Poniższy tekst Pawła Kasprzaka nie znalazł miejsca w mainstreamowych mediach niezależnych. Jest dla nich zbyt ostry. Oskarża opozycję. Odmowę rozumiemy. Otwartym pozostawiamy pytanie, czy nie decydując się na publikację takich materiałów niezależne media naprawdę pomagają polskiej opozycji. Otwarte niech będzie również pytanie, czy pomagają w ten sposób sobie. Jeszcze inny problem tkwi w pytaniu, czy media powinny budować tożsamość i czy w związku z tym powinny dbać o czytelników, czy może raczej o wyznawców. Na wszystkie te pytania odpowiadamy po swojemu — ale swojego zdania pewni nie jesteśmy. Tekst Kasprzaka publikujemy nie tylko „po znajomości”. Wydaje się nam dobry. Dotyczy rzeczy zbyt ważnych, żeby go wyrzucić. Wydaje się nam, że od tego jesteśmy, by się nie bać kontrowersji. Widzimy ich zresztą z pewnością mniej niż inne redakcje.
Redakcja Obywatele.news
Mniejsze zło już nie istnieje
Śmierć na granicy, śmierć w Pszczynie, nazistowskie, antysemickie ekscesy w Kaliszu, marsz faszystów w Warszawie – czego jeszcze trzeba człowiekowi przeciętnie wrażliwemu, by uznać, że zła wokół tolerować i znosić się nie da? Że nie wolno go znosić ani chwili dłużej? Oskarżenia pod adresem władzy mijają się jednak z celem. Ich treść od dawna znamy na pamięć. Ludzie władzy też ją zresztą znają. Są odporni na prawdę rzucaną im w twarz, ustąpią być może przed siłą zdolną zaprowadzić ich przed sąd.
Rzecz jednak w tym, że śmierć na granicy – jeśli do niej dodać owację na stojąco na cześć odpowiedzialnych za nią „obrońców granic” z udziałem opozycji w Sejmie – jest także powodem do oskarżeń pod adresem opozycji. I to najcięższych.
Z oskarżeniami swoich mamy oczywisty kłopot. Może jednak my wszyscy, którzy głosujemy we wciąż przegrywanych wyborach, chodzimy na demonstracje, robimy, co możemy lub chociaż myślimy, co zrobić się da, powinniśmy się wreszcie dowiedzieć, że politycy opozycji rozgrywają inny mecz niż my. O co innego chodzi w tej grze im i nam. Pal sześć ważną skądinąd i wciąż nierozpoznaną historię i genezę kryzysu polskiej demokracji. Pięć punktów oskarżenia – opozycji, nie władzy, bo jej ocena jest poza dyskusją – dotyczy bieżącej sytuacji i wydarzeń bardzo świeżych. Powinny one nam wszystkim kazać natychmiast przestać na tych państwa głosować – ale jakoś nie każą. Na szczęście? Nie sądzę. Sądzę, że pełną parą ciężko pracujemy na przegraną.
1.
Cztery tysiące bezbronnych i wycieńczonych migrantów oraz kilkanaście tysięcy funkcjonariuszy służb mundurowych ściągniętych z ich powodu na granicę nie wypełniłoby nawet trybun stadionu piłkarskiego – ów „szturm na granicę” trudno nawet porównać do burd, które się regularnie odbywają na meczach ligowej kolejki. Dwóch spośród „szturmujących” granicę mężczyzn wykonuje zamach łopatą na oczach kamer i zdumionej publiczności. Ocena władzy jest tu interesująca najmniej – w końcu czego się mamy spodziewać po politycznej mafii? Opozycja – to jest dopiero ciekawe! Otóż opozycja oczekuje reakcji NATO i do konsultacji w tej sprawie wzywa jej lider. Nie w sprawie ludzi umierających z głodu, pragnienia, chłodu, rozpaczy, braku dachu nad głową i opieki w chorobach – a w sprawie dwóch łopat. Serio? Owszem, jak najbardziej serio. Ale demonstrowana w tym absurdzie głupota to jeszcze pół biedy, gorsze jest oczywiście co innego.
Umierają ludzie zamęczeni przez polskich pograniczników w aktach niebywałego okrucieństwa, a w Sejmie stojąca owacja na cześć obrońców granic. Klaszcze cała opozycja. Nie klaszcze kilka pojedynczych osób. Nie umiem tego nazwać. Naprawdę ktokolwiek przyzwoity zagłosuje kiedyś na któregokolwiek z klaszczących? Owszem, tak właśnie będzie. Nie mamy jak na nich nie głosować. Po prostu. Klaszczący o tym wiedzą. I to dlatego klaszczą.
2.
Rok po protestach przeciw zakazowi aborcji w Pszczynie pod okiem lekarzy umiera ciężarna kobieta. Jej życia nikt ratować nie spróbował, „by nie zabijać dziecka”. Za drzwiami dyżurki tylko wypijano kolejne kawy, być może rozmawiając przy tym choć trochę nerwowo. To niejedyny taki przypadek – ten jest zaledwie najbardziej „spektakularny”. Rok temu w środku pandemicznego zagrożenia ludzie wylegli w proteście – największym w całej polskiej historii. Konflikt wstrząsnął podstawami państwa, zagroził bezpieczeństwu wszystkich. Uczestników protestacyjnych demonstracji państwowa policja poddawała regularnym torturom. Opozycja nie podjęła ani jednej próby rozwiązania tego konfliktu.
Jej liderzy rozkładali ręce, wskazując sejmową arytmetykę i retorycznie pytając, co mogą zrobić. W Sejmie się w końcu głosuje, co przy okazji jest ciężką pracą. Zwłaszcza w Sejmie rządzonym przez PiS. Zarwane noce, pośpiech, gorączka. Głosowano więc kolejne „tarcze kryzysowe”, z których każda łamała konstytucję, głosowano własne podwyżki, stan wyjątkowy – no, rzeczy przeróżne. Czegokolwiek chce władza, opozycja jest karnie na miejscu i głosuje – nieważne, który guzik naciska i czy im się te guziki mylą – każde głosowanie legitymizuje fasadowy sztafaż demokracji i tylko takie ma znaczenie, żadnego innego. W sprawie aborcji nowy lider zapowiada tymczasem liberalizację – kiedy już nań zagłosujemy i będzie miał władzę. Jasne.
Fajnie, Panie Przewodniczący. A teraz? Dzisiaj, kiedy policja łamie prawo na grzbietach protestujących ludzi, łamiąc im również kości? Czy Panu zależy na tym, by przerwać cierpienie i strach kobiet, czy tylko chce Pan ich głosów? Pytam poważnie, choć wiem, że poważna odpowiedź nie istnieje, a Pan wie, że odpowiadać nie musi.
3.
W całej historii pandemii jedynym niezależnym od władz i wiarygodnym źródłem informacji o skali zakażeń był pewien nastolatek i jego internetowi znajomi wolontariusze. A nie np. sztab ekspertów przy Senacie. Państwem rządzi ekipa nieodpowiedzialnych bandytów, wszyscy to wiemy – ale czy naprawdę to polityczna opozycja ma prawo komukolwiek mówić o odpowiedzialności?
Wybory prezydenckie 10 maja łamałyby konstytucję i narażały głosujących na śmiertelne zakażenia? A wybory w czerwcu już nie? Albo mniej by łamały? Oferta złamania rządzącej większości nikogo z opozycji nie skusiła, oferta wymiany kandydata była już bardziej kusząca i warto było dla niej zapomnieć zarówno o konstytucyjnych pryncypiach, jak o bezpieczeństwie głosujących. Czy naprawdę ktoś poważnie potraktuje te wszystkie frazesy wygadywane w takich okazjach? Owszem, wszyscy je tak traktujemy. Bo w coś trzeba wierzyć. I wiedzą o tym ci, którzy te frazesy wygadują. Łykamy je na głodzie, łapczywie jak narkomani.
4.
Przez Warszawę przechodzi marsz faszystów. Pod patronatem państwa. Rodziny z dziećmi? W Berlinie wiek temu też były rodziny z dziećmi – nie wszyscy Niemcy byli nazistami. Niemcy były nazistowskim państwem, nad którym codziennie wschodziło słońce i normalni ludzie, nie żadni naziści, żyli tam zwyczajnym życiem – jak opisywał je Woroszylski w wierszu, który nas szczególnie dziś przeraża. Ale to nas. Politycy się nie boją.
Tak, były w tym tłumie rodziny z dziećmi – i to na tym polega dramat. Bandytów jest wszędzie trochę – ich zachowanie nikogo nie powinno zaskakiwać – groźny problem zaczyna się właśnie od rodzin z dziećmi. Od zwykłych ludzi. To ich udział powodował wiek temu, że Niemcy zmieniły się z kraju, w którym zaledwie działała nazistowska partia i nazistowskie bojówki, w kraj nazistowski i nazistowskie państwo. W Polsce natomiast…
Faszyści biją dziś w Polsce ludzi, jak ich bili zwykle – tyle, że państwo już jakby do nich należy, policja nieporadnie zajmuje się usuwaniem im sprzed nosa potencjalnych ofiar, biciu nie przeciwdziała, raczej delikatnie pomaga na miarę swych skromnych możliwości. To wszystko, to jeszcze pół biedy. Media i polityczni liderzy odnotowują „brak incydentów”. Dziękują policji. Pogruchotane kości starszej pani okazują się pomijalne – a po co się tam pchała? Pewnie ma demencję oprócz osteoporozy, która w jej wieku jest raczej pewna… W Kaliszu eksplozja nazistowskiego antysemityzmu – niczym już nieskrywana. Zaplecze władzy i jej aparat zasila świeża, młoda krew faszystów. Bandyci z faszystowskich bojówek nadają ton tłumowi rodzin z dziećmi.
Opozycja nigdy nie spróbowała stanąć na drodze tego pochodu. Choćby po prostu fizycznie. Próbuje nie widzieć, kiedy biją innych, a jeśli się już nie da udawać niewiedzy, mówi, że „nigdy nie będzie zgody”. Otóż zgoda jest. Zawsze. Co roku 11 listopada i przy mnóstwie innych dorocznych okazji. I co – zagłosujemy na tych, którzy mówią, że „incydentów nie było”, dziękują policji i mówią o matkach z dziećmi na marszu w Warszawie, a milczą o tych w lasach na pograniczu? Owszem, zagłosujemy. Przecież to nie oni biją, a my na kogoś głosować musimy.
5.
Praworządność: o, tak – to nas od nich odróżnia najbardziej. Dwie fale gigantycznych protestów z lata 2017 i 2018 były elementem wieloletniej, uporczywej kampanii, pełnej społecznych protestów, aktów obywatelskiego nieposłuszeństwa, setek godzin spędzonych przez nieprzeliczone rzesze ludzi w policyjnych kotłach, na komisariatach, w salach sądów; widzieliśmy niezliczone akty oporu dzielnych sędziów, gigantyczny wysiłek adwokatów, prokuratorów ryzykujących kariery i ponoszących wielkie koszty; była wreszcie ciężka praca organizacji społecznych. Nie było w tym tylko żadnej politycznej inicjatywy.
Efekty zaprzeczyły mimo to prognozom polityków. I Prezes SN dotrwała do końca konstytucyjnej kadencji, kadencje zachowali „starzy sędziowie”, w co nikt nie wierzył i co w bitwie o sądy miało gigantyczne, jak dotąd przesądzające znaczenie. Ofensywa PiS przeciw sądom spełzła na niczym – zdobyła kilka przyczółków i utknęła. Bez udziału polskich polityków udało się wymusić twardy kurs Unii Europejskiej i spowodować orzeczenia międzynarodowych trybunałów. PiS stanął dzisiaj przed ścianą, której rozbić nie ma już jak. Musi się cofnąć i przyczółki oddać.
I nagle okazuje się, że cofać się nie ma przed kim. Nie ma opozycyjnej ofensywy w sprawie sądownictwa, nie słychać od niej o minimalnych warunkach zażegnania konfliktu z Unią i odblokowania unijnych pieniędzy. Opór społeczny zdołał nabić władzę na widelec. Opozycja dostała go do rąk. I go odrzuca. Jawnie, nie miejmy złudzeń. Nie ma nawet śladu inicjatywy ustawodawczej w sprawie sądów i choć ona jest oczywiście konieczna, choć odpowiedni projekt na internetowej stronie Sejmu będzie wbrew niedawnej opinii Przyłębskiej oznaczony ikonką oznaczającą legislację wymaganą prawem Unii – będzie to projekt Ziobry, a nie Tuska, Hołowni, ani nikogo innego. Zamiast więc fety z okazji obronionej niezawisłości sądów będą brawa na stojąco w podzięce za unijne pieniądze na budowę muru na białoruskiej granicy.
Korporacja impotentów
Niemal w każdej z tych spraw słyszymy o racjonalnych powodach opisanej zawstydzającej postawy. To nie są puste argumenty, trzeba je wszystkie dobrze zrozumieć. W rzeczywistości ich racjonalność jest zawsze pozorna.
W sprawie śmierci na granicy powody kunktatorstwa polityków znamy – są proste i zrozumiałe łatwo: zwolenników „szczelnych granic” jest mianowicie większość, nieporównanie więcej niż wyborców PiS. Iść na zwarcie w tej sprawie byłoby misją samobójczą. Nikt nie chce „umierać za pryncypia”, choćby to były dzieci z Michałowa. Trzeba więc bić brawo pogranicznikom, choć brawa przyprawiają o mdłości publiczność i być może samych klaszczących. W sprawie aborcji jest podobnie, choć nie aż tak źle. Ci, którzy celują w poparcie większościowego centrum będą się zawsze bali wyraźnych deklaracji, bo one grożą utratą części tego poparcia. Kaczyński naruszył tu delikatną równowagę i zapłacił za to rok temu spadkiem poparcia, którego nie zanotował wcześniej ani demolując państwo, ani instalując w nim złodziejską mafię.
Mało kto potrafi to dostrzec, ale kłopot opozycji z praworządnością, integracją europejską i Funduszem Odbudowy ma dokładnie ten sam charakter. Opozycja cieszy się wprawdzie, wiedząc, że przynależności do UE chce miażdżąca większość Polaków. Rzecz jednak w tym, że unijne sankcje zrozumie i zaakceptuje już tylko mniejszość. Opozycja nie umie więc opowiedzieć się za sankcjami i nigdy dotąd tego nie robiła. To dlatego nie uczestniczyła w kampanii adresowanej do TSUE, nie chciała też głosować za wszczęciem procedur naruszeniowych. Propaganda o „szkodzeniu ojczyźnie na obcych dworach” działa na nią silniej niż na widzów TVP.
Faszyzm to wbrew mylącym pozorom też ten sam problem. Marsz Niepodległości potrafi gromadzić czasem nawet ponad 200 tys. ludzi. To tylko Kaczyński odważa się ignorować taką siłę. Opozycja nie. „Normalne rodziny z dziećmi” i marsz „bez incydentów” są więc wygodnym opisem również dla opozycji, nie tylko dla PiS. Po co drażnić niedźwiedzia? Bije w oczy podobieństwo do tchórzliwej strategii policji. Nie pokazywać się i nie drażnić, nie prowokować starć. Powybijane szyby się wymieni, za spalony kiedyś wóz transmisyjny TVN zapłaci być może ubezpieczalnia, najważniejsze to „nie robić niepotrzebnych scen”. Do tego, by się temu sprzeciwić, trzeba by było mieć jaja, o czym trochę wiem sam, a znacznie więcej Kinga Kamińska ze swymi pogruchotanymi przez straż ONR kośćmi. Tymczasem Marsz Niepodległości jest największą faszystowską fetą w Europie. Upaństwowienie faszystów jest już tylko puentą. Co się miało stać, już się stało.
Taktyka uników jest złudna. Skrajną naiwnością jest sądzić, że ktokolwiek uwierzy w szczerość „patriotyzmu” demonstrowanego oklaskami na Sali sejmowej lub nabierze się na kluczenie w sprawie aborcji. Nie hodujmy złudzeń – to nie polityczni spryciarze klaszczą w Sejmie i opowiadają o „tematach zastępczych”, ilekroć słyszą o prawach kobiet. To intelektualni impotenci, którzy po prostu nie umieją niczego innego wymyślić.
Nadzieję uniknięcia kulturowej konfrontacji w sprawie aborcji rozwiewa zaś bez złudzeń historia wszystkich ostatnich wyborów. Aborcja to temat zapalny, dlatego ze stuprocentową pewnością wiemy, że zostanie wykorzystana w każdej kolejnej kampanii i w każdym następnym kryzysie. Te bomby – bo jest ich więcej – trzeba rozbroić, zamiast przy nich szeptać z przerażenia. Politycy nie wiedzą jak. Sparaliżowani.
Pandemia i polityka wobec niej ujawnia jednak coś jeszcze niż tylko bezmyślność podszytą tchórzem. Nieprzyjęta oferta złamania większości PiS i brnięcie zamiast tego w kampanię prezydencką o czysto PR-owym znaczeniu, pokazała nie tylko, że nikt nie chce „umierać za pryncypia” i nikogo nie stać na rzeczywistą aktywność poza rytualnym recenzowaniem rządzących. Pokazała mianowicie, że nikt naprawdę nie chce brać władzy, choćby oferowano ją na tacy. Nie chce, bo władza oznacza odpowiedzialność za kraj w aż takich kłopotach i w takiej ruinie. Znów zatem nie miejmy złudzeń. Jeśli nawet da się zaakceptować tę głęboko amoralną logikę – że bardziej niż brać władzę, która i tak zaraz upadnie, opłaca się czekać na jej ostateczny upadek i kompromitację, choćby to miało oznaczać zgodę na dalsze ofiary i dalszą zapaść państwa – ta logika pokazuje dowodnie, że wcale nie o władzę toczy się rzeczywista gra, na którą patrzymy w kampanijnych emocjach, wbrew rozsądkowi i zasadom idąc do boju z hasłem „Trzask, prask”. O co zatem? Może przynajmniej tego się dowiedzmy, kiedy już, zgodnie z przywołanym w tamtej kampanii porzekadłem, jest już „po wszystkim”?
Mały korporacyjny interes
Za fałszywymi argumentami polityków stoi prawdziwy korporacyjny interes. Politycy opozycji oczywiście wolą, by kobiety nie umierały. Wolą by nie umierali uchodźcy. Bardziej podoba im się praworządne państwo niż państwo mafijne. Ale za żadną z tych spraw nie zechcą umierać. I bardzo dbają, by powód brzmiał racjonalnie. Kiedy oni przegrają, kobiety będą przecież umierać tym bardziej. Ważne jest zatem, żeby przynajmniej oni przeżyli. Jasne? Oczywiście.
Bardziej niż załatwienia którejkolwiek z tych spraw, politycy chcą naszej nadziei. Chcą mówić „głosujcie na nas, a my zobaczymy, co się da zrobić”. Nie chcą liberalizacji aborcji teraz, jakkolwiek miałoby to być możliwe, bo przecież nie jest, skoro teraz nie mają większości. To ważny moment. Jakkolwiek trudno nam sobie wyobrazić, by rzeczywiście tu i teraz wymusić na obecnej władzy jakiekolwiek ustępstwa, załatwić którąkolwiek ze spraw, zrealizować którykolwiek z postulatów – opozycja przede wszystkim nie chce o tym rozmawiać. Kluczowo ważne jest zrozumieć tę sytuację i jej rzeczywisty powód. Możemy wprawdzie nie wierzyć w możliwość wymuszenia na PiS liberalizacji prawa aborcyjnego, czy choćby zamrożenia skutków wyroku Przyłębskiej. Tragedia granicy jest jeszcze trudniejsza. Ale już zgodna ze społecznymi postulatami i twardymi warunkami Unii zmiana dotycząca sądów nie tylko jest dzisiaj możliwa – jest na wyciągnięcie ręki. Dlaczego nie jest więc możliwa choćby rozmowa o tym? Otóż po prostu dlatego, że niezrealizowany postulat ma dla polityków wartość jako hasło wyborcze. Tym większą, im ważniejsza dla nas jest sprawa. Postulat zrealizowany już tej wartości nie ma. Ma ją wyłącznie dla nas.
Co więcej, każda z takich obietnic składa decyzję w ręce polityków, którzy w ten sposób potwierdzają swoją wyłączność. Obiecując liberalizację aborcji po wyborczym zwycięstwie, Tusk zapowiada kolejny aborcyjny „kompromis”, bo to znowu w parlamencie ucierać się będą stanowiska, ważyć się będą w negocjacjach wpływy i interesy. Jutrzejszy „kompromis” w sprawie aborcji może okazać się lepszy od tego wczorajszego, ale to znów paru facetów go wynegocjuje – nie kobiety, których sprawa dotyczy. W odróżnieniu od tego ruch społeczny świadomy politycznych celów i wymuszający je na rządzących, władzę polityków ogranicza.
To ważny moment, bo demokracja ma przecież zapewniać rządzonym wpływ na rządzących – nie tylko tych dobrych, ale właśnie zwłaszcza tych złych, bo to wtedy tego wpływu potrzebujemy najbardziej. Nie tylko więc w wyborach, w których ten wpływ okazuje się zresztą iluzją, a losy praw kobiet w Polsce – do niedawna niezmienne niezależnie od tego, kto rządził – ilustrują to bodaj najbardziej wymownie. Albo wygramy wpływ na rządzących teraz, albo być może jakimś cudem oddamy wprawdzie władzę dzisiejszej opozycji, ale żyć będziemy wciąż na tym samym przaśnym folwarku.
Powinniśmy przy tym wiedzieć, że ruch idący do wyborów z programem wyznaczonym jego własnymi postulatami ma szanse, których nie mają partie, proponujące PR zamiast postulatów i układające „wyborcze sześciopaki”, unikając „tematów zastępczych”, czyli wszystkiego, co naprawdę angażuje ludzi tak bardzo, że tłumnie wychodzą na ulice w proteście. To rzeczywistość kompletnie obca politykom i nieobecna w publicystyce politycznych komentatorów. Powinniśmy jednak zrozumieć przynajmniej to, że politycy w tak urządzonym świecie wcale nie muszą wygrywać wyborów, by żyć i mieć się dobrze. Przegrana nie dla nich jest katastrofą. Ich biorące miejsca w większości pozostaną biorące. W ich codziennej karierze liczy się pozycja na przyszłej liście. To tylko dla nas wybory są być albo nie być.
Jak?
To kluczowe pytanie. W polskiej rzeczywistości staje się pierwotne w stosunku do pytania „co?”, od którego logiczny porządek rzeczy powinien się zaczynać, skoro najpierw powinniśmy pomyśleć o celach, a potem o środkach ich realizacji. Akurat w polskiej historii nie raz bywało właśnie na odwrót, jak dziś. W PRL gadanie o przyszłym urządzeniu wolnej Polski wydawało się i raczej było jawnym absurdem, skoro rzut oka na polityczną mapę Eurazji wystarczał, by unieważnić sensowność jakiejkolwiek takiej dyskusji. Nie ma sensu marzyć o celach, skoro nie wiemy, jak da się osiągnąć choćby cokolwiek. W komentowanym w emocjach wywiadzie dla Wyborczej Borys Budka rozkładał bezradnie ręce. Istotnie – jak niby miałby w Sejmie wygrać głosowanie np. w sprawie aborcji?
Otóż oczywiście nie w Sejmie. Opozycja nie musiała się nawet opowiadać po stronie postulatów Strajku Kobiet. Nawet nie powinna, bo przecież nie było i nie mogło być wśród niej zgody ani na „aborcję na życzenie”, ani na niecenzuralny język protestu. Wystarczyło zauważyć ten protest, dostrzec – co nie było trudne – że setki tysięcy ludzi wściekle maszeruje po ulicach w środku niebezpiecznej pandemii. Wystarczyło, by opozycja nie przeczekiwała tego wszystkiego, jak przeczekiwał Kaczyński, czekając aż się wypali społeczna energia. Trzeba było wyborcom PiS zaoferować nie grozę „Holokaustu dzieci” i nie dymisję ich ulubionego rządu – ale pokój, którego wówczas potrzebowali. Natychmiastowe przerwanie przerażających ich, niebezpiecznych i wściekłych demonstracji pod kilkoma oczywistymi warunkami, z których pierwszy musiał dotyczyć zamrożenia karnych skutków orzeczenia Przyłębskiej. Iza z Pszczyny mogłaby wtedy przeżyć, o czym jednak szkoda w ogóle wspominać – bo przecież nie o to chodzi w „dorosłej polityce”. Ofertę rozejmu zamrażającego nie tylko skutki zakazu, ale wszelką „brudną politykę”, mógł ogłosić Grodzki w orędziu w TVP wprost do wyborców PiS, zamiast bredzić o „naszych miłych paniach”, które z taką troską dbają przecież o „nasze domowe ogniska”. Za odrzucenie oferty pokoju, którego wyborcy PiS oczekiwali wówczas bardziej niż my, zapłaciłby polityczną cenę Kaczyński. Wreszcie by za coś zapłacił.
Senat zaś mógłby – może to zrobić w każdej chwili – powołać obywatelską „Trzecią Izbę” na wzór tego, co w tej samej sprawie zrobiono w Irlandii i to jej powierzyć prace nad rozwiązaniem konfliktu aborcyjnego. Przejąć inicjatywę, nawet nie angażując się w postulaty. Mógłby też zapowiedzieć referendum w tej sprawie. Bez obaw o populistyczną kampanię, bo inicjatywa byłaby jego, a wszystkie narzędzia – w apolitycznej, reprezentatywnej dla ogółu Polaków „Trzeciej Izbie”. Odrzucenie społecznego wniosku o referendum i każda próba manipulacji pytaniami byłyby powodem wznowienia zawieszonego protestu. Referendum można zaś było przeprowadzić i tak – nawet kiedy odrzuciłby je Sejm, jak zresztą trzeba to było zrobić siłami samorządów, kiedy PiS pogrzebał referendum edukacyjne. Było wtedy przecież jasne, że PiS je odrzuci, a opozycja – zaskoczona, jak drogowcy zimą – nie miała żadnego „planu B” i nigdy go nie ma.
Praca nad przeprowadzeniem referendum siłami społecznej samoorganizacji – gigantyczna na niespotykaną w Polsce skalę – byłaby z pewnością bardziej produktywnym społecznym wysiłkiem niż maszerowanie po mieście z gniewnymi okrzykami rzucanymi kompletnie na wiatr. Byłaby również wysiłkiem koniecznym – bo jeśli kiedykolwiek mamy wygrać wybory w tak zdemolowanym państwie i tak zdezintegrowanym, ogłupiałym społeczeństwie, to bez mobilizacji w takiej skali się nie obejdzie. Referendum przeprowadzone siłami społecznej samoorganizacji jest dziś oczywiście niemożliwe do wyobrażenia. Ale musi się stać możliwe, jeśli chcemy kiedykolwiek naprawdę wygrać jakieś wybory.
To wszystko da się zrobić jeszcze dziś, choć to trudniejsze niż byłoby rok temu. To samo można zrobić także w sprawie praworządności. Można zaoferować pisowskim wyborcom unijne pieniądze pod oczywistymi i nic ich nie kosztującymi warunkami dotyczącymi sądów, za które tym razem oni nie zechcą przecież umierać po wszystkich tych latach pisowskiej kampanii, która okazała się tak daremna. Nie ma dziś postulatu łatwiejszego do realizacji i bardziej niebezpiecznego dla władzy. W tej sprawie da się również prowadzić wiele różnie pomyślanych, angażujących społecznie inicjatyw ustawodawczych i referendalnych – wiedząc, że ten gigantyczny wysiłek wreszcie będzie produktywny i jest konieczny, jeśli naprawdę chcemy wygrać.
Nic takiego się nie stanie, bo politycy tego nie chcą. Będziemy zamiast tego świadkami zaprzepaszczenia wielkiego wysiłku i sukcesów bezprecedensowej skali. Powstrzymaliśmy ofensywę na sądy i wręcz umocniliśmy ich niezawisłość – a będziemy wkrótce patrzeć, jak opozycja oddaje je bez walki autokratom na pożarcie. Odwróciliśmy opinię w sprawie praw kobiet, ale wciąż będziemy słyszeć „nie teraz, są ważniejsze sprawy”. Politycy nie pojadą przecież do Pszczyny opowiadać o ważniejszych sprawach rodzinie zmarłej kobiety. To my będziemy patrzeć ze zgrozą na doniesienia z granicy, z obrzydzeniem obejrzymy kolejne relacje z Sejmu, a każdego 11 listopada będziemy wyjeżdżać na długi weekend z Warszawy, wierząc, że do naszego powrotu ktoś posprząta ulice. Nauczymy się w końcu odwracać wzrok.
Zło mniejsze i większe
Musimy odsunąć zło. Ulegamy więc od lat temu samemu ordynarnemu szantażowi polityków nie tylko leniwych, tchórzliwych i miernych intelektualnie. Również tych, którzy klaszcząc w Sejmie sprzeniewierzają się wszystkiemu, w co wierzymy, przekraczając wszelkie moralne granice. Głosować będziemy na nich i tak. Przecież nie na tych zagłosujemy, którzy mordują, ale na tych, którzy tylko klaszczą. To w końcu różnica, prawda? Otóż nie – to nieprawda.
Czasy się jednak zmieniają. Popatrzcie na Marsz Niepodległości, który przebiegł wyjątkowo spokojnie, bez incydentów, pod życzliwą opieką policji, której wszyscy bardzo za to dziękujemy. Popatrzcie na idące w tym marszu rodziny z dziećmi. Wspomnijcie rodziny z dziećmi na ulicach Berlina wiek temu. One były bardziej niewinne, bo jeszcze nie wiedziały. My już wiemy. Wiemy, że Auschwitz nie spadł z nieba. Głosując na tych, którzy tylko klaszczą, stajemy się właśnie tymi zwykłymi ludźmi z wiersza Woroszylskiego. Żyjącymi normalnie pod słońcem, które wschodzi nad Polską, jak wschodziło zawsze. Jesteśmy jak tamte niemieckie rodziny i jak te z warszawskich Marszów Niepodległości. Czasy naprawdę się zmieniły. Mniejsze zło już dziś nie istnieje. Jest tylko po prostu zło.
Nie wiem, co zrobię, ale na klaszczących w Sejmie nie zagłosuję na pewno. Patrzę na przyjaciół i znajomych w ruchach obywatelskich. Czas pomyśleć, czy będzie na kogo głosować.
31 thoughts on “Mniejsze zło już nie istnieje”
Brawo! Po raz pierwszy od lat ma pan pełne moje poparcie!
Jak zawsze bezbłędnie.
Dziękuję.
Zauważyłem tu kilka myśli, które już wcześniej były spisane, więc naiwnie spytam, znając chyba odpowiedź: Tusk na list otwarty pewnie Panie Pawle nie odpowiedział?
Nie odpowiedział oczywiście.
W ustrojach schyłkowych, a z takimi mamy do czynienia w Europie, reprezentacja demokratyczna ma bronić obywateli przed rewolucją, która wymaga poświęcenia obcego ludziom żyjącym w świecie bez widocznej agresji. Takie systemy nie mogą się obronić przed desperatami, dla których życie bez perspektyw (dojścia do władzy metodami demokratycznymi) jest gorsze niż krwawa rebelia.
Oczywiście przed rozbójnikami dysponującymi nagą siłą może demokratów obronić mądrość działania. Takim sposobem obrony jest przywoływana przez Pawła Kasprzaka (nie po imieniu) demokracja deliberatywna, która niestety możliwa jest jedynie w społeczeństwach o bardziej utrwalonych systemach reprezentacji.
To prawda z tymi systemami reprezentacji — rzeczywiście jest tak, że na „nowinki” pozwalają sobie dojrzałe systemy. To, co sam próbuję proponować, to jednak bunt przeciw zakostniałemu „establishmentowi”, czyli coś niebezpiecznie bliskiego populizmowi. Ale równocześnie coś, co miałoby wyjść naprzeciw realnym potrzebom stojącym za populizmem. W moim przekonaniu trzeba je widzieć. „Trzecie Izby” obywatelskie zapobiegają oczywiście demagogii populizmów. Ale ten populistyczny komponent jest i tam obecny. Werdykt „Trzeciej Izby” dlatego mowa posłuch, że jest głosem „ludzi takich jak my”.
Przeczytałam od deski do deski i zgadzam się z każdą linijką tego tekstu. Obiecywałam sobie, że już w żadnych wyborach udziału nie wezmę, bo zawiedli mnie kolejny raz ci, na których głos oddałam.
Ten tekst jest odpowiedzią na moje wątpliwości, a raczej ich potwierdzeniem.
Nie jestem w wieku, kiedy się oczekuje zmian, które spełnią moje oczekiwania. Mój czas mija coraz szybciej. Pewnie więc rzeczywiście w dniu wyborów zostanę w domu, pierwszy raz od pierwszych wolnych wyborów. Bo nie mam już nadziei na zmiany. Niech młodsi ode mnie zajmą się swoim losem, bo przyszłość należy do nich. Nie będę za nich próbowała decydować.
Poruszający i niesamowicie trafny rozbiór kolejny nie Polski, lecz Polskiej polityki stanu faktycznego.
To fakt !!! Niestety mamy jedynie politykierów, bo prawdziwych polityków ci u nas brak… Nie sposób zakwestionować cokolwiek z tej analizy stanu faktycznego. Aż się boję, że młode trzeźwo myślące pokolenie, po przeczytaniu tych prawd przedstawionych, po skonfrontowaniu ich z politykami i ich grą na naszych emocjach, a zarazem cynicznie te emocje wykorzystujących, bez realizacji jakichkolwiek obietnic usprawiedliwianych za każdym razem brakiem wystarczającego poparcia i narzędzi do ich spełnienia. To pokolenie uderzone obrazem totalnej niemocy i obłudy, ucieknie w przerażającej większości z kraju, w którym wygasła już jakakolwiek szansa na normalność jednakowo odbieraną przez społeczeństwo, a którą tak zwani zawodowi politycy TU sprowadzają do nieziszczalnej utopii…
Toniemy w niemożności. Przeraźliwie szczere i prawdziwe słowa. Autor pisze jakby ciął batem… Ale przecież jest nadzieja i są szanse. Wciąż są.
Pana nadzieje są płonne. Nie ma pan biernego prawa wyborczego, a więc możliwości kandydowania oraz wybierania własnych przedstawicieli do sejmu. Może pan *wybierać* tylko takie gówno, jakie panu podadzą w telewizji. To jest dyktatura band nomenklaturowych, a nie demokracja. PRL bis.
Ja nawet korzystałem z biernego prawa wyborczego. Dostałem 15%. Tyle dostają „nowi”. Akurat nie z powodu partyjnej nomenklatury — to nie był powód główny, decyduje tu raczej psycho-socjologia i nawyki myślenia, oczywiście, że ukształtowane w politycznym folwarku, więc oczywiście partie są tu również odpowiedzialne. Startowałem w JOW, więc również ordynacja nie stanowiła przeszkody. Mój wynik był nietypowy z kilku powodów, m.in. dlatego, że startowałem w ostatniej chwili i choćby dlatego bez większych szans. Ale też mniej więcej po połowie te głosy pochodziły od wyborców opozycji (głównie lewicy), a w połowie od wyborców Konfederacji. Zatem w „naszej bańce” dostałem mniej więcej tyle ile Biedroń i Wiosna. On sondażowo wypadał pomiędzy 10 a 16%. W wyborach dostał 6%. Co sugeruje, że niemal 2/3 jego zwolenników w konfrontacji z PiS wolało jednak „obstawić pewniaka” i zagłosować na KE.
Gdyby policzyć głosy „antynomenklaturowe”, to po „lewej” i „prawej” stronie istnieją ledwie kilkuprocentowe marginesy „frustratów” podobnych do mnie, do Pana, do jakichś kukizowców, konfederatów, licho wie, kogo jeszcze. Wśród moich znanych mi wyborców byli tacy, którzy kiedyś głosowali na Nowoczesną, potem płynnie przeszli do Biedronia, po drodze wrzucili głos na mnie, a teraz są np. u Hołowni. To się „normalnej polityce” wymyka. Natomiast jest w centrum tego, o czym tu rozmawiamy. To centrum jest jednak naprawdę marginesem. jego rozmiar chyba się niestety nie zmienił wcale.
Bierne prawo wyborcze w Senacie, czy w Klubie Miłośników Kanarków się w zasadzie nie liczy, bo 95% władzy w Polsce dzierży Sejm i ten według Konstytucji ma być wybierany w powszechnych, równych wyborach (art. 96) z prawem do wybieralności dla każdego obywatela (art. 99).
A co do swojego wyniku, to ma Pan rację o tyle, że takie kandydowania ad hoc na fali medialnej nie powinny być wynagradzane w wyborach. O ile pamiętam jest Pan Wrocławianinem i to tam powinien Pan pracować na mandat senatora przez 10-15 lat. Tak jak Zdrojewski, który wypracował lokalnie solidny mandat senatora.
Ponadto wybory do Senatu są pochodną wyborów i kampanii wyborczej do Sejmu. To powoduje, że procesy w tych wyborach nie są miarodajne w ocenie mechanizmów wyborczych zwłaszcza w okręgach jednomandatowych o niemal pięciokrotnie większej normie przedstawicielskiej niż te w wyborach do Sejmu.
Poprawka — pochodzę z Wrocławia, ale już ponad 20 lat mieszkam w Warszawie lub pod Warszawą. Nie pracowałem na mandat wcale, ale gdyby liczyć ostatnie zaangażowanie, to było to ładnych parę lat. W pewien sposób — pomimo biografii — dłużej niż Ujazdowski, z którym przegrałem, bo on startował jako „taran na PiS”, a tej dziedzinie jest, by tak rzec, nowicjuszem 😉
Tak, wybory do Senatu są pochodną wyborów sejmowych — zresztą, gdyby chociaż rozsunąć kadencje, nie mówiąc o zastosowaniu innego klucza politycznego, to można by liczyć na chociaż cień trójpodziału, w którym legislatywa kontroluje egzekutywę. Ale tu jest prblem, któremu wypada się przyjrzeć dokładniej. W senackich wyborach istnieje silny mechanizm dwubiegunowy — bo to są JOW-y. Ale nie ma żadnego innego, który by z definicji promował największe partie. Zdarzają się tam też „wyraźne nazwiska” — choćby Kamiński, który zdołał pogonić Radziwiłła i zawdzięcza to własnej pozycji, a nie PSL, które go wystawiło. Niemniej również w Senacie szyldy partyjne działają w najlepsze i decydują także w wyborach. Wskazywałoby to na istnienie psychospołecznych uwarunkowań. One są zresztą dość oczywiste. Pytanie, co z czego wynika, jak silnie, a przede wszystkim — jak temu przeciwdziałać. Prosta sprawa to nie jest. Przynajmniej próbowałem i niestety pomimo emerytury nie jest wykluczone, że próbować będę jeszcze raz, jak tak dalej pójdzie.
@Paweł Kasprzak. Dziękuję za to wyjaśnienie, bo byłem w błędzie. Z dawnych czasów przypuszczałem, że jest Pan Wrocławianin. Ale jak jest Pan teraz Warszawiakiem, to przyjmuję to do wiadomości i już nie będę argumentował w ten sposób.
Pawel, klekam przed Toba. Za ten niesamowity tekst, przy ktorego lekturze ciarki przechodzily mi po grzbiecie – refleksje wscieklego medrca i wrazliwca, wyrwane mi niemal doslownie gdzies z samych trzewi. Klekam przed Toba za cala Twoja dzialalnosc publicznosc, za Twoja nieporownywalna z niczyja inna postawe, za ten trawiacy cie ogien, ktory kaze Ci ciagle powstawac, takze mimo osobistych dramatow, do ataku na rozjuszona bestie tratujaca, wzorem mniej i bardziej odleglych przodkow,”ten kraj”, nie pozwalajaca mu wydobyc sie z chronicznego mentalnego, ergo: cywilizacyjnego, zacofania. Jestem z tych, co tlukli sie niegdys ciasnymi busikami na antysmolenskie pikiety i co trwaja przy Obywatelach RP po dzis dzien, wspierajac Twoj ruch stalym poleceniem zaplaty na rzecz powolanej przez Ciebie fundacji – „czym chata bogata”. Nistety, jestem juz stara i , nastepne „niestety”, wypalona ta wielotnia walka z wiatrakam i ograniczam sie juz do tej symbolicznej formy wsparcia, stawiajac sie jedynie na miejscowe akcje protestacyjne, i to juz dalece nie, jak drzewiej,
wszystkie…
Przepraszam, ze w zasadzie nic pozytywnego z tego komentarza nie wynika – poza tym, ze po prostu musialam wyrazic moja ogromna wdziecznosc i Twoich absolutnie wspanialych aktywistow za to, ze jestescie wciaz swiatelkiem nadziei w tym mroku.
Czy zwrociles sie z propozycja publikacji swojego artykulu do Przegladu? Do Oko Press? Ja w kazdym razie udostepniam im Twoj tekst. Szacun i big hug
Poprawka do powyzszego wlasnego komentarza: mialo byc, oczywiscie, „wdziecznosci dla „Ciebie i Twoich wspanialych aktywistow”
O, Boże, dziękuję z zażenowaniem. Proszę, naprawdę bardzo, nie klękaj i nie pisz o ogniu itd. Poznaję adres mailowy — znam go z raportów wpłat 😉 Wiem, kim jesteś. Nie ma naprawdę ani jednego powodu, by uznać moją rolę za jakkolwiek większą i ważniejszą od Twojej. O czym wiem dzisiaj lepiej niż wtedy, bo dzisiaj to ja nie mogę sobie pozwolić na pełne zaangażowanie, na które wtedy sobie pozwalałem. Każdy robi, co może robić. Ciasny busik w drodze na miesięcznice, stałe wsparcie — powinnaś wiedzieć, jak niewielu ludzi na to stać. DZIĘKUJĘ !!!
Dziękuję za ten artykuł, choć bardzo boli. Toniemy, czy raczej jasteśmy dobijani?
Przychodzi mam na pozycje symetryzmu, czyli moje. Chociaż ja jestem symetrystą z pozycji centrum, a pan z pozycji radykalnych, przez co popełnia pan masakryczne błędy. Na przykład obrona granicy, to jest impordelabilium, które służby muszą bezwzględnie wykonywać. Tak jak policjant, który nie może czekać, gdy ktoś kogoś na śmierć bije, ale musi już przy zamiarze interweniować. Z tym mordowaniem pani Izy, To pan też konfabuluje. Powtarza pan pseudomedyczne diagnozy z mediów, nie mając najmniejszej wiedzy o prawdziwym zdarzeniu. Gada pan bzdury jak Macierewicz o dynamicie w samolocie i o zamachu Tuska oraz Putina w Smoleńsku.
Ale generalnie już od wielu lat twierdzę, że nie rząd pis-u oraz ta tak zwana opozycja jest tyle samo warta. Jeden i ten sam syf.
Nie ma żadnej symetrii w żadnej z tych spraw. Tu obok Grześ Majewski napisał o sprawie Ciełuszyckiego i o sędziach z Białegostoku. Prawdopodobnie ma rację i takich przypadków jest bardzo wiele. Niemal na pewno niektóre z nich obciążają bezpośrednio sędziów, którzy dzisiaj mają na pieńku z Ziobrą. Ale symetrii między Ziobrą, który otwarcie bierze sędziów pod buty, a czymkolwiek, co wyprawiano wcześnie żadnej nie ma. To nie są rzeczy możliwe do porównania. Jakby porównywać TVP — nie wiem — Zielińskiego z TVP Kurskiego.
Mój „symetryzm” zawsze polegał na tym, że widziałem przypadki jak ten Ciełuszyckiego i nigdy nie miałem co do tego złudzeń. Napisałem mnóstwo (w tym dwie książki) o radosnych poczynaniach PO w sprawie edukacji i mdłości dostawałem, słuchając reakcji tych państwa na poczynania Zalewskiej. Ale tego, co ona zrobiła z niczym porównać się nie da. Mój „symetryzm” zawsze polegał na tym, że widziałem systemowe źródła tego całego gnoju, uważałem je za ważniejsze od wszystkiego co wyprawia PiS. Uparcie waliłem w tej sprawie głową w ścianę.
Nie pisałem o mordowaniu Izy. Napisałem, że umarła i nikt jej nie ratował. Napisałem, że to niejedyny taki przypadek. Napisałem, że ma związek z bezmyślnie okrutnym prawem i ma. Napisałem, że nikt — opozycja również — nie robi niczego w tej i innych takich sprawach. I nie robi.
Pozycja centrum wobec niewinnych ludzi męczonych na śmierć nie istnieje. Okrutna śmierć zadana niewinnym ludziom nie ma barw politycznych, podobnie jak nie ma ich antyfaszyzm. To po prostu ludzka postawa. Tu żadnej symetrii, żadnej „prawdy pośrodku” nie ma i nie może być. Granica jest „politycznym złotem” politycznych bandytów. Żadna „obrona granic” — pozorna do szczętu, to naprawdę jest problem o rzeczywistych rozmiarach stadionowej burdy, a przeciwdziałać mu jest nawet łatwiej — nie uzasadnia żadnego z okrucieństw, które tam się popełnia.
Pawle,
piszesz o braku zgody na „mniejsze zło”. Naprawdę? Do porządku dziennego przechodzisz nad obroną rzekomej wolności sądów, klaszczecie sędziom z Białegostoku kiedy wykazują nieposłuszeństwo wobec zmian w sądownictwie. Klaszczecie tym samym kreaturom, które od dwudziestu lat torturują Mirosława Ciełuszeckiego, przedsiębiorcę, któremu te same gnojki, zasłaniając się „niezawisłością” rujnują życie. Nie mogę się oprzeć zauważenia, że te kreatury codziennie rano piją ze sobą kawę, wymieniają się doświadczeniami w sprawach przez nich prowadzonych. Ale żadna z tych obrzydliwch postaci nie wzięła w obronę ewidentnie dręczonego przez nich człowieka. Nie ma zgody na to. System sądowniczy jest do wymiany w Polsce. Sprawa Mirka jest oczywistym dowodem na to, że nie działa jak należy i o tym trzeba głośno mówić, krzyczeć. Zwłaszcza tym oklaskiwanym przez tłuszczę pseudosędziom z Białegostoku. Jedyni sprawiedliwi znaleźli się w Sądzie Najwyższym, zmiażdżyli wręcz wyroki bandytów zarówno z sądu rejonowego jak i okręgowego. Ale mafia nie odpuszcza. Nadal pewni są bezkarności i męczą człowieka. Jeśli nie mówicie o tym sędziom głośno, to jest to wybór rzekomego mniejszego zła.
Pawle, zmiany w sądach są konieczne i nie mogą robić tego kreatury umoczone w gangsterkę. Zgodzę się, że nie powinien tego robić Ziobro, jednak od nikogo, zwłaszcza od sędziów nie słyszę o reformie. Kreatury z Białegostoku bały się Izby Dyscyplinarnej z jednego powodu. Wielu z nich by tam zakończyło przygodę z sądzeniem. Nie z powodu porządności. Piszesz o tym , że nie wolno się biernie przyglądać złu. Ci „sędziowie” całe lata je tolerują u siebie w sprawie tak oczywistej.
Sprawę Ciełuszeckiego znam niestety pobieżnie. Wystarczy mi znajomość innych spraw, między innymi ludzi przez kilkanaście lat trzymanych w zakładach psychiatrycznych, co jest kopią skutków ustawy o „bestiach” — wynalazek również sprzed PiS. Specjalnych złudzeń nie mam. Natomiast nie masz racji co do braku inicjatyw środowiska sędziowskiego. Choćby prof. Łętowska nigdy nie miała w tej sprawie złudzeń, środowisko Iustitii — zrobili projekt ustawy naprawczej i być może nawet opozycja łaskawie zechce go jakoś poprzeć, choć niewiele to będdzie znaczyło — itd.
Prawdopodobnie nie zdajesz sobie sprawy z tego, co sami zrobiliśmy — a myślę o Obywatelach RP. Kiedy startowaliśmy z obywatelskim nieposłuszeństwem obliczonym na „rozproszoną kontrolę konstytucyjności” prawa, czyli ustaw — wtedy jeszcze wielu ustaw pisowskich nie było — ogromna większość prawników (Łętowska wyjątkiem) była po prostu przeciw, uważając to za sądową anarchię. Potem ogromna większość uważała, że nikt z sędziów się nie odważy. Kilkaset spraw, które spowodowaliśmy zaraz na starcie pokazało, że jest odwrotnie. Kontrola konstytucyjności stała się normą i wygląda na to, że tak już zostanie. Problem w tym, żeby się rozciągnęła ze spraw „czysto politycznych” również na te zwykłe. W tym Ciełuszeckiego. Do zrobienia jest mnóstwo, choćby praktyka „aresztów wydobywczych”.
W sprawie zasadniczego ustroju sądów. Wykonaliśmy pracę poza politykami. To my — nie oni, oni byli przeciw — spowodowaliśmy twardy kurs UE, przed którym PiS musi się dzisiaj cofać. Dobrze pamiętam znanego profesora, autorytet, nie sędziego, który tłumaczył mi, że na „pytania prejudycjalne” nikt się nie zdecyduje, zabraknie odwagi i wobec tego nie wolno o tym mówić, żeby potem nie rozczarować ludzi do sędziów. Przyjęliśmy odwrotną optykę i właśnie zaczęliśmy op tym mówić publicznie. To było w czerwcu i lipcu 2018. Nasi ludzie uparcie stali miesiącami codziennie rano przed budynkiem SN, moralnie szantażując sędziów. To było po prostu skuteczne. Takie rzeczy nie dzieją się same z siebie.
Prawdopodobnie masz rację w sprawie Ciełuszeckiego — jak napisałem, nie dałem rady poznać sprawy z wielu źródeł, co w takich przypadkach absolutnie musi być regułą. Jest wiele takich spraw. Bardzo wiele. Nieprawda, że sędziowie ich nie widzą i nieprawda, że kierują się korporacyjną zasadą „kruk krukowi”.
Przeczytałem. O „stadionowej i kibicowskiej” skali wydarzeń na granicy pisałem wielokrotnie, więc cieszę się, że ktoś to zauważył. Nie wiem, czy mnożenie izb ustawodawczych, czy kontrolnych jest dobrym kierunkiem. Zgadzam się, że całą „elitę polityczną” trzeba zaorać, wybierając jednostki między skibami. Tylko, no właśnie, co dalej? Pozdrawiam.
Dzięki! Bardzo miło Cię widzieć, Adam 🙂 Co dalej? Dalej mogłoby być normalnie. Ale to mrzonki jakieś o prawyborach itd.
Zajrzyj tu. Akurat króciutko. I temat „co dalej” zaledwie liźnięty, bo doświadczenie uczy, że nikt o tym gadać, słuchać, czytać i myśleć nie chce. Ale nie da się nie zauważyć, że wszystko by się zmieniło.
https://obywatele.news/feudalizm-dzisiaj-niektore-rodzaje-wyborczej-patologii/
Rozdział „Jak?” powyżej jest skrócony, bo wiele razy o tym pisałem, a tekst i tak przecież długi. List do Tuska np. jest tu:
https://obywatele.news/kasprzak-pisze-do-tuska/
„Trzecie Izby” to dobry pomysł. Poza wszystkimi zaletami na „co potem”, ma i tę, że da się to zrobić choćby jutro. „Referenda katalońskie” to pomysł kolejny. Podobnie — na dziś i jutru nadadzą się tak samo. Nie da się tego zrobić — wiem. Ale próbować byłoby zajęciem bardziej produktywnym niż maszerować w protestach. I koniecznym, jeśli mamy cokolwiek wygrać. Bo jeśli wiemy, że referendum społecznie zrobić się nie da, to nie da się w dzisiejszych warunkach wygrać w wyborach.
Podoba mi się Pawle twój pomysł Trzeciej Izby, ale nie widzę jakie światełko musi się zapalić i u kogo, aby do tego doszło. Kto zdobędzie siłę w Polsce na wysiłek i koszt oraz kto wesprze to medialnie nie mogę sobie wyobrazić. Życzę mimo wszystko powodzenia!!! … i
pozdrawiam.
Wiele środowisk próbowało do tego Senat przekonać. Nie tylko my, na których politycy mają alergię. Nic z tego. Ruchy obywatelskie — musiałyby wszystkie na raz.
To ciekawy pomysł. To, że jeszcze się nigdy nieudało dogadać więcej niż kilku ruchom obywatelski, nie znaczy, że nie może się udać. Można też wykorzystać te ugrupowania, które mają reprezentację, ale giną pod „koalicjantem”. Ludzi typu Zieloni, którym powinno zależeć.
Głównym problemem jest sprawa wizerunku. Bowiem nie wystarczy mieć rację, trzeba umieć ją sprzedać.
I tu zawsze społeczne ruchy (a i tzw. „opozycja”) zawalały. Entuzjazm społeczny pozwala na propagowanie pomysłu na mediach społecznych, pozyskiwanie poparcia, ale komunikaty muszą być przygotowane przez profesjonalistów. Będziemy musieli zainwestować w profesjonalną komunikację.
Ale pomysł jest dobry. Ruchy społeczne (Strajk Kobiet, Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, Obywatele, Akcja Demokracja, a przede wszystkim lokalne / regionalne ruchy jak Ślązacy i generalnie wszystkie organizacje, które wspierają demokrację, a nawet fundacje publiczne typu Fundacja Batorego) mogą i powinni stworzyć taką trzecią izbę. Dla nas wszystkich
Jak zacznie działać
Dziękuję Paweł za ten tekst. Nie jestem pewien czy ktokolwiek z opozycji go przeczyta. Podobne odczucie ciąży na mnie od momentu mojej decyzji, że nie ma powodu do powrotu do Polski. Wyjechałem z Polski w 2019 roku drugi raz, (pierwszy w 1981) bez chęci powrotu. Nie widzę żadnych szans na poprawę, zanim to wszystko nie „pier….lnie” same z siebie, tzn. kiedy krach socjalny, moralny i ekonomiczny zniszczy ten kraj, i głód, przestępstwa nie zmuszą do otrząśnięcia się. Niestety nie będzie już szans na pomoc z EU lub NATO. Pozostaniemy sami z sobą. Straszne to wszystko smutne co piszę, ale po prostu nie widzę nawet światełka w tunelu. Obym się mylił, i to bardzo.
Bardzo dużo i często myśle o wszystkich moich bliskich w Polsce i jestem bezsilny.
Doszedłem do wniosku, że jednak bałoby nie fair z mojej strony, gdybym pańskiego tekstu nie przeczytał, skoro mi go Pan przysłał, więc przeczytałem. Pozwoli Pan jednak, że pozostanę przy swoim pierwotnym przekonaniu, którego na pewno nie jest Pan ciekaw, prawda? Z poważaniem Michał Osiecimski
Nigdy nie twierdziłem, że jakąkolwiek lektura jest w stanie zachwiać Pańskimi przekonaniami. Liderzy opozycji pozostają nieomylni — jak, nie przymierzając, papieże — żaden ich błąd tego nie zmieni. Twierdziłem zaledwie, że lepiej czytać niż nie czytać, lepiej wiedzieć niż nie wiedzieć.
Bardzo trafny tekst
Nie tak dawno,po demonstracji poparcia pozostania w Unii, widziałem Pańskie „Pięć postulatów” i nawet naszła mnie chęć, by je przedstawić w formie łatwiejszej do przyswojenia.
Jednak jeden z tych postulatów nie dawał mi spokoju. Ten z Tuskiem. To było już po tym jak Tusk powtarzał goebbelsowskie kłamstwa o „zagrożeniu granicy”. Jak strofował tych co ośmielili się zająknąć o „przywilejach katolików”.
I wtedy wróciły do mnie z całą siłą myśli sprzed 10 lat. Wtedy gdy Tusk i jego obecna ekipa wyśmiewali postulaty łagodnej laicyzacji naszego prawa (np. zaprzestanie finansowania szkolnego przymusu religijnego). Kiedy wyśmiewali się z matek niepełnosprawnych dzieci. Kiedy odmawiali ratyfikacji konwencji chroniących prawa kobiet, bo te nie podobały się katolickim hierarchom. I potem, gdy wspierali marsze nazioli na 11 listopada – bo popędziły kota „kolorowej niepodległej”. Że nie wspomnę to tym, iż ukradli emerytury swoich wyborców, by przypodobać się górnikom i rolnikom. A niechęć do ścigania przestępstw PiS była przysłowiowa.
Dlaczego mam wspierać owo „mniejsze zło”? Tych polityków, których działania umożliwiły sukces PiS. I którzy swoimi beznadziejnymi posunięciami władzę PiS wzmacniają. Nie tylko Tusków i tzw KO. Tych wszystkich Hołowni, Kamyszów, Czarzastych. Tych co wykazali się skrajną nieudolnością i jak trzeba powtarzają jak papugi propagandę PiS.
Zadałem sobie pytanie – czy ich rządy byłyby rzeczywiście „mniejszym złem”? Niekoniecznie. A jako wyborca musiałbym podpisywać się pod ich kolejnym „wyciąganiem ręki na zgodę” i dopieszczaniem obecnych mafiosów i ich sojuszników. Na taki układ nie mogę się zgodzić.
Czy mamy trzecią drogę? Szanse są niewielkie. Ale jeśli mamy tu żyć, to pozostaje nam tylko spróbować. Wybrać niezgodę na zło. Bo jak pokazała granica – „mniejsze zło” jest taką samą podłością.