Moja pierwsza wojna

Jak wszyscy, to i ja. 40 lat temu miałem 20 lat. Wyglądałem na 14 i po latach pewien mój serdeczny przyjaciel, który widział papiery z mojej teczki w trakcie weryfikacji jakiegoś SB-ka już po „zwycięstwie”, relacjonował mi ze śmiechem zdjęcia z wewnętrznych „listów gończych” towarzyszących decyzji o moim internowaniu. Z biografią wroga ustroju zabawnie kontrastującą z twarzą dziecka na zdjęciu. Tak więc, wyglądając jak jeden z siostrzeńców Kaczora Donalda, dostąpiłem zaszczytu, którego nie dostąpił Jarosław – byłem poszukiwany od owej pierwszej nocy, co do dzisiaj jest jednym z większych wyróżnień jakie mnie w życiu spotkało i największym, jakie mnie spotkało od mojego państwa. Mam więc ileś wspomnień kombatanta. I mam zawsze mieszane odczucia, bo te kombatanckie wspomnienia są mocno fałszem podszyte i wszystkie one razem składają się na obraz historii kompletnie zafałszowany – i tylko trochę ten fałsz wynika z „polityki historycznej”, a o wiele bardziej z naszych kompleksów.

* * *

Historia sprzed 40 lat jest prehistorią i na szczęście dla siebie potrafię o tym pamiętać. Kiedy sam chodziłem do szkoły było – powiedzmy – ćwierć wieku po II Wojnie Światowej. Pamiętam z tej szkoły wojennych kombatantów i ich opowieści. Z innego świata, choć w moim Wrocławiu jeszcze wówczas wszędzie było widać wojenne gruzowiska. Bardzo bym nie chciał dzisiaj występować sam w takim charakterze. A przecież ci ludzie mieli do opowiedzenia kilka rzeczy fundamentalnie ważnych na każde czasy. Byli świadkami między innymi Zagłady i widzieli innych świadków. Obraz świata w ich głowach – gdyby udało się go przechować prawdziwie – do dziś chroniłby nas być może przed mnóstwem innym okropieństw, na które pozwalaliśmy światu potem. Ale nie uchronił. Czytaliśmy przecież wszyscy Nałkowskiej „Medaliony” i czytaliśmy Borowskiego. Powinniśmy na przykład wiedzieć, że apokalipsa Auschwitz to nie tylko obraz rzezi niewinnych, że ludzie poddają się upodleniu i nie tylko oprawcy, ale również ofiary robią rzeczy straszne. Czy to zmniejsza niewinność ofiar? Nie nauczyliśmy się pytać o to. Dzisiaj też nie pytamy, skąd bierze się zło wśród ludzi dobrych.

To wszystko nie oznacza, że nie należy próbować przypominać historii, choć prawdopodobnie znaczy to raczej, że się jednak nie da. Że poza jakąś kulturową ciągłością pokoleń, cechą naszego świata była i pozostaje właśnie zrywająca tę ciągłość niepamięć, sprawiająca, że historia kręci swe oszalałe bączki, wirując, zataczając wykoślawione kółka i czyniąc nas raczej bezwolnymi ofiarami, zamiast świadomymi autorami własnych losów i własnej historii. Może to beznadziejny wysiłek, a może historię warto przypominać. Nie wiem. Próbować nie zaszkodzi.

* * *

12 grudnia za mąż wychodziła moja kuzynka. Byłem na jej weselu. Urwałem się z niego wraz z moimi niezbyt towarzyskimi starymi, wpadłem z nimi do domu na chwilę, pozbyć się idiotycznego garnituru z matury – i pobiegłem na Uniwerek, gdzie trwał strajk i gdzie byłem umówiony na nocne zebranie w sprawie rewolucji. Z milicją minąłem się o włos.

Kiedy zadzwonili do drzwi, moja mama pomyślała, że to ja czegoś zapomniałem, albo minąłem się z którymś z kumpli i że to może jeden z nich dzwoni. Bez pytania uchyliła więc drzwi i wtedy również bez słowa wsunęła się w nie lufa kałacha. Zza niej głos kogoś, kogo mama dobrze nie widziała, spytał, czy tu mieszkam i czy jestem. Mama nieprzytomnie wymamrotała, że mnie nie ma, na co lufa odpowiedziała „sprawdzimy”. Nie czyniąc hałasu, lufa wkroczyła do wnętrza, a za nią kilka następnych luf. Do dzisiaj nie mogę się dowiedzieć, co działo się wtedy w mamy głowie, ale lepiej wiem, co zapamiętał ojciec, który nieświadomy sytuacji siedział wówczas w fotelu „w salonie” z fajką w zębach i gazetą na kolanach, klnąc na radio, bo ono się właśnie chyba zepsuło i szumiało okropnie.

*

W tym samym mniej więcej czasie mój ówczesny przyjaciel, Marek Burak, który również miał uczestniczyć w nocnej naradzie o rewolucji, postanowił ją jednak tymczasem zdradzić na tę noc i zostawszy w domu siedział właśnie w wannie. Chyba w niej przysnął z szamponem na głowie, w każdym razie, kiedy w drzwiach łazienki pojawiła się lufa kałacha i powiedziała „ręce do góry”, Marek je machinalnie podniósł, myśląc zdziwiony, skąd do cholery śnią mu się aż takie dziwactwa. Lufa powiedziała „wychodzić”, Marek z mimowolnym posłuszeństwem wstał z tą pianą na głowie i chwilę zajęło zanim i on, i lufa zdołali dojść do tego, że pianę należy spłukać, a ubrać się w cokolwiek byłoby również czymś stosownym w tej krępującej sytuacji.

W przedpokoju Marek i prowadzący go uzbrojony konwój przeżyli konfrontację z matką i siostrą Marka – o ile pamiętam, była wtedy w ciąży – rzuciła się na mundurowych, ci ją odepchnęli, Marek, który był zawzięty i porywczy, podniósł pięści, no… Scena pełna łez i brutalności w stylu zgoła chilijskim, kiedy tak Marka odrywano od uczepionej go siostry, korespondowała idealnie z późniejszymi plotkami o więźniach przetrzymywanych na mrozie na wrocławskim Stadionie Olimpijskim.

Marka wsadzono do fiata na cywilnych numerach i fiat ruszył. Marek był opozycjonistą sprzed Sierpnia i drogę na Komendę Wojewódzką znał dobrze. Ale fiat pojechał inaczej niż zawsze, kluczył zawile i po drodze stawał w kilku miejscach. Na jednym z takich postojów Marek zapytał wreszcie – sytuacja nie była typowa pod żadnym względem – dokąd jadą.
– Do lasu – usłyszał odpowiedź siedzącego z przodu oficera, który nie odwrócił nawet głowy. – Tam już takie sukinsyny sobie doły kopią.
Nie, żeby Marek od razu uwierzył, ale sytuacja, jako się rzekło, typowa nie była. Na widok znajomego budynku komendy Marek uspokoił się nieco. Ale fiat stanął w bramie. Znów nietypowo. Konwój z kałachami poprowadził Marka przez dziedziniec na tyłach budynku. Na nim pod ścianami stali ludzie. Niektórzy z rękami w górze. Naprawdę Chile. Opowiadał mi potem ksiądz Orzechowski, który tam także dotarł, że „w stanie wyższej konieczności” udzielił im wszystkim zbiorowo rozgrzeszenia bez spowiedzi, a oni śpiewali hymn pod tą ścianą. Więc może nie stadion w Santiago, ale wprost Pawiak? Tak to w każdym razie wyglądało. Więźniowie na dziedzińcu zostali w rzeczywistości prawdopodobnie właśnie wyprowadzeni z cel, by je opróżnić dla aresztowanych politycznych – ale wtedy nikt tego jeszcze nie wiedział.

Spokój Marka na widok starej znajomej komendy prysł wobec tej scenerii. Na korytarzu jednak Marek zobaczył wreszcie coś znów znajomego, a raczej kogoś. Był to obiektowy esbek uniwersyteckiego środowiska SKS jeszcze sprzed Sierpnia, kapitan Bodnar. Na jego widok Marek ucieszył zaskakująco dla siebie samego szczerze i ruszył w jego stronę, wołając:
– Panie kapitanie, ach, jak to dobrze pana tu widzieć!
– Majorze, panie Marku, majorze – odpowiedział Bodnar uśmiechając się nieskromnie…
Marek odetchnął. Może nawet pogratulował Bodnarowi awansu.

*

Tymczasem mój stary palił fajkę, czytał gazetę i wciąż z cicha klął na niedziałające radio, nieświadomy trwającego w domu przeszukania. Odbywało się ono w ciszy i napięciu. Uzbrojeni mundurowi zachowywali się, jakby się spodziewali terrorysty, który na nich wyskoczy z odbezpieczonym granatem. Pokój, w którym siedział stary, był ostatnim na ich trasie.

Pierwszym, co ojciec zobaczył, była lufa odsuwająca mu gazetę. Każdy przyzna, że to sytuacja niecodzienna i przypominająca lądowanie UFO. Fajka wypadła ojcu z ust i spadła na fotel między nogami.
– Jaja sobie przypalił – opowiadała mama potem, nie odpowiadając uparcie, co sama przeżywała, snując się w tej cokolwiek absurdalnej scenerii w nocnej koszuli, wciąż przepiękna w wieku swoich wówczas 41 lat, choć ta jej koszula zupełnie seksy nie była…

Stary zaniemówił i żołnierz też zaniemówił. Przez moment byli sam na sam. Milcząc. Żołnierz nie wyjaśnił staremu, w jakim celu mierzy do niego tą swoją lufą. Potem stary zobaczył, jak żołnierz sięga do zamka broni. Stary się nie zna i ja też nie – stary twierdzi, że on chyba zabezpieczał tę broń, a on pomyślał, że ją właśnie odbezpiecza. Coś się w tym opisie nie zgadza, bo to się chyba w rzeczywistości robi w kałachu kciukiem i prostym ruchem przełącznika, a szarpać się nie ma z czym. No, coś w każdym razie manipulował, stary myślał, że on tę broń „repetuje” (cokolwiek to dokładnie znaczy), ale zauważył przede wszystkim jego drżące z przerażenia ręce i wtedy wystraszył się już nie na żarty. Człowiek w takim strachu i napięciu jest zdolny do wszystkiego. Ojciec pomyślał po prostu, że zaraz zginie. Zastrzelony przez przerażonego Ziemią ufoludka.

*

Opowiadam o tym w wyraźnym celu. Kiedy się z ojcem spotkałem i mi tę scenę opowiedział, dotarło do mnie kilka rzeczy. Na przykład to, że o ile nie wiem, czy ci ludzie chodzili po domach z ostrą amunicją, czy ze ślepakami, ten chłopak był najwyraźniej przekonany zarówno co do tego, że zagrożenie jest prawdziwe jak i o tym, że amunicję ma ostrą. Ale uderzające było w tym jednak coś innego. Słuchałem tej ojca opowieści ukrywając się, starannie sprawdzając, czy on nie przywlókł za sobą obstawy na nasze konspiracyjne spotkanie i wiedząc, że milicja nachodzi dom rodziców wciąż jeszcze codziennie. Trwała w najlepsze atmosfera grozy, nadal nie było dobrze wiadomo ani jak wielu jest aresztowanych, ani gdzie i w jakich warunkach ich trzymają i co się będzie działo. Wiedzieliśmy o zabitych w Wujku, na Politechnice we Wrocławiu w czasie pacyfikacji strajku zmarł człowiek, brutalnie pobito mnóstwo ludzi, wielu z nich raniąc, słuchaliśmy komunikatów o dekrecie wojennym, w którym za wszystko groziły kary od 5 lat do kary śmierci. I w tej atmosferze dotarło do mnie, że wykonawcą tej chilijskiej operacji nie byli żadni oprawcy. Ten chłopak, który tak przestraszył mi ojca, był normalnym żołnierzem z powszechnego poboru. Kimś zwykłym, kogo po prostu wzięli w kamasze. Swojego kałacha znał tak samo kiepsko jak ojciec i ja, był przerażony może nawet bardziej niż my byliśmy. W opowieściach o stanie wojennym, których wysyp właśnie następuje, najpewniej nie znajdziemy historii opowiadanej przez takich ludzi. I to dlatego obraz w tych opowieściach będzie fałszywy.

Nikt nie pamięta – i bardzo nie chce pamiętać – że chłopak, który mierzył z kałacha do mojego ojca, wówczas dość prominentnego członka PZPR, a nie do mnie, jego zbuntowanego synalka, że ten chłopak, brany dziś za oprawcę, był również ofiarą stanu wojennego. Prawie na pewno był nią bardziej niż byłem ja, po którego przyszedł.

* * *

Historia wygląda zawsze jak tłum widziany z oddali. W perspektywicznym skrócie ludzie stoją razem, ciasno jeden przy drugim. Nie widać pustych przestrzeni pomiędzy. Widać też wystające głowy najwyższych, wzniesione ramiona, zaciśnięte pięści. Wydaje się, że wszyscy tak stoją i są do siebie w ten sposób podobni – a to nieprawda, to tylko złudzenie skrótu perspektywy.

Z oddali nie widać tych, którzy stoją ze spuszczonymi głowami albo są po prostu niżsi. Z historii pamiętamy wyraziste momenty, wydarzenia i zachowania przyciągające uwagę. Codzienności nie pamiętamy. Pamiętamy więc 10 mln członków „Solidarności” – byli to niemal wszyscy zatrudnieni, czyli tacy, którzy w ogóle mogli do niej wstąpić. Naród przeciw obcej władzy zatem. Nie pamiętamy milionów członków PZPR, a dzisiejsza pamięć i werdykt historii – wcale nie „polityka historyczna” – każe w nich widzieć kolaborantów, tchórzy, szuje albo przekonanych wrogów narodu. Tego narodu, który walczył w bohaterskich zrywach albo cierpiał pod jarzmem w szlachetnym milczeniu. „Solidarność” i stan wojenny to jeden z momentów szlachetnego zrywu. Nie pamiętamy, że jeszcze pięć lat wcześniej, kiedy w obronie robotników z Radomia i Ursusa powstawał szlachetny KOR, prawdopodobnie co najmniej połowa późniejszych członków „Solidarności” uczestniczyła w propagandowych masówkach potępiających „warchołów z Radomia” i wyrażających wdzięczną lojalność partyjnemu kierownictwu tow. Gierka. Nie pamiętamy wszystkich tych własnych aktów konformizmu – koniecznych, by dostać przydział na mieszkanie, samochód, paszport, awans w pracy, samą pracę, choć przecież dostawał ją każdy, nie pamiętamy ślubowań studenckich na wierność ideom socjalizmu, przysięgi wojskowej na wierność ZSRR, donosów na kolegów o wiele częstszych niż chcielibyśmy pamiętać. Nie pamiętamy szarego życia zwykłych ludzi i jego „prozy”, bo patrząc z oddali tego nie widzimy.

Dzisiejsze oceny historii kontrastowałyby z osobistą pamięcią większości z nas boleśnie, bo większość z nas to właśnie ludzie zwykli i pogrążeni w zawstydzających kompromisach codzienności. W dobrze znanym mechanizmie obronnej kompensacji własną pamięć wypieramy więc wstydliwie. Dziś już wszyscy jesteśmy bohaterami – wierzymy w obraz tłumu, w którym każdy jest wysoki i stoi ze wzniesioną pięścią – i tylko coraz mniej zrozumiałe się staje, jak właściwie trwało to imperium komunistycznego zła: bo chyba tylko poprzez codzienne uliczne egzekucje mogło to być możliwe, skoro wszyscy tak bardzo go nie chcieliśmy i tak bardzo mu się sprzeciwialiśmy. Stan wojenny jest jednym z tych wspomnień, które nam służy za taką odpowiedź, bo wtedy naprawdę strzelano. Zły był więc Jaruzelski, ubecy i komuniści – my tylko cierpieliśmy, zaciskaliśmy zęby i trwaliśmy w oporze. Cóż…

* * *

No, naprawdę zabito wielu ludzi, tysiące zamknięto, tysiące ukrywały się jak np. ja, wówczas dwudziestoletni, mocno przerażony, ale też i zachwycony własnym udziałem w pierwszej w moim życiu szlachetnej wojnie i szansą bohaterstwa. To było pokoleniowe doświadczenie i dobrze wiem, że ludzie później mieli nam czego zazdrościć. Nam – przecież nie tym zabitym naprawdę. Romantyzm szlachetnej walki – o, tak… W ówczesnym szczenięctwie „pięknego dwudziestoletniego” miałem jednak to szczęście, że pamiętałem również doświadczenie sprzed wielkiego Sierpnia, kiedy – delikatnie mówiąc – duch sprzeciwu nie był zjawiskiem masowym, a zbuntowani dysydenci byli izolowaną społecznie garstką. Miałem szczęście „załapać się” i na to. Pamiętałem więc już wówczas, mimo własnego szczenięctwa, że w podłym systemie to raczej podłość zachowania niż szlachetność staje się normą i że wcale nie uzasadnia to łatwych ocen i potępienia „nie dość bohaterskich” bliźnich. Wiedziałem nawet, że to raczej „zniewoleni” są normalni, a o „bohaterach” tego się łatwo powiedzieć nie da.

Dzisiaj patrzę na już się pojawiające wspominki ludzi o tych parę lat o siebie młodszych. „Byłem dzieckiem, wyłączyli mi Teleranek, ale mocno zapamiętałem, gdzie jest dobro, a gdzie zło” – piszą dzisiaj często, podkreślając formacyjne znaczenie wielkiego Grudnia. Pamiętam to dobrze. Mariusz Kamiński na przykład jest ode mnie młodszy raptem o 4 lata – ale to wystarczyło, by nie na wszystko się zdążył załapać – stan wojenny zastał go w pierwszych klasach liceum. Bardzo chciał walczyć i przez całą młodość próbował coś wysadzić w powietrze. To mu się nie udało na jego i nasze szczęście – morał z jego nieciekawej historii jest jednak taki, że tęskniący za bohaterstwem Mariusz wysadza różne rzeczy do dzisiaj. To skrajny przypadek dewiacji. Ale jej łagodniejsze formy są bardzo powszechne.

To nie są tylko osobiste dewiacje charakteru. To również społeczne zjawisko. Kiedy wreszcie komuna upadła, Jaruzelskiego z Kiszczakiem nie zastrzeliliśmy, jak zastrzelono Ceaucescu, a pozwoliliśmy im korzystać ze wszystkich udogodnień kodeksu postępowania karnego i wywinąć się od kary. Michnik w dodatku gadał, że Jaruzelski to człowiek honoru i należy się odeń odczepić. Widzenie własnej historii w wojenno-romantycznej perspektywie żądało tymczasem przecież morału jak z legend o pradawnych rycerzach. Publicznego pręgierza, pohańbienia oprawców, zdrajców, kolaborantów. Nazywaliśmy to sprawiedliwością – przecież nie bez racji, choć to byłby w rzeczywistości odwet.

Pamiętam zresztą rozmowy z kumplami od rewolucji jeszcze w stanie wojennym. Zawsze lubiłem ich wkurzać, przekłuwając nadęte balony ich niewzruszonych racji. Wielu z nich – jak choćby wspomniany Morawiecki – z sentymentem czciło postać Marszałka. W stanie wojennym ten sentyment ożywał w uproszczonej wersji ludowej, a fraza z pieśni legionów o życiu rzucanym na stos dla ojczyzny budziła drżenie wielu młodych serc, w tym serca dzisiejszego premiera, który podobnie jak Mariusz Kamiński nie załapał się na własną romantyczną wojnę i dziś opowiada o niej znane wszystkim banialuki. W tamtych czasach żartowałem więc sobie z czczących pamięć Marszałka kolegów, mówiąc ku ich oburzeniu, że Jaruzelski ma na sumieniu mniej ofiar niż Piłsudski w Zamachu Majowym. I że powinniśmy wobec tego Jaruzelskiego docenić za wyraźną intencję oszczędzania nam trupów. Głupie były te żarty, ale już myśl o grozie tkwiącej w tych drżeniach serc i w pogardzie dla tych, którzy ich nie odczuwają była najzupełniej poważna. „Nie trzeba nam od was uznania” – mówiła inna fraza tej samej legionowej pieśni. „Jebał was pies” – śpiewali więc dziarsko bohaterowie. Z góry rozgrzeszeni umiłowaniem ojczyzny, choćby się z trupów mieli rozgrzeszać, jak wtedy w Zamachu i jak dziś na białoruskiej granicy rozgrzesza się nienormalny Kamiński i jego kumpel Błaszczak.

My zaś wściekle i ochoczo potępialiśmy po wszystkim ujawnionych konfidentów. Patrzyłem na to potępienie z niesmakiem, pamiętając własnych kapusi, których nigdy bym nie śmiał oskarżyć, bo zawsze wiedziałem przez co przechodzili, a przeszli więcej niż potrafiłem sobie wyobrazić ja, który przecież łatwo mogłem się wystroić w piórka ich niewinnej ofiary. Patrzyłem z niesmakiem, bo o kapusiach najgłośniej wrzeszczeli ci, którzy sami… Cóż, na ogół przecież sami bohaterami nie byli. Bywało oczywiście różnie, ale akurat sam własnych kapusi pamiętam przede wszystkim jako ofiary. Skrzywdzone bardziej niż ja, na którego kapowali, bo mnie się żadna wielka krzywda nie stała. I nie tak znów znacznie bardziej nikczemne od tych, których codziennej obojętności i drobnego codziennego dupodajstwa nikt dziś nie pamięta i którzy sami o nim zapominają chętnie, a kapusie okazują się w tym zapominaniu użyteczni.

Przede wszystkim to właśnie te ujawniane dzisiaj szuje wyjaśniają nam tamten świat i do dzisiaj potrzebujemy takich wyjaśnień bardzo. To wielka potrzeba i ona potrafi powodować psychiczne skrzywienia. To przez łajdaków było całe ówczesne zło. Ta sama postawa powodowała, że Kornel Morawiecki – Marszałek Senior po wyborach z 2015 roku – mógł oświadczać z całą powagą, że komunizm skończył się właśnie wtedy – ćwierć wieku po tym, jak upadł w rzeczywistości. Nieobecny, rytualny pręgierz Jaruzelskiego z Kiszczakiem zastąpiono nowym, na którym rozpięty miał zostać Lis, Michnik, Tusk, wszyscy ci komunistyczni zdrajcy… Rytuał odwetu pomylonego ze sprawiedliwością zastąpić miał rzeczywistą historię i np. zmianę ustroju, której Morawiecki senior nawet nie zauważył, bo tylko tyle widział, że pręgierza zabrakło. To zaś, czego nie zabrakło w historii prawdziwej, to owa wstydliwa puenta wojennej epopei legendarnego Kornela, kiedy on po kilku miesiącach aresztu, inaczej niż Michnik jednak przystał na ofertę Kiszczaka i zamienił celę na wyjazd do słonecznej Italii. Deficyt niespełnionego rytuału potępienia niegodnych spróbowano więc nadrobić rękoma niespełnionych bohaterów. Ale korzenie tego tkwiły nie tylko w oszalałych głowach Morawieckich i Kamińskich. To jest znacznie powszechniejsze skrzywienie pamięci.

Dobro i zło ma robić za bohatera w historii, którą chcemy pamiętać. Jak w bajce. A nie prawdziwi ludzie. Zło ma pochodzić od nikczemników. Dobrzy mu nie ulegają. To piramidalna bzdura. Zło bierze się z opowieści o walce dobra ze złem, w której nie ma prawdziwych, zwykłych żywych ludzi, a są sami bohaterowie. Bohaterowie czasem bywają nawet prawdziwi, znam takich, ale to żadnej wielkiej różnicy nie czyni. Prawdziwa historia opowiada również o chłopcach z kałachami w drżących dłoniach. I o tych wszystkich, którym się zdawało, że w niej nie biorą udziału. Bez opowieści tych ludzi prawdy się nie dowiemy. Nie tylko prawdy o faktach, ale zwłaszcza tej o ludziach. O tym, jacy są. I skąd się wśród nich nagle pojawia zło.

* * *

Tak sobie wspominam kombatancką przeszłość, przeżywając kolejną wojnę we własnym życiu i słuchając podobnie brzmiącego zgiełku. Mam w oczach świeże wspomnienia z nowej wojny. Nowym Światem idą więc np. neonaziści z naszywkami SS na czarnych bluzach, a drogę toruje im policja. Obok przy kawiarnianych stolikach siedzą przy kawie, piwie, pizzy i ciastkach ludzie z rzadka tylko spoglądając z zaciekawieniem na nas, którzy kładziemy się na bruku na trasie tego groteskowego pochodu i jesteśmy równie groteskowi w oczach gości ulicznych kawiarni. Może nawet słusznie tak nas widzą, bo przecież teatralna jest ta nasza walka. Wywleka nas policja i tylko czasem z rzadka ktoś telefonem robi nam zdjęcie i udostępnia je na Instagramie. W rażąco nieadekwatnym porównaniu przypominają się mi pełne tawerny z Miłosza „Campo di fiori”. Przecież nikt nikogo nie pali na stosie i nie zabija na Nowym Świecie.

Nieopodal jest jednak białoruska granica i trupy w lasach. Nie znamy ich liczby. Są oprawcy w mundurach Straży Granicznej. Zwykli ludzie. Znowu kolejni zwykli ludzie. I jest śmierć, i okrucieństwo, które już wszelkie tak grube porównania uzasadnia. Jest i to samo łatwe widzenie zła, które dobrze znam z przeszłości. Owacja na stojąco na cześć „obrońców granic” – i niemal cała opozycja klaszcze razem z mocodawcami oprawców. Skąd się bierze zło w ludziach skądinąd dobrych? Czy kiedykolwiek będziemy w stanie wobec zła wokół stanąć naprawdę? Myślę o tym i naprawdę czuję się jak jeden z tych dziadków, których pamiętam z dzieciństwa, mamroczących coś o czasach własnej walki. Myślę o tym i wiem, że pamięć nam nie pomoże. Nie – to nie jest dobrze, że niewielu odczuwa dziś drżenie serc, choć ono potrafi być tak groźne i tak fałszywe. Nie jest dobrze, kiedy nam nie drżą serca, bo ludzie naprawdę umierają w lasach, bo okrucieństwo zwykłych ludzi jest znowu prawdą i historia naprawdę wydarza się wciąż od nowa. Ale żadnego pouczającego morału nie mam.

O autorze

10 thoughts on “Moja pierwsza wojna

  1. Panie Pawle to jest znakomity i prawdziwy tekst. Podobnie te czasy pamiętam.

  2. Widzę Pawle, bardzo ciekawie się Ciebie czyta, a wspomnienia to jest to, co jako historyk najbardziej lubię. Zwłaszcza o czasach i ludziach, których mam zaszczyt razem z Tobą znać.
    Twierdzisz, że wszyscy byliśmy ofiarami – razem z owym „nieszczęśnikiem”, który mierzył z kałach do Twojego ojca. Jest jednak podstawowa różnica między Twoim ojcem, a żołnierzem. To ten drugi miał karabin i przynajmniej w teorii był w lepszej sytuacji – był napastnikiem. Na rozkaz? Tak. Czyż jednak „dobrzy Niemcy” nie wykonywali tylko rozkazów? Bardzo często pozwalamy sobie błyskawiczne rozgrzeszenie, nie widząc dokąd to prowadzi. Co dalej by było, gdyby ci chłopcy dostali rozkazy inne? Wiemy co się stało w Wujku, Piaście. Tam także ktoś wydał rozkaz. I zginęli ludzie. Nikt z właściwych sprawców nie poniósł kary, o co zadbały „wolne sądy”. Jaką naukę daliśmy w ten sposób młodszym? Że zbrodnia popłaca.

    Ludzi krzyczących by osiągnąć sprawiedliwość dla ofiar, czyli chcących tylko ukarania sprawców, w dziewięćdziesiątych latach zgodnie postkomuniści o ludzie Okrągłego Stołu nazywali wariatami, oszołomami itd. Trochę ten ich obraz zakłócił rząd Jana Olszewskiego, który chyba jako pierwszy odnotował wzrost gospodarczy po upadku komuny. Wprowadził też ceny minimalne na produkty rolne, czym uchronił gospodarstwa przed totalnym bankructwem. Jednak kto ma media, ten ma władzę. A ówczesne media należały do opozycji okrągłostołowej, nie godzącej się na jakiekolwiek kompromisy z kimś innym niż postkomuniści. Wojenka na górze, rozpętana najpierw przez Lecha Wałęsę miała poważne konsekwencje, które odczuwamy do dziś.

    Tu wypada mi przejść do tak sponiewieranego przez Ciebie Kornela Morawieckiego. Mamy tę przyjemność, że znaliśmy go osobiście i dobrze wiesz, że stworzył naprawdę silną i sprawną organizację. Bez jego maszyn drukarskich, które zadołował przewidując co się stanie, nie byłoby tej siły we Wrocławiu. Chyba wszyscy z tych maszyn wtedy korzystali. Pamiętaj też, że Morawiecki to także opozycja przedsierpniowa. Ta nieliczna, słaba, z kompleksem przegranej wojny i Jałtą. Kornel ukrywał się skutecznie do końca 1987 roku, to rekord. Ukrywałeś się i wiesz jakie są konsekwencje dla psychiki, jakie dolegliwości niesie ze sobą stan ciągłego zagrożenia. Nie porównuj tego, czego nie da się porównać. A chcesz porównać niewątpliwe cierpienia Michnika z rzekomym szczęściem ukrywania się Morawieckiego.
    Paweł, nie godzi się pisać tak o tym jak wyrzucono Kornela z Polski. Tak. Wyrzucono. Nie zaproponowano- a jeśli nawet to była to oferta nie do odrzucenia. Poparta zgodą na leczenie zagranicą innego uczestnika podziemia. Ten wyjazd negocjowali najwyżsi hierarchowie kościoła, dobrze o tym wiesz. Kiedy Kornel zorientował się co się dzieje – musiano go na siłę wsadzić do samolotu, co widać na filmie nakręconym przez esbeków. Człowiek stawiający dramatyczny opór przed wyrzuceniem go z ojczyzny. Paweł – nie godzi się. Kornel to też bohater.

    Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję za wspominki.

    1. Wolne sądy zadbały również o to, że nikt nikogo nie kropnął w odwecie, jak to zrobiono z Ceaucescu. Widziałem fragmenty procesu Jaruzela i to był absolutny skandal, w którym sędzia zamienił się rolami z obrońcą, ale wolę to niż odwet. Zdecydowanie.

      Odpowiedzialność — w tym karna w rozumieniu haskim i każdym innym to sprawa inna niż powszechne oceny. Bywało, że 4 mln Polaków należały do PZPR. W Polsce nie ma i nigdy było aż tylu sukinsynsów i łajdaków. Drobne łajdactwa o przemożnych skutkach były natomiast powszechne, dopuszczali się ich ludzie zwykli i skądinąd porządni. Którzy ferując dzisiaj oceny o własnej przeszłości nie pamiętają. Ludzi, którzy w PRL odmówili wojska, da się policzyć na palcach. Pozostali wykonywali rozkazy. Każde. Ukrywając się w stanie wojennym wylądowałem u rodziny, w której syn dostał bilet do wojska. Tego wojska, którą on i cała jego rodzina uważali za ramię krwawego reżimu. Mówiłem im nieśmiało, że chłopak może nie iść. W końcu mieli mnie u siebie w domu, więc mogli sobie dotknąć człowieka żyjącego poza systemem. Ale to w ogóle nie wchodziło w grę.

      Dzisiaj Straż Graniczna…

      Olszewski i wzrost gospodarczy… Jej… o, Balcerowicz był w PZPR. Olszewski, który pytał „czyja jest Polska” przysłużył się polskiej wojnie na górze może nawet bardziej niż Kaczyńscy z Wałęsą. Lustracja i sprzeciw wobec niej. Ja do własnej teczki wciąż nie zajrzałem. Wiem, że to obowiązek historyków, bez tego moja własna pamięć jest z pewnością niepełna, ale ja nie chcę czytać karykaturalnie wykrzywionych relacji o łajdactwach moich dobrych kolegów, którzy rzekomo lub rzeczywiście kolaborowali. Jak wiele razy pisałem, dobrze znam — od wtedy — parę takich osób i nie śmiem ich oceniać. Bywało różnie. Obaj znamy Czecha Staszka S., który donosił z własnej woli. Wygląda, że nieprzymuszonej, choć on miał za uszami ciężkie rzeczy podszyte psychiatryczno-seksualną dysfunkcją, że się eufemistycznie wyrażę. Słodka ofiara losu — tak się kreował i ja już wiedząc na pewno, że to agent jakoś nie umiałem zobaczyć w nim wroga. Mam taki defekt. Ale wiedząc o tym defekcie i tak pamiętam, co pamiętam. Moi kapusie to ludzie złamani i najprawdziwiej cierpiący. Sposobów ich łamania mogłem się łatwo domyślić — nie wiem, jak bym się sam zachował szantażowany w sposób, w który oni byli szantażowani i zastraszani. Gdybym twardo nie reagował na groźmy wymierzone w ciężko chorą matkę, której z drugiej strony obiecywano leczenie i nie dał się skusić, nie czułbym się wcale lepszym człowiekiem.

      Morawiecki, który się zgodził wyjechać na leczenie z cieżko chorym przyjacielem z podziemia. Ano właśnie. Nie oceniałem go przez większość tego czasu, choć się o to prosił. Pisałem sporo i bardzo krytycznie o programie SW, kiedy go ogłosili, bo był głupi i szkodliwy — wszyscy wkoło tchórze, kunktatorzy i być może zdrajcy, którzy, jak Frasyniuk, chcą zdekonspirować potężną podziemną siatkę „Solidarności” zajętą odmienianiem przez przypadki słowa „niepodległość”, bo Frasyniuk tworzył jawne struktury i przesiedział za to drugi ze swych wyroków. Wcześniej wiele razy się w rozmaite polemiki wdawałem — też na tle tego, co rzekomo proponowali w swej bojowej publicystyce. Nie widziałem zdjęć Kornela stawiającego opór. Nie rozumiem, czego ten opór dotyczył i w czym się Kornel zorientował — zgodził się na to leczenie z Kołodziejem jechać. No, Michnika Lazurowe Wybrzeże też negocjował ks. Orszulik i chodził do nich w tej sprawie do pierdla. Resztki szacunku dla Kornela straciłem nie wtedy, kiedy on wyjechał, ale kiedy Michnika opluskwiał jako cieniasa i być może zdrajcę, bo sam przy Okrągłym Stole był bohatersko nieobecny.

      Pamiętam dobrze modus operandi z pierwszych tygodni stanu wojennego. Emisariusze Kornela twierdzili kłamiąc, że Kornel jest członkiem RKS „Solidarności” i występowali w jego imieniu przewerbowując dla SW każdą inicjatywę. Te wszystkie przysięgi i starannie celebrowany mit bojowca, Jezu… No, konspiracja ma to do siebie, że jest w zasadzie cała zawsze trochę jak z Biesów, dużo by opowiadać.

      Pamiętam z początku tego zamieszania zebranie studenckich działaczy zorganizowane w „konspirze” przez jednego z takich emisariuszy. Odbywało się — nie wiedzieliśmy tego wyruszając, dowiedzieliśmy się na miejscu — w „kornelówce” w Pęgowie, gdzie Morawiecki miał daczę, pewnie pamiętasz. Część z nas trafiwszy na miejsce nadal nie wiedziała, gdzie jesteśmy, do czasu, kiedy nastąpił alarm i hasło ewakuacji, bo nadjeżdżał nie żaden oddział milicji i nie kto inny, jak tylko Kornel właśnie. Ów najlepiej zakonspirowany, najbardziej intensywnie poszukiwany, legendarny wódz podziemia. Mój Boże…

      Pamiętam tę ekipę w okolicach przełomu z 89 roku. Jak opanowywali „S” z użyciem intryg i obrzydliwych propagandowych kłamstw o spisku Władka z Norwegami wymierzonym w kasę związku, o zmalwersowanych 80 milionach itd. I pamiętam np. Radę Nadzorczą KGHM opanowaną chyba w ciągu roku przez towarzystwo z SW. No, przedziwne były te historie. Ktoś podekscytowany mafią esbeków i komuchów powinien zwrócić uwagę na takie przypadki. Mnie to nie kręci, wystarczy mi, że znam ludzi, widziałem ich w działaniu… Dla mnie to było i pozostaje warte mniej więcej tyle, co opowieści młodego premiera. Wiem, że było w SW bardzo wielu dzielnych ludzi. Trafili tam podobnym przypadkiem, jak do AL trafiali patrioci, którzy nie ideologię wybierali, a obecność w pierwszym oddziale, na który trafili. Inni trafili bo to miała być właśnie walcząca Solidarność — oszukani w dwójnasób, po pierwsze tezą o uległości samej „Solidarności”, po drugie mitem walki. Mit się sam potwierdzał w wielu okazjach, jak starcia na demonstracjach w 82 i 83 roku. Wiem, że niemal całe wrocławskie podziemie było w SW i tego się przecież nie da zakwestionować — ani szczerości tej ich walki, ani ich dokonań itd. Bohater? Owszem. Ale przy tym…

    2. Przepięknie napisany tekst, przy którego lekturze krew się burzy. Bardzo dyskusyjna dystrybucja ocen. Największymi szwarccharakterami są – a jakże- „szaleńcy”, „dewianci”, „nienormalni” (twoje określenia), czyli Kamiński, Morawieccy, Błaszczak. Zaraz potem w tej hierarchii nieprawości idą „masy pracujące” („konformiści”, „dupodajni”, „pogrążeni w kompromisach codzienności”). Na dalekim końcu Kiszczak i Jaruzelski, fartowne drobne cwaniaczki, których – nie wiedzieć czemu – ktoś wrobił w tę całą historię. No i – przywołani na świadków obrony Jaruzelskiego – Pilsudski z legunami. OK. Generał nie tylko uniknął „pręgierza”. On z pokorą i godnością zgodził się przyjąć z rąk demokratycznych aprzedstawicieli
      wdzięcznego narodu prezydenturę kraju (na powrót ciemiężonego przez kapitalistów). Cnota nagrodzona. Gdyby w Norymberdze podobnie szafowano wielkodusznością – Albert Speer zostałby „skazany” na attachat kulturalny niemieckiej ambasady w Tel Aviv (w zawieszeniu do czasu powstania RFN). Twoje rozważania na temat dobra i zła zawsze mnie niepokoją. Sytuacja „dobrego człowieka”, który „nagle” popełnia „zły czyn”. Kim jest „dobry człowiek”? Jak zwiewna to kategoria, skoro wolność pozwala mu w każdej sekundzie podjąć decyzję: „I am determined to prove a villain…”. I podobnie „zły człowiek” („dewiant” ,”dupodajca”- idąc za twoją leksyką). Ma szansę na fundamentalny zwrot? No, Generał może byłby takim przypadkiem ? Czy „kochany Wojciech” widoczny na taśmach już zmienił status? Rearyzacja (desyjonizacja) armii, tłumienie Praskiej Wiosny, salwy w 1970 – już nieważkie? Na tle ” krańcowej dewiacji” Kamińskiego
      i „szaleństwa” Morawieckich stają się igraszkami? Jaki trybunał mocen to orzec? Aletyczna prawomocność pojęć „dobry człowiek”, „zły człowiek” wydaje się wątpliwa… No i wziął się chłoporobotnik za filozofowanie! Pozdrawiam serdecznie. „Sól ziemi”.

      1. Idziesz w uogólnienia nadmierne. Oceń z pewnością co do własnej postawy w takich okolicznościach żołnierza wysłanego z bronią do domu „wroga socjalizmu”. Oceń kapusia szantażowanego kapusia, którego straszono umierającą matką i więzieniem, kiedy mu się urodziło dziecko, a nie miał gdzie mieszkać. Itd. Od odpowiedzialności to nie zwalnia.

        Jaruzel kochany? Bo na taśmach Torańskiej widziałeś Michnika tak mówiącego? Wiesz, że je zaiwaniono i wiesz, co za film by z nich powstał, gdyby nie w TVP go montowano? A dodam, że jako montażysta pracowałem przez kilka odcinków u Pospieszalskiego, bo nie mając telewizora nie wiedziałem, co on wyprawia i dopiero na miejscu zobaczyłem, montując np. ze śp. Janusza Krupskiego — w końcu to pisowiec, a nie mój ideowy brat — teksty odwrotne niż je w rzeczywistości wypowiadał, okraszając to kawałkami z filmu o Pileckim.

        Jaruzel odpowiadający za wszystko, o czym piszesz i więcej, rozgrzeszony Okrągłym Stołem, czy nie — kompletnie mnie to nie obchodzi — naprawdę zabił mniej ludzi niż bohater narodowy Józef Piłsudski w trzy dni Zamachu w Warszawie, nie licząc kolejnych ofiar zainstalowanego wówczas systemu w następnych latach. Niczego to nie mówi o winie Jaruzela, za to wiele mówi o wyrokach historii, którym Jaruzel się poddawał pamiętnego poranka 40 lat temu. O jakich igraszkach miałem wspomnieć, że mi je wypominasz — poza śmiesznymi wyrokami historii właśnie? I tak — wolę, kiedy się Jaruzel wywinął, niż kiedy miałby skończyć jak Ceaucescu, bo uważam, że za takie rzeczy się płaci.

        Błagam, nie obciążaj mnie odpowiedzialnością za abasadę dla Speera, czy prezydenturę dla Jaruzelskiego i za jego bezkarność. To trochę tak, jak byłbym winien fur Deutschland Donalda.

        Mariusz Kamiński jest zakompleksionym i z tego powodu niezdrowym psychicznie przestępcą powołanym na stołek, na którym już raz przestępstw dokonał. Po prostu. To, że spożywa w nadmiarze mam gdzieś. To, że pokazuje ściągnięte z netu zoofilskie pornole, to już nieco gorzej. To przede wszystkim człowiek odpowiedzialny za śmierć ludzi, podobnie jak Jaruzel. Nie wartościuję tych dwóch panów i nie porównuję. Wyjaśniam, skąd się wziął szkaradny kompleks super-Mario, skąd wzięły się banialuki Mateusza Morawieckiego i ile była warta legenda Kornela. Wiem świetnie, że rytuał potępienia ma leczyć różnych takich z niespełnienia dziecinnych marzeń o chwale.

        A skoro generalizować, to pomysł, że zło pochodzi od złych jest katechezą dla przedszkolaków naprawdę. Mało mnie to zajmuje, ale chyba w dodatku niezgodną z doktryną np. katolickiego kościoła. Rozejrzyj się wokół dzisiaj i wtedy, a mało zobaczysz niewinnych. Rozejrzyj się wokół, a zobaczysz tłum dupodajców, niepamiętający własnego dupodajstwa właśnie dzięki złym, których im ktoś wynalazł i potępił za całe zło.

  3. Pawle.
    Po raz kolejny dziękuję Ci za tekst. Myślę i napisałbym mniej więcej to samo, ale chyba już się wypaliłem. Bardzo łatwo jest patrzeć na świat w uproszczony sposób: „My wspaniali, a reszta to hołota”, ale to zakłamywanie rzeczywistości. Ani „My” , to nie zawsze tacy wspaniali, ani „reszta” to nie zawsze hołota. Żałosne jest dla mnie słuchanie dzisiaj obu Dudów. Ten „ważniejszy” krzyczy „precz z komuną”, ale bez mrugnięcia okiem godzi się na Piotrowicza w TK, ten drugi w stanie wojennym niczym nie różni się od tego przestraszonego żołnierza z kałachem w Twoim domu, ale dzisiaj poucza nas, czym była Solidarność. Już kiedyś napisałem to pod Twoim tekstem: każdy powinien zastanowić się nad sobą i kiedy trzeba, powinien umieć powiedzieć „Me too”.

  4. Jako ojciec dzieciom na pewno wiesz, że to właśnie przedszkolaki powinny mieć katechezę najwyższej próby.
    W szczególności katecheza prawosławna jest dla mnie zawsze sprawą poważną i wielce zajmującą. Zatem zgoda – zło od Złego pochodzi. Tak uważam i wcale nie pisałem, że „zło pochodzi od złych”. Może byłem nieprecyzyjny, bo ślina mi zaschła z przejęcia. Ostatecznie pisanie do Kasprzaka to zawsze boksowanie powyżej swojej kategorii wagowej… Szło mi raczej o to, że „dobry człowiek” i „zły człowiek” to w gruncie rzeczy oznaczenia zbiorów pustych.
    Słucham się ciebie i zgodnie z końcową radą dwukrotnie „rozejrzałem się dzisiaj wokół”. Jest jeszcze gorzej niż przewidywałeś: niewinnych brak. Oczywiście spojrzałem też w lustro i…nieobecność niewinnych stała się dotkliwa… W końcu wszyscy dopiero oczekują na Boże Narodzenie.
    Nie czynię cię – uchowaj Boże – odpowiedzialnym za bezkarność Jaruzelskiego ani za surowość Norymbergi. To wyłączna odpowiedzialność państw/a i ich/jego praw/a oraz historii i jej „śmiesznych wyroków” (znowu zgadzam sie z tobą). Czytam „Sapiensa” i doznaję przelotnych pocieszeń. Państwo? Prawo? Historia? Mity, mity, mity…
    Najdalszy jestem też od tego, aby przeprowadzać bezczelną wiwisekcję Twojej jednak dość głębokiej antypatii do dwóch prominentnych Mariuszów i jednego Mateusza. Swoje racje wyłuszczasz przekonywująco Jeżeli jednak Wojciechowi udało się – jak piszesz – „wywinąć”, to dlaczego mielibyśmy (my, państwo, prawo, historia) oszczędzić Mariuszom i Mateuszom w przyszłości może nie członkostwa w Radzie Państwa (marzenie mojej młodości!), ale jakichś ciepłych ambasadorskich posadek? I moze nie salwy kompanii honorowej na Powązkach, ale chociaż hejnału trębacza prowincjonalnego garnizonu? Why not? Zawszeć to lepsze to niż odwet. Sądzę, że do jakiegoś ujednolicenia miar powinniśmy jednak mozolnie zmierzać…

    1. A, to się rozumiemy w całości– co się nam zresztą zdarza często. Fajny ten Sapiens, prawda? Wydaje mi się nieporównanie lepszy od kolejnych części, ale to mógł być efekt świeżości pierwszej z nich. Ty czytasz w innej kolejności — ciekaw jestem, co sądzisz.

      Tak, co do Mariuszów i Mateusza, też masz rację. Ja bym ich skazał i potem ułaskawił, podobnie bym zrobił być może z Jaruzelem. Rzecz jasna z zachowaniem wszelkich rygorów i zasad.

      Winni i niewinni, dobrzy i źli. No, poza kilkoma sprawami jasnymi, jest w tym jeszcze jakaś chora socjologia. To, co sam widzę — wydaje mi się, a staram się obserwować uważnie — to głód instenia winnych. On ma podobne funkcje, jak kiedyś marksizm, a potem neoliberalizm 😉 Tylko to działa silniej w przypadku czystego dobra i zła. Chodzi o proste, łatwe i przez to wygodne modele nakładane na rzeczywistość. Problem? Walka klas, dwa obroty korbą do przodu, jeden do tyłu — jest rozwiązanie. Problem? Niewidzialna ręka rynku odpowie najlepiej. Winni kolaboranci w PRL, zboki w Kościele, pisowcy, albo ludzie z różnych kast — oni nam wyjasniają pochodzenie zła, ale i eliminują nasze zło prywatne, rozgrzeszają nas. To dlatego ta potrzeba jest tak silna. Strasznie mnie to wkurza. I — żeby to było jasne — u „naszych” mnie to wkurza, nie u pisowców, bo małodusznie o nich się troszczę mniej (to niezupełnie prawda, ale niech będzie).

      Kompleks super-Mario. No, ci faceci to naprawdę ciężkie przypadki. I bardzo charakterystyczne. Pomijając już wszystko inne, uderzające jest to, że żadnej zajadłosci wobec oprawców (bez cudzysłowu piszę) nie było u ludzi najbardziej przez nich doświadczonych. Np. u Modzelewskiego. Albo u porywczego ponad rozsądek i czasem wściekle zajadłego Frasyniuka. Fikał im naprawdę strasznie, obsobaczał ich bezlitośnie. Po wszystkim natomiast był pierwszym, który ich bronił. Zajadłość bezwzględna charakteryzuje niespełnionych bohaterów. Ale sam przy tym twierdzę, że ten syndrom nie jest (albo jest niezawsze) ich prywatnym jakimś psychotycznym rysem, choć objawy są właśnie takie. To społeczna choroba, która wynika z fałszywego obrazu historii. Z tego niewidzenia pustych przestrzeni z odległej perspektywy. Z nieobecności obrazu szarego życia zwykłych ludzi zanurzonego w tym syfie, który PRL produkował. Bo on z rzadka tylko produkował romantyczną martyrologię i dramatycznie jednoznaczne wybory dobra lub zła, a powszechnie i bezustannie w wielkich ilościach wytwarzał zwykłe gówno. Mario i Mateusz wyrośli w przekonaniu, że jest coś niestosownego w byciu biernym w tamtych czasach. W życiu tymi wszystkimi gównianymi kompromisami itd. Chcieli być piękni, a nie było okazji. Byli zwykli, a fałszywa pamięć kazała się tego wstydzić.

      Mój Boże, spojrzenie na polityczną mapę Eurazji z tych czasów starcza przecież za wszystko. Jaki sens fikać? Contra spem spero? No, bez jaj — ja przecież mam dzieci. Albo chorą mamę, którą się trzeba zająć. Kto fika — co gorsza — ten być może sprowadza hekatombę na innych. Jak dzielni Powstańcy i te 200 tys. ofiar, o których ich się oskarża i nie są to puste oskarżenia, cokolwiek o nich sądzić.

      Wiesz, różne rzeczy nadal opowiadają historycy o ocenie i motywach Jaruzela i jego stanu wojennego. Musiał — nie musiał, weszliby — nie weszli. Pamiętam własne oceny szczeniaka z tamtych pierwszych tygodni. Być może przeceniałem ryzyko operacji Jaruzela. Wydawało mi się — z pewnością naiwnie — że w każdej chwili może mu się posypać lojalność aparatu i nawet kombinowałem, co by tu można w tym kierunku… No, ryzyka tego rodzaju istniały rozmaite. Wydawało mi się wtedy — i dalej tak sądzę — że po stanie wojennym Jaruzela Ruscy już by nie weszli, gdyby mu coś poszło nie tak. To zaś znaczyło, że mapa Eurazji już nie starcza za powód trwania po szyję w głównie, że to jest już nasza sprawa. My — naród, vs. oni. Im dalej w lata osiemdziesiąte, tym wyraźniej było widać, że to nie potęga Czerwonej Armii trzyma nas w ryzach, odbierając nadzieję, ale nasza własna mizerna kondycja.

      W maju i sierpniu ’88 latałem jak oszalały po ludziach, fabrykach itd. — w tych dwóch „falach strajków”, które w rzeczywistości były incydentami. Strajki, do których doprowadziliśmy jakimiś kompletnie szalonymi akcjami „komandosów” gaszono. „Ryzyko ogromne, jeszcze nie czas” — mówili rozsądni i doświadczeni przywódcy opozycyjnego podziemia. Moje doświadczenie zwłaszcza końcówki komuny było doświadczeniem nie zła systemu (ono przecież było oczywiste) ale naszej mizerii.

      Odpłynąłem od tematu 😉 Ale tylko trochę.

  5. Tekst, jak każdy Twój, potrzebny…
    Choć pewnie nie zmieni on sposobu postrzegania świata wielu, ale przynajmniej daje do myślenia…
    Tylko potrzeba trochę dobrej woli, aby chcieć przyjąć tę chwilę refleksji… nawet jeśli nie ze wszystkim się zgadzasz…
    Pzdr

Comments are closed.

Emeryt na niedzielę

Paweł Kasprzak jest jednym z pomysłodawców i założycieli ruchu Obywatele RP. Był także wydawcą i inicjatorem Obywateli.News. Po z górą pięciu latach aktywności w pełnym wymiarze godzin wycofał się z działalności z powodu sytuacji, w jakiej znalazła się jego rodzina. Kasprzak jest znany z kilku rzeczy, w tym z publicystki, w której próbował programowo szukać dróg „zbawienia Ojczyzny”. Sam nazywał to waleniem głową w mur – „walił” zresztą nie tylko tekstami, ale też innego rodzaju aktywnością. Dziś Kasprzak twierdzi, że z „kanapy emeryta” rzeczywistość wygląda nieco inaczej. Czy lepiej? Zobaczymy. Kasprzak obiecuje starać się pisać krócej, choć zastrzega, że za efekt nie ręczy. Co tydzień tekst, skoro nie udało mu się utrzymać cyklu codziennych komentarzy wideo.

Wiadomość w butelce: „Save Your Souls”

Żyjemy w takiej części świata, którą wkrótce być może Europejczycy oznaczą na mapach, jak to kiedyś robili Rzymianie: „tu żyją lwy”. Istotnie, jest ich tu pełno i są groźne. Zanim nas zjedzą, wiadomość w butelce, którą ktoś być może znajdzie: lwy żyją wszędzie, uważajcie.

Czytaj

Z wizytą na antypodach albo podróż do wnętrza bestii

Pytania, które zadają sobie dokonujący apostazji katolicy oraz te, które im często zadajemy – jak możecie wspierać ten zinstytucjonalizowany skandal własną obecnością – są jak najbardziej zasadne. Tak bardzo zasadne, że szczerze współczuję ich adresatom, bo wiem, że żadna dobra odpowiedź nie istnieje. Albo jest skrajnie trudna. Nie da się więc – co więcej, nie powinno się próbować – oddzielić uczciwego myślenia o świeckim państwie od tego kontekstu, czasem przecież krwawego w najdosłowniejszym sensie. Niemniej demokracja np. prawo głosu daje każdemu.

Czytaj

Demony i gotowość na nie

Pewien jestem tego przede wszystkim, że to są ważne sprawy. Że trzeba o nich poważnie rozmawiać. Twardo. Bo cena będzie też twarda. Twardsza niż wszystkie inwektywy latające w obie strony w kolejnej facebookowej awanturze aktywistów…

Czytaj

5. „Ludzie tacy jak my”. Demokracja 2.0

Alienacja klasy politycznej jest faktem, a nie mitem propagowanym przez wyznawców spiskowych teorii – choć to niekoniecznie zła wola i powszechny cynizm leży u jej źródeł, a często po prostu prawa społecznej psychologii i naturalny bezwład ewolucji systemu. Korekty znanego nam dziś systemu politycznej reprezentacji, jak te sygnalizowane już w tym cyklu, są konieczne, ale nie wystarczą. Trzeba szukać nowych rozwiązań.Alienacja klasy politycznej jest faktem, a nie mitem propagowanym przez wyznawców spiskowych teorii – choć to niekoniecznie zła wola i powszechny cynizm leży u jej źródeł, a często po prostu prawa społecznej psychologii i naturalny bezwład ewolucji systemu. Korekty znanego nam dziś systemu politycznej reprezentacji, jak te sygnalizowane już w tym cyklu, są konieczne, ale nie wystarczą. Trzeba szukać nowych rozwiązań. Nie wolno po prostu bronić starego porządku. Zwolennicy ancien regime’u w czasach Wielkiej Rewolucji mieli powody lepsze niż my dzisiaj, by bronić ładu, cywilizacji i zwykłej przyzwoitości przed barbarzyńskim, zbuntowanym ludem. Ich tragiczny los nie na tym polegał, że trafili na szafot – nie mieli historycznej racji.

Czytaj

4. Media i sztandary

Wypada powiedzieć wyraźnie, że w kryzysie polskiej demokracji zawiodły również media, nie tylko instytucje demokracji. W bardzo czytelny sposób wyborcy PiS odrzucili w 2015 roku nie tylko ówczesne elity polityczne, ale także związane z nimi – jak nie bez racji sądzono – media ówczesnego głównego nurtu. Ważne byłoby w takim razie zastanowić się, czy dzisiejszym naszym problemem jest TVP obsadzona ludźmi rządzącej partii i wystarczy w związku z tym po prostu wymiana kadr, czy może chodzi o wady strukturalne, które umożliwiły tak łatwe przejęcie mediów publicznych i zamienienie ich machinę propagandy rządzącej partii. Czy w modelu i faktycznym funkcjonowaniu mediów – nie tylko publicznych, ale również prywatnych sprzed 2015 roku – nie da się znaleźć źródeł choroby tak wyraźnie widocznej dzisiaj i na czym dokładnie ta choroba polega.

Czytaj

Sondaże i nadzieje

276 i 305 mandatów oraz – co ważniejsze – wymagane dla nich co najmniej 50 lub 60% poparcia. Trzeba przede wszystkim wiedzieć, że to kompletnie nierealne nie tylko w świetle bieżących i dających się wyobrazić sondaży, ale w logice polityki, którą uprawia się w Polsce. W historii III RP żaden taki wynik nie zdarzył się nigdy od czasu pamiętnego 4 czerwca 1989 roku, kiedy kandydaci Komitetu Obywatelskiego „S” uzyskiwali poparcie od 60 do 80%. Nigdy potem nic podobnego się nie zdarzyło. Nigdy nikomu – choć wiele przeszliśmy. Pomyślmy o tym przez chwilę. Cud nie zdarzy się więc i tym razem, bo w świecie polityki jaką znamy to nie jest możliwe.

Czytaj

3. Wyborcza wojna książąt i wasali

Zamachu na rządy prawa dokonuje w Polsce partia wodzowska, o autorytarnej strukturze, skrajnie niedemokratycznym statucie i praktyce funkcjonowania koncentrującej wszystkie decyzje w rękach lidera. To nie jest przypadek. Poczynania Kaczyńskiego nie byłyby możliwe w partii prawdziwie demokratycznej. Prawny zakaz ubiegania się o władzę w wyborach organizacji nieprzestrzegających zasad demokracji w relacjach wewnętrznych byłby zatem kolejnym z tym bezpieczników demokracji, który mógłby skutecznie zapobiec polskiemu kryzysowi. To jeden z twardych wniosków z polskich doświadczeń kryzysu.

Czytaj

2. Do trzech zliczyć

O trójpodziale władzy mówiliśmy i wykrzykiwaliśmy przez ostatnie 7 lat sporo. Na myśli mieliśmy jednak zawsze tylko sądy i władzę polityczną, a to przecież trójki nie czyni – co jakoś do głowy przez te długie 7 lat nie przyszło właściwie nikomu. Trochę to dziwne. Mówiliśmy trzy, a zliczyć umieliśmy najwyraźniej tylko do dwóch, a przecież mamy się za rozumną elitę. Jak nie patrzeć, trójpodziału władzy w III RP nie było nigdy. Gdyby był, historia ostatnich lat wyglądałaby zdecydowanie inaczej i bez wątpliwości lepiej. Może czas nauczyć się liczyć do trzech.

Czytaj

1. Granice władzy i Przemysław Czarnek

Ograniczenie rządzących, kimkolwiek by byli i jakkolwiek byliby wyłaniani – czy pochodzą z wyborów, zamachu stanu lub obcej interwencji, jak to się zdarzyło w Niemczech i Japonii po II Wojnie, kiedy władzę i jej nowy porządek zainstalowali tam zwycięzcy alianci, czy są np. dziedziczni – ma dla demokracji znaczenie ważniejsze niż sam demokratyczny wybór. Historycznie to ono było pierwsze. To od niego rozpoczął się ład, który w zachodnim świecie uznajemy za cywilizowany i oczywisty. Zasada ograniczenia rządzących świadomą wolą rządzonych jest najważniejszą i pierwotną cechą liberalizmu, znacznie starszą od samego tego pojęcia. W Anglii wywodzi się ona od Wielkiej Karty Swobód, więc z początków XIII w. We Francji to Oświecenie, Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, zatem późny wiek XVIII. W Polsce – rzadko o tym pamiętamy – to tradycja Odrodzenia i Reformacji, Artykuły Henrykowskie i Pacta Conventa, wiek XVI.

Czytaj

Cud nad Dnieprem

W miejsce zrozumiałej egzaltacji, która dzisiaj dominuje, kiedy patrzymy na bombardowane miasta, śmierć, cierpienie i bohaterstwo, warto zdawać sobie sprawę z rzeczywistości. Jeśli Putin zmiażdży Ukrainę, przyszłość Europy i świata będzie zupełnie inna niż jeśli Ukraina się obroni. To w tym i tylko w tym kontekście zdania Stoltenberga, Blinkena i decyzje Zachodu znaczą w ogóle cokolwiek.

Czytaj

Kraj sekt

Chodzi mi o to, by na wspólnej liście znaleźli się np. zwolennicy uwolnienia aborcji i przeciwnicy. By się na niej znaleźli głosami ludzi, którzy właśnie na te rzeczy głosują. By nie pozwolić zepchnąć pod dywan rozwiązania tego konfliktu, tylko, by go wreszcie rozwiązać. By ten konflikt i wiele innych przenieść do instytucji demokracji i uczynić przedmiotem sporu, który jest treścią polityki i treścią demokracji – a nie plemiennej wojny, bo jej efektem jest wyłącznie nienawiść i zniszczenie. Git? Dla mnie git. Gotów byłem za to wypruwać bebechy.

Czytaj

Do wyborców PL 2050 i do wyborców lewicy

Nie proponuję Wam głosowania na Tuska. Lewicowcom nie sugeruję głosowania na Hołownię. Proponuję wspólną listę Lewicy, PO i PL 2050 oraz wszystkich pozostałych wyłonioną również Waszymi głosami w otwartych, międzypartyjnych prawyborach – po to, by właśnie dać Wam możliwość głosowania na swoich.

Czytaj

Do tanga trzeba nie tylko dwojga – ktoś musi je najpierw zagrać

Namawiam Monikę Płatek do kandydowania w imię dokładnie tych samych racji o Ojczyźnie w potrzebie, które tak dobitnie wymieniła, wzywając do jedności i wspólnej listy opozycji. Jeśli mam sobie naprawdę wyobrazić wspólną listę ruchu demokratów idących po zwycięstwo, to nijak nie widzę listy warszawskiej albo warszawskich kandydatów do Senatu, bez dr hab. Moniki Płatek, prof. Uniwersytetu Warszawskiego, wybitnej prawniczki, karnistki, obrończyni praw człowieka bezwzględnie w każdych, nawet najtrudniejszych okolicznościach. Obywatelki, której pryncypialnej niezgody na żadną „drogę na skróty” i na żadne obejścia zasad prawa w imię bieżącej potrzeby jestem absolutnie pewny, bo ją wielokrotnie widziałem. Monika Płatek pisze dzisiaj „albo jedna lista, albo nie liczcie na nasze głosy”. Ja napiszę, że albo na wspólnej liście będą ludzie jak ona, albo ta lista będzie niewiele warta i głosów nie zdobędzie. Mam za sobą jedną nieśmiałą osobistą próbę przekonania jej do tego – dzisiaj bezczelnie pozwalam sobie namawiać ją publicznie. Akurat ja mam prawo – w ramach rewanżu. Trudno mi nie skorzystać z tego przywileju.

Czytaj

Wbrew optymizmowi przyszłych sondaży postawa opozycji gwarantuje klęskę

Większość konstytucyjną mielibyśmy gdyby PiS dostał 27%, a Konfederacja 10%. Taki wynik jest dzisiaj prawdopodobny. Jednak do tego szczęścia potrzeba jeszcze pozostałych 63% dla opozycji — najlepiej idącej jednym blokiem. To zaś scenariusz political fiction. Jak to jest możliwe i czy da się z tym jakoś sobie poradzić? Ten największy dziś problem nie będzie politycznie komentowany.

Czytaj

Patrzcie w górę – bo znowu przegramy!

Chodzi o szacunek dla faktów, dla logiki, o chęć ustalenia jednak prawdy, a nie trendów w ponowoczesnym płynnym chaosie. To fundamentalnie ważne. Ważniejsze nawet niż te wybory, które nas znowu czekają. Rozpada się nie tylko Polska, ale cywilizacja w ogóle.

Czytaj

Aborcja i władza

Senat jest „nasz”, demokratyczny. Mamy w nim 24 kobiety, w tym 9 z PiS. I choć parytetowe proporcje po naszej stronie wyglądają zdecydowanie lepiej, to jednak wcale nie wyglądają dobrze i nawet w „naszej połówce” trudno byłoby wskazać jakąś większość „progresywistów” skłonnych do „otwarcia” w sprawie aborcji. Naprawdę uważamy, że oni mają większe prawo decydować o aborcji niż nasz nadużywający alkoholu, nieokrzesany sąsiad w poplamionej żonobijce, głosujący w referendum? Patrzę na Senat i bardzo wątpię. Która z aktywistek OSK zdecydowałaby się powierzyć rozstrzygnięcie sprawy aborcji tej jego połówce, która jest „nasza”? Skąd nadzieja, że po kolejnych wyborach cokolwiek pod tym względem będzie lepiej? Nieporównanie ważniejsze pytanie ogólne – czy dobre państwo naprawdę na tym polega, że w Senacie są zawsze ci, którzy tam naszym zdaniem powinni być? Wyborcy PiS tak właśnie sądzą. Szli do wyborów w 2015 roku, żeby odsunąć „złodziei z PO”. Efekt znamy, ale wyborcy PiS nadal wierzą, że „swoi” są lepsi od „obcych”, nawet jeśli kradną tak samo albo bardziej. Może więc dobre państwo, to po prostu takie, w którym sprawy naprawdę ważne nie zależą od tego, kto akurat rządzi?

Czytaj

Kiedy już PiS upadnie

Wbrew naszym własnym notorycznym deklaracjom i wbrew zdaniu Tuska, że do zła nie wolno się przyzwyczaić – przyzwyczaić powinniśmy się już dawno. Tusk wrócił, notowania PiS leciały w dół, sondaże od dawna dawały i wciąż dają zwycięstwo opozycji, tym razem niezależnie od tego, ile list wystawi. Jakoś nie było słychać okrzyków triumfu, prawda? Dziwne? Z pewnością dziwić powinno, ale nikogo nie zdziwiło. Dziwaczność wczorajszej sytuacji dobrze wyjaśnił stan dzisiejszy. Dzisiaj jest mianowicie jasne, dlaczego postulat przedterminowych wyborów w warunkach „wojny hybrydowej” byłby szaleństwem. A referendum w sprawie UE? Też?

Czytaj

#MeToo

W mojej pamięci i mojej dzisiejszej ocenie problem w tym konkretnym przypadku Maćka Zięby, którego zapamiętałem jako człowieka po prostu niezwykle dobrego, polega właśnie na tym, jak tak straszna rzecz mogła się zdarzyć komuś tak porządnemu. Bo to, że się notorycznie zdarza szujom i marnym głupkom, jak Jankowski albo Dziwisz czy Jędraszewski, jest akurat bardzo łatwo zrozumiałe i wobec tego niewarte uwagi.

Czytaj

Ach, jacy my wszyscy niewinni…

Z piedestału strącany jest właśnie kolejny duchowny autorytet. Ojciec Maciej Zięba. Był dla mnie i autorytetem, i przyjacielem. Cóż, nie będę miał przyjaciela na piedestale. Ale przyjaźń zachowam. Niniejsze jest więc dla mnie niemal prywatą. Zachowam też jednak i zamierzam wyrazić przekonanie, że Maciek był porządnym, mądrym i wartościowym człowiekiem. Który dopuścił się zła. Niejasna deklaracja w czasach zmagań o fundamentalną prostotę prawdy i fałszu, dobra i zła? Przeciwnie – bardzo jasna.

Czytaj

Nie o taką Polskę…

Przy całym własnym krytycyzmie, ostrym niemal na granicy depresji, najzupełniej poważnie uważam konflikt z PiS za właściwie wygrany. Myślę, że to jest trzeźwa ocena, a nie pijana wizja. PiS zmierza ku zderzeniu z kolejnym murem i albo rozsypie się hamując, albo przypuści jeszcze kolejną szarżę, ale zderzenia już nie przeżyje. Ma go też wreszcie kto dobić – mam tu na myśli oczywiście Tuska. Ta sytuacja powinna skłaniać do radości, a wcale nie skłania. Kompletnie już pomieszaliśmy, z czego należy się cieszyć, a czym martwić.

Czytaj

Pragmatyzm wojny ze złem

Zło wokół widzimy. Bunt przeciw niemu jest zrozumiały. Czy bunt wystarczy za powód, by przyniósł cokolwiek dobrego? Myślę, że tak. Czy buntując się przeciw złu, trzeba koniecznie wskazać dobro, którego się chce? Myślę, że wcale nie. Zostawmy więc pytania o dobro przynajmniej na razie.

Czytaj

Tusk: hura, oj, no cóż…

W największym skrócie największej zmiany spodziewają się ci zaangażowani po obu stronach w wojnę tożsamości, która trwa w Polsce co najmniej od 2005 roku i którzy wciąż wierzą, że da się w niej wygrać i że to cokolwiek zmieni. Kto by nie uległ takim emocjom? Sam im ulegam, choć bardzo się staram i choć właśnie w tej wojnie widzę jedną z istotnych przyczyn zła. Chodzi jednak przecież nie tylko o emocje – Tusk ma oczywiście rację, kiedy tę wojnę definiuje w kategoriach walki ze złem. Żadnego odkrycia tym przecież nie czyni.

Czytaj

Ukąszenie Kamińskim

Jak można rozumieć sytuację Bartka i Fundacji Otwarty Dialog? Opiszę, jak ją sam widzę i jakie mam z nią własne doświadczenia. Z osobistej perspektywy. Prywatnej. Interesuje tutaj – i równocześnie bardzo uwiera – osamotnienie Bartka Kramka wśród opozycji. Bo ono pozwoliło go w ogóle zamknąć.

Czytaj

Rzeszowski poligon – political fiction

Strategia w Rzeszowie jest wynikiem przypadkowego aktu szaleństwa. Strategia w opozycyjnej polityce to wciąż political fiction. Obawiam się bardzo, że polska polityka w ogóle nie jest wciąż niczym więcej. Co gorsza, choć Konrad Fijołek to porządny facet i choć w Rzeszowie rzeczywiście wiele dobrego się zdarzyło, to właśnie w świetle tego sukcesu kompletną fikcją okazuje się w Polsce nie tylko sama polityka, ale i polityczny naród, obywatelskie społeczeństwo, czy jakkolwiek inaczej zwać to wszystko, co przez lata usiłowaliśmy budować z Obywatelami RP.

Czytaj

4 Czerwca – wygrać cokolwiek

Charyzma. Poszukujemy jej wciąż. Cała polska historia powinna nas przed nią przestrzegać. Piłsudski, Zamach Majowy, Wałęsa, Wojna na Górze. Marzyłbym, żebyśmy o tym pomyśleli i pogadali w rocznicę 4 czerwca, pamiętając, że rok po tamtej euforii byliśmy wszyscy już na kolejnej wojnie. Ale raczej nie pomyślimy i nie pogadamy. Znowu.

Czytaj

„Kury szczać prowadzać”

Nie miejmy złudzeń. Każdy opowiadający o nowej nadziei, chcący się policzyć, startujący osobno, będzie jak politycy z diagnoz Piłsudskiego. Każdy wódz-uzdrowiciel wejdzie z kolei w dawno temu uszyte przezeń buty kawalerzysty. Efekt będzie ten sam. Zmierzamy w tę stronę.

Czytaj

Przyglądając się ścianie…

W przyrodzie przeżywają przystosowane jednostki, w polityce też. Kryteria rządzące naturalną selekcją znamy. Dobrze byłoby poznać te, które rządzą selekcją w polityce i doprowadzają do stanu, w którym skądinąd przecież niegłupi i wcale nie szmatławi ludzie zachowują się jak ostatnie gnojki, a pieprzą przy tym takie bzdury, że połowa narodu od tego wariuje, a druga rzyga. Poznawszy te mechanizmy, będziemy być może w stanie nie tylko złorzeczyć przed telewizorami, ale cokolwiek zrobić.

Czytaj

Przekaz tygodnia: prawda nas rozwali

Śmiem twierdzić, że o „zdradzie Lewicy” i Funduszu Odbudowy nie przeczytaliśmy dotąd i nie usłyszeliśmy ani słowa prawdy. Czy ktokolwiek w kontekście awantury o Fundusz i o „zdradę Lewicy” widział w mediach na przykład cokolwiek o 90. Artykule Konstytucji? Tym, który przewiduje, że umowy międzynarodowe – jeśli to nie są jakieś umowy handlowe, ale coś, co wchodzi w kompetencje parlamentu i w zakres ustaw – ratyfikuje się w obu izbach kwalifikowaną większością 2/3? Czy ktoś słyszał też, że jednak zwykłą większością Sejm może zdecydować o trybie ratyfikacji i uznać np., że ona wymaga referendum? Że wtedy cytowane od miesięcy sondaże w tej sprawie nabiorą szczególnego i nieco innego znaczenia?

Czytaj

Obywatelski program? Chwila prawdy: ile znaczą ruchy obywatelskie? Strajk Kobiet i jego widoczność z chwilą ogłoszenia orzeczenia Przyłębskiej - ale już choćby w dniach głosowania prezydenckiego? Ruchów obywatelskich nie widać wcale. Jak ich nie widać na ogół - tendencja w trakcie pięciu lat jest wyraźna.