytłumaczyć.
Po drugie, sam wiem najlepiej, jak moje myślenie o różnych sprawach ewoluowało. No i w końcu nie umiem powiedzieć, jak ja bym się na miejscu Maćka zachował, gdyby ktoś oskarżył mojego przyjaciela o coś takiego. Zapewne inaczej, bo mam inny charakter, ale czy na pewno właściwie? Na szczęście nie zostałem postawiony przed taką próbą.
W przeciwieństwie prawdopodobnie do Was wszystkich, ja znałem trochę innego Maćka. On był dla mnie po prostu kolegą ze studiów. Nie wtajemniczył mnie w to, co robi poza uniwersytetem, dowiedziałem się o tym dopiero w Sierpniu.
W pierwszych latach po studiach spotkaliśmy się bodajże jedynie dwa razy. Za tym drugim razem na kolegium redakcyjnym „Solidarności Dolnośląskiej”, której był naczelnym (to tam, a nie w „Z Dnia na Dzień” ukazywały się jego felietony). To było jego ostatnie kolegium – a moje pierwsze w „SD”. On wtedy oznajmił, że odchodzi (nie zdradzając dokąd) i przekazał swoje miejsce Jarkowi.
Potem znów spotkaliśmy się dopiero po bardzo, bardzo długiej przerwie, w XXI wieku na Forum Ekonomicznym w Krynicy.
Maciek był dla mnie o numer za duży, o czym on także dobrze wiedział i kilka razy dał mi to do zrozumienia. Całkiem inaczej niż jego ojciec, prof. Andrzej Zięba, którego poznałem już na emigracji w Wiedniu. Ale to akurat nie ma żadnego znaczenia w tym kontekście. Są natomiast dwa poważniejsze powody, które mogłyby mnie skłonić do niepodpisywania tego listu, ale – proszę wybaczyć – tu ich nie przedstawię.
I to by chyba było na tyle. Jeszcze raz: dzięki
Marek Pędziwol
Dziękuję! Też chciałem wykreślić i po prostu powiedzieć, że go znaliśmy z tamtych czasów i jak go znaliśmy…