Pełna sala ludzi niegłupich, świadomych i odważnych dyskutuje na Czerskiej z zaangażowaniem, abstrahując od bardzo podstawowej myśli: jak to się dzieje, że czterech facetów po raz kolejny pcha nas do katastrofy, a my uznajemy ich nieodpowiedzialny kretynizm lub samobójczą interesowność za konieczność?
Tematem była jedna lista i opublikowany w Wyborczej obywatelski sondaż zamówiony przez Fundację Forum Długiego Stołu, opłacony ze rzutki publicznej – imponujące przedsięwzięcie. Dyskutowali autorzy badania, eksperci, politycy i aktywiści. Mam wciąż związane z tym przedsięwzięciem nadzieje, ale niestety potwierdziły się też wszystkie moje obawy. Pełną relację z debaty można zobaczyć m.in. tutaj, ale niewiele osób wytrzyma 3,5 godziny, choć bardzo polecam ten wysiłek. Prasa sprawozdaje z konieczności, by tak rzec, po łebkach – i Wyborcza, która debatę ugościła, nie jest tu wyjątkiem.
Relacjonować nie będę, wolę subiektywny komentarz, wydaje mi się to uczciwsze.
1. „Realne możliwości”
Zwłaszcza od polityków, ale także od ekspertów słyszeliśmy wiele o tym, co jest możliwe, a co nie. I otóż wspólna lista wszystkich możliwa nie jest. Wiele osób, zwłaszcza politycy, apelowali, by wziąć pod uwagę realia i myśleć w ich ramach.
Kampania na rzecz wspólnej listy trwa już od co najmniej dwóch lat – nie będę przecież wspominał wieloletnich wysiłków Obywateli RP w tej sprawie. Listy i apele podpisują rozmaici ludzie, wiele środowisk i organizacji.
Kolejne już badanie pokazuje, że za ideą wspólnej listy opowiada się większość wyborców wszystkich czterech partii opozycji i że wyborcy gotowi są ją poprzeć. A jednak „to nie jest możliwe”. Kto decyduje, co jest, a co nie jest możliwe w tej sprawie – jednej z dwóch lub trzech najistotniejszych dzisiaj dla nas wszystkich? Kto? I jakim prawem?
Decyzja nie zależy ani od pieniędzy, ani od jakichś praw ogólnych polityki, ludzkiej kondycji, ekonomii. Zależy od czterech facetów, którzy dzisiaj rządzą czterema partiami. Wspólna lista jest wbrew ich interesom oraz ambicjom.
A przy tym, to są ci sami faceci (choć jeden z nich przybył niedawno, a inny powrócił i zmienił poprzednika), którzy zdecydowali o klęsce roku 2019, wiedząc jaki będzie wynik startu trzema listami, decydując się nań mimo to, z pełną świadomością marnując przewagę 5% głosów wyborców i zamieniając zwycięstwo w klęskę. Tych ludzi w polityce nie powinno być. Od dawna. Co najmniej od 2019 roku. A jednak to oni postanawiają po raz kolejny uczynić wszystko, by wyborczy wynik roku 2023 zepsuć tak bardzo, jak to jest tylko możliwe.
Pełna sala ludzi niegłupich, świadomych i odważnych dyskutuje na Czerskiej z zaangażowaniem, abstrahując od bardzo podstawowej myśli: jak to się dzieje, że czterech facetów po raz kolejny pcha nas do katastrofy, a my uznajemy ich nieodpowiedzialny kretynizm lub samobójczą interesowność za konieczność? Oto demokracja wywinęła salto, a my – pełna sala ludzi niegłupich, świadomych, odważnych i zaangażowanych – nie widzimy tego. Demokratyczna polityka nie polega już na trudnych wyborach, których kierowani realizmem politycy dokonują pomiędzy koniecznościami tworzonymi przez głosujących wyborców i żelazne prawa np. ekonomii. Polega na rozpaczliwych dylematach wyborców lawirujących pomiędzy koniecznościami narzucanymi przez niekrępowanych żadną odpowiedzialnością polityków.
2. Kto jest winny?
Innymi słowy, kto tu jest tym nieodpowiedzialnie interesownym kretynem? Wśród polityków występujących na Czerskiej Jacek Kozłowski – kiedyś zresztą aktywista Obywateli RP, człowiek przyzwoity, zaangażowany np. na białoruskiej granicy, w odległej już przeszłości prominentny polityk PO, dzisiaj w kierownictwie Pl 2050 Hołowni – opowiadał głownie o niemożności przystania na narzucane jego partii „siłowe rozwiązanie”, o tym, że „pakt senacki” jest w zasadzie fikcją itd. I to on – obok PSL – robił za „czarnego luda”. Nie jestem sympatykiem Pl 2050, rozumiem, dlaczego Jacek dołączył do inicjatywy Hołowni, mniej rozumiem, dlaczego w niej trwa z uporem, nie podzielam większości wypowiedzianych przezeń wczoraj myśli. Ale jednego jestem pewien bez cienia wątpliwości. Nie da się zapraszać Pl 2050 do wspólnej listy, równocześnie bucząc w trakcie wypowiedzi jej polityka.
Oto pełna sala ludzi niegłupich, świadomych, odważnych i zaangażowanych uznała, że powodem porażki wspólnej listy jest Szymon Hołownia, jego narcyzm i jego interes. Dzieje się to, czego najbardziej się obawiałem i nadal obawiam. Znaleźliśmy sobie chłopca do bicia. Mamy winnego. Odbędzie się więc bezwzględne grillowanie „zdrajców”. Wspierać będziemy PO/KO bo oni nie tylko są najsilniejsi i najwięksi, ale są również otwarci – przecież to oni proponują wspólną listę i zapraszają do niej wszystkich. Zrobimy więc to, co już robiliśmy nie raz. Nie doszło do „zjednoczenia”, poradzimy sobie – zagłosujemy na najsilniejszego.
Strategicznie to jeden z głupszych pomysłów. Granice wyniku KO znamy. Wraz z Tuskiem uderzymy głowami w jego szklany sufit. Przegramy.
Ale nie tylko o strategiczny nonsens chodzi. To jest równocześnie fałsz w diagnozie – w dodatku wyjątkowo nieetyczny, kiedy tak buczymy np. na Jacka Kozłowskiego, kiedy mówi po prostu prawdę. Poza bowiem apelami, których wypowiadanie Tuskowi się zawsze opłaca, żadnej poważnej oferty integracji nie było – choć prawdą jest niestety również i to, że politycy Pl 2050 na żadną ofertę uczciwą nie mają ochoty i nie bardzo nawet mają pomysł. Obywatele RP sprawdzali to wielokrotnie. Wspólna lista jest w rzeczywistości pobożnym życzeniem zaangażowanych „nie-polityków”. Życzenie to stoi w ostrym konflikcie z interesem wszystkich polityków i mechanizmami partyjnego awansu – pisałem o tym wielokrotnie, np. tu. Nie da się tu znaleźć „chłopca do bicia”. Tu nie ma szlachetnych niewinnych. Winny jest system i nasza – zaangażowanych wyborców – bierność wobec niego. Bardziej niż zaniechania polityków, którzy – przynajmniej w tym miejscu polityka jeszcze stoi na nogach – kalkulują wyłącznie takie konieczności, które uwzględniać absolutnie muszą. Uczciwa oferta integracji musi pozwolić uczestnikom wyborczego porozumienia „policzyć się” i zmierzyć własne poparcie. Decyzja przynajmniej w jakimś stopniu musi należeć do nas – do wyborców. Nikomu – również najsilniejszej partii – nie wolno decydować, kogo dopuścić do rozmów. Innymi słowy, prawybory lub coś w tym rodzaju. Nie wolno mieć złudzeń – tego nikt z polityków nie zechce. Albo zdobędziemy się na to, by im to narzucić, ale będzie, co ma być i co wynika z „realnych możliwości”. Nic nie wskazuje na to, żebyśmy się na to zdobyli. Na Czerskiej pełna sala porządnych i mądrych ludzi wolała zaleźć sobie winnego
Tekst opublikowany został na pawelkasprzak.pl