Dziś w Wyborczej wyniki drugiego sondażu obywatelskiego. Z konkluzjami przyprawiającymi o depresję, ale wciąż wskazującymi, że wspólna lista jest koniecznym warunkiem, jeśli myślimy o jakimkolwiek sukcesie. Ukazał się również w sieci apel Jolanty Sacewicz, adresowany do ruchów i organizacji obywatelskich, w tym do Obywateli RP i również do mnie. Chodzi o demonstracje protestu adresowane tym razem do partii opozycji – postulatem ma być wspólna lista
Nie trzeba mnie wzywać do tablicy. Zawsze byłem za. Obywatele RP zawsze to robili. Teraz też robimy. Nie głosowaliśmy odpowiedzi na adresowane do nas wezwanie. Nie musimy tego robić. Oczywiście zgadzamy się – czterem głównym partiom opozycji, wszystkim czterem, należy się obywatelski protest. I żółta kartka. Pokazywanie jej przez Obywateli RP samotnie niczego już nie da. Nikt nas nie uzna za arbitra. Ale jesteśmy gotowi i wciąż pytamy o gotowość pozostałych. Być może istnieje takie grono, które arbitrem mogłoby się stać. Dziś jedynym arbitrem mającym wpływ na ludzkie opinie i zachowania jest Donald Tusk. Jego autorytet jednak sięga nie wszędzie, a bywa przy tym nadużywany.
Ego? Interes? Rozmawiajmy poważnie. Zwłaszcza na ulicy
Jola Sacewicz wzywa na ulice – i wzywa do presji na partie opozycji. Czy jednak na wszystkie? Z tekstu wynika, że tak, ale historia ostatnich miesięcy każe się przyjrzeć wszystkiemu uważniej. Również dzisiaj w Wyborczej Agnieszka Kublik pisze o Trzeciej Drodze i Lewicy, zauważając, że jeśli obie formacje trafią pod próg wyborczy, przegramy wszyscy. To na szczęście dziś już wyraźnie widać i dobrze, że dostrzegają to komentatorzy. Tekst Agnieszki Kublik budzi jednak dalsze wątpliwości. Kublik wskazuje mianowicie odpowiedzialnych za nieszczęście, ku któremu zmierzamy, skoro na wspólną listę wyborczą nie było nas stać. Jej zdaniem odpowiedzialność spada na tych, którzy odmawiając i idąc osobno balansują w okolicach wyborczego progu.
To odpowiada komentarzom, które słyszymy od miesięcy i prawdopodobnie większość z nas ma właśnie takie przekonanie. Tymczasem odpowiedzialność za powodzenie projektu wspólnej listy – podkreślam słowo „wspólna” bo ono znaczy więcej niż „jedna” – spoczywa również na autorach propozycji. Jeśli sformułowana jest źle, trudno oczekiwać, że zostanie podjęta. A tak się właśnie stało. Politycy żadnej partii – również PO wzywającej do wspólnej listy – nie poświęcili nawet 5 minut poważnemu myśleniu o niej. To, co widzieliśmy z ich strony, to przekazy dnia. Wyłącznie PR-owe zagrywki. Ze strony PO skuteczne. Ze strony Lewicy zręcznie „zarządzające wizerunkowym kryzysem”, zresztą bardzo lekkim. Ze strony Pl2050 i PSL fatalne. Ale to tylko PR, choć w umysłach skołowanej publiczności polityka i PR to już są rzeczy nierozróżnialne.
Jak by nie patrzeć, oczywisty projekt wspólnej listy zakończył się fiaskiem. Opinie mówią o rozdętym ego liderów (wyłącznie płci męskiej), o interesowności partyjnych aparatów (tu chodzi między innymi o wysokość partyjnych subwencji). Wyjaśnień – mniej lub bardziej trafnych – jest cała masa. Może warto porzucić język oskarżeń i pretensji. Połajanki o rozdętym ego nie wyleczą przecież z narcyzmu polityka – mogą go co najwyżej wykluczyć z gry, a tego nie chcemy wiedząc już dziś, że którakolwiek z opozycyjnych partii pod wyborczym progiem to nieszczęście dla nas wszystkich. Może pomyślmy o przeszkodach na drodze do wspólnej listy jako o okolicznościach istniejących obiektywnie poza naszą wolą. Może pomyślmy stworzeniu takich okoliczności, w których kalkulacje interesownych lub nie polityków wskażą rozwiązanie naprawdę dobre. Bo dobre rozwiązanie przecież znamy. Ma tylko jedną wadę – nie chce go nikt z tych, którzy mieliby je zrealizować. Dlaczego? Jak to zmienić? O ile jeszcze się da?
Warunki
Konieczne warunki powodzenia projektu powinniśmy dziś widzieć lepiej niż jeszcze rok temu, kiedy wydawało nam się, że projekt jest realny. Wiadomo, co nie zadziałało. Wbrew sobie nie piszę o programie. Po pierwsze dlatego, że w powszechnej opinii szkoda na to czasu, skoro pilniejszym problemem jest widmo wyborczej porażki. Po drugie dlatego, że w oczywisty sposób do wyborów powinien dziś stanąć ruch wielkiej ustrojowej zmiany z zadaniem bardzo gruntownej, konstytucyjnej naprawy państwa. Każdy postulat „politycznej normalności”, najzwyklejsza nawet „ciepła woda w kranie”, nie wspominając o prawach człowieka i politycznej podmiotowości całych wielkich grup społecznych – wszystko wymaga dziś właśnie tego: odsunięcia populistów i stworzenia ustrojowych ram, w których demokracji nic nie zagraża. Odsuwając te sprawy bok, wymieńmy konieczne strategiczne warunki wspólnej listy.
- Partie (i inni pretendujący w wyborach) nie porzucają konkurencji między sobą nawet na chwilę. I jej nie porzucą. Propozycja wspólnej listy w tę konkurencję się wpisuje. Kiedy z inicjatywą występuje PO, pozostali obawiają się dominacji. Jeśli z inicjatywą wystąpią oni (nie występują), dają sygnał własnej słabości, popełniają podstawowy marketingowy błąd obwieszczając na starcie kampanii, że nie liczą na samodzielne zwycięstwo. Muszą się przy tym liczyć z odmową silniejszych partnerów, która dodatkowo osłabi ich pozycję. Propozycja wspólnej listy musi zawierać w sobie gwarancję bezstronnego arbitrażu. Nie może więc pochodzić od żadnej z partii – zwłaszcza od partii najsilniejszej. Musi pochodzić od obywatelskiego komitetu. Gdyby grupował on wszystkie ruchy i organizacje obywatelskie oraz publiczne znakomitości aktywne w ciągu ostatnich ośmiu lat oporu przeciw władzy PiS, być może byłaby szansa. Tej szansy zabrakło.
- Oferta wspólnej listy musi być politycznie silna. Tak, by każdy, kto „pójdzie osobno” wiedział, że skończy pod progiem. Ten warunek spełnia się dzisiaj w karykaturalny sposób. Skutkiem dotychczasowej kampanii na rzecz wspólnej listy jest znak równości pomiędzy nią, a listą KO. Zamiast jednej listy mamy listę jedyną – jedyną nad progiem. Taki właśnie będzie – co pokazują poprzednie doświadczenia wyborcze – ostateczny werdykt przerażonych trzecią kadencją PiS zrozpaczonych wyborców. Niezależnie od własnych sympatii poprą ostatecznie najsilniejszego – jak kiedyś zrobili to np. zwolennicy Wiosny Biedronia, z których większość ostatecznie zagłosowała na Koalicję Europejską skonstruowaną wówczas pod patronatem PO przez Grzegorza Schetynę. Zręczniejszego i skuteczniejszego – zadziwiające to, ale prawdziwe – od Donalda Tuska. Tak zrealizowana gwarancja politycznej skuteczności jednej listy przyniesie efekt katastrofalny, bo tylko bardzo nieznacznie podniesie maksymalny pułap poparcia ponad ten, którym dziś dysponuje Koalicja Obywatelska – a to zdecydowanie nie wystarczy. To nie jedna z partii ma orzekać, kto jest, a kto nie jest patriotą – by użyć sformułowania Tuska adresowanego do Trzeciej Drogi w reakcji na „konsultacje” w sprawie reformy edukacji – to musi zrobić pluralistyczna opinia publiczna, więc właśnie ów wspomniany obywatelski komitet grupujący wszystkie źródła społecznego autorytetu.
- Partie nie są w stanie zrezygnować z konkurencji i nie chcą nie móc się suwerenie policzyć. Dla nich – słusznie lub nie, to inna sprawa – to być albo nie być. Wynika z tego, że bez przynajmniej czegoś w rodzaju prawyborów tu się nie obejdzie. W specyficzny sposób widać to przy okazji „paktu senackiego”. Żadne uzgodnienia tu nie pomogą nawet w relacjach między partiami (które w 2019 połamały własny „pakt” w wielu okręgach), natomiast zupełnie nie załatwiają innych pretendentów, których było sporo, a będzie znacznie więcej – a każdy z nich, choćby najbardziej skrajnie prawacki, odbiera głosy opozycji, a w żadnym stopniu nie PiS. Albo rzeczywisty pakt zawrzemy w każdym ze stu okręgów i otworzymy go jak najszerzej dla wszystkich pretendentów, traktując go jak rodzaj brakującej pierwszej tury wyborów, albo „osób trzecich” pojawi się tyle, że przegramy nawet tu, gdzie wygrać powinniśmy bez żadnych problemów.
- Wszystko to wymaga społecznej zdolności do zakwestionowania politycznego przywództwa opozycji lub opatrzenia go warunkami. Na pozbawienie nas tej zdolności zgodnie, konsekwentnie i niezwykle skutecznie pracowały wszystkie partie polityczne i wszystkie media. Dziś jedynym autorytetem, który ma wpływ na nasze społeczne zachowania jest Donald Tusk. On zaś wypowiada rozmaite deklaracje. Niektóre mniej inne bardziej demokratycznie progresywne. Mówi np. o politycznym samobójstwie, które popełni każdy, kto wstawiając się za ofiarami przemocy na białoruskiej granicy potępi jej „obrońców”. Mówi również wreszcie o piekle kobiet, które trzeba przerwać i o śmierciach, za które odpowiada PiS. Jedno nam się podoba bardziej, inne mniej. Ale wspólnym mianownikiem wszystkich tych wypowiedzi są charakterystyczne figury: „osobiście tego dopilnuję”, „to wam ślubuję” i podobne. W odpowiedzi krzyczymy „Donald Tusk!” Słusznie? Prawdopodobnie – niby co innego mamy robić, nie bez racji uznając, że stawianie się własnym partiom to nienajlepszy pomysł przed wyborami. Ale daleko w ten sposób nie zajedziemy.
Demonstracje nie wystarczą. Apele są daremne
Jeśli Obywatele RP mają odpowiedzieć na wezwanie do demonstracji, to oczywiście popieramy je w całej pełni i takie jest nasze oficjalne stanowisko. Naszym zdaniem:
- Hasłem powinna być żółta kartka dla opozycji;
- Adresatem postulatu wspólnej listy powinna być przede wszystkim Platforma Obywatelska, bo od niej zależy najwięcej;
- Demonstracje muszą służyć nie wyrażeniu zdania, które jest już wszystkim bardzo dobrze znane, ale proklamowaniu obywatelskich komitetów, które ogłoszą tworzenie wspólnej listy opozycji.
Jeśli przekroczymy krytyczną masę rozpoznawalnych społecznie autorytetów, jeśli znajdziemy wśród aktywnych partyjnych polityków (ale nie tylko wśród nich musimy szukać) pierwszych takich, którzy staną na wstępie do publicznych wysłuchań kandydatów do wspólnej listy, być może kula śniegowa ruszy. Inaczej ta cała heca nie ma żadnego sensu. Piszę to, mając za sobą wypełnione awanturami, kompletnie nieudane próby przed kolejno przegrywanymi wyborami samorządowymi, europejskimi, parlamentarnymi, prezydenckimi i znów parlamentarnymi. Obawiam się, że dobrze wiem, co będzie.