Przysięgam, że nie zmarnuję tej energii – powiedział w niedzielę, 10 października Donald Tusk. Powiedział również, że ciąg dalszy nastąpi. Jaki będzie?
Cóż, z cytowanych w prasie domysłów polityków PO i innych partii wynika, że nikt tego jeszcze nie wie, sam Tusk również. No, tak to bywa w gorączce wydarzeń. Z leżącej perspektywy przegranego byłego działacza obywatelskiego, który z „dorosłą polityką” był zawsze na bakier, pozwolę sobie bezczelnie na kilka porad o wspomnianym przez Tuska ciągu dalszym. Nikt ich nie posłucha, o czym wiem bardzo dobrze, ale i tak wolę je wypowiedzieć, choć z doświadczenia wiem również, że nikt nigdy nie przyzna im racji po fakcie. Adresuję zaś te swoje rady bankruta do Donalda Tuska, ponieważ nikt inny nie liczy się już w pozapisowskiej polskiej polityce. Ani żadna partia, ani tym bardziej niestety żaden ruch obywatelski. W różnych formach, często bardzo niedawno formułowałem te postulaty sam, niektóre były zawarte w oficjalnych listach, oświadczeniach i dokumentach programowych Obywateli RP. Zbieram je tu dla klarowności i porządku bardziej niż powodowany jakąkolwiek nadzieją.
Jedna tylko uwaga wstępna – chodzi o trzeźwą ocenę szans i możliwości działania, nie o oceny etyczne. Te byłyby bowiem o tyle bez sensu, że prowokowałyby wyłącznie myśli samobójcze – wystarczy wspomnieć ludzi umierających na granicy i głosowanie opozycji w sprawie ustawy sankcjonującej tę śmierć. Za niespełna tydzień rocznica samospalenia Piotra Szczęsnego. Również w tym kontekście piszę. On nikogo nie obudził, choć tak bardzo tego chciał – pamiętajmy o tym, proszę.
1. Bez Tuska nie da się zrobić niczego
Ten pierwszy i jedyny punkt adresuję wbrew zapowiedzi nie do Tuska, ale do wszystkich pozostałych. Wiec 10 października pokazał i utrwalił absolutną dominację Tuska i Platformy. Na opozycji nie liczy się nikt, kto razem z Tuskiem nie wyśpiewuje unijnej Ody do radości. Dotyczy to zarówno partii politycznych, jak i ruchów obywatelskich. Partiom przypomnę 16% Wiosny z przedwyborczych sondażach. Przy urnach Wiosna dostała 6% – niemal 2/3 jej zwolenników postanowiło ostatecznie „obstawić pewniaka” i swoje głosy oddało na KE kontrolowaną przez Platformę. Jeśli Szymon Hołownia będzie się upierał, by znowu „się policzyć”, skończy gorzej niż Biedroń. Wiosna bowiem miała jeszcze wówczas spory kawałek „rządu dusz”. Dzisiaj ten, kto z Tuskiem Ody do radości nie śpiewa, rząd dusz traci. Traci go nie tylko Hołownia, ale również Lewica i PSL.
To samo dotyczy ruchów obywatelskich, które dziś nie są już nawet cieniem własnej niedawnej wielkości. W tym również OSK, niestety. Blokadę Warszawy zapowiedzianą na 22 października należy wesprzeć, ale bez politycznego planu – siłą rzeczy wymagającego zaangażowania macherów od „dorosłej polityki” – nic z tego nie będzie. Ruchy obywatelskie nie są dziś zdolne podjąć samodzielnych działań w wyborczej perspektywie. Nie wystawią własnych kandydatów, nie zdecydują się poprzeć programowo żadnej partii, będą jak zwykle prowadzić „edukację obywatelską” i „działania profrekwencyjne”. Innymi słowy, śpiewając Odę do radości, stworzą co najwyżej tło do zdjęć polityków. Liczyć się zaś będzie tylko tło dla Tuska i jego Platformy. Reszta jest zawracaniem głowy.
Tak było zresztą zawsze, nie tylko dzisiaj. Kto się zmagał z betonowym aparatem partii i równie betonowym elektoratem, jak to sam robiłem i przegrałem z kretesem przecież nie tylko z Ujazdowskim, ten wie, że bez tego elektoratu nie da się w Polsce niczego wygrać i niczego trwałego zbudować. Powinniśmy to wiedzieć i być może nawet wiemy. Rzecz w tym, by ów betonowy elektorat i aparat zdał sobie wreszcie sprawę z rewersu tej samej sytuacji. Bez rozmarudzonego marginesu malkontentów opozycyjny mainstream nie przekroczy szklanego sufitu i z PiS-em po prostu nie wygra. Nie istnieją już dziś żadne instrumenty nacisku na polityków. Już można tylko tłumaczyć, próbując przekonać Tuska, który nie tylko ma dzisiaj wszystkie karty w ręku – on jako jedyny jakiekolwiek karty w ogóle ma. Chodzi teraz o to, by nie tylko śpiewać z nim tę Odę, ale realnie działać.
2. Rok temu ćwiczyliśmy to samo, dziś możemy zrobić, czego nie zrobiliśmy wtedy
Rok temu awantura o aborcję została również sprowokowana przez działalność Przyłębskiej. To jeszcze nie przesądza o podobieństwie i odpowiedniości sytuacji. Jednak rok po tamtych wydarzeniach widzimy dzisiaj dobrze, jak niewiele zostało po tamtym wstrząsie, który ze wszystkich przesileń w czasach rządów PiS był niewątpliwie największym, a tamta fala protestów była przez OSK prowadzona najbardziej konsekwentnie ze wszystkich dotychczasowych. Robiono to w naprawdę przemyślany sposób. I nic. Być może rok dystansu wystarczy, by spojrzeć trzeźwo. Warto się temu przyjrzeć i wyciągnąć wnioski. Ich przydatność jest oczywista. Zobaczmy.
W tydzień po oświadczeniu Przyłębskiej protesty stale i bardzo gwałtownie rosły pomimo pandemii i jej realnych zagrożeń. Brutalność policji tylko wzmagała opór. Po tygodniu nastąpiła spodziewana i zaplanowana kulminacja. Była rzeczywiście potężna – największa ze wszystkich w całej historii III RP. Wszyscy, którzy pamiętali wzrost i załamanie wielkich demonstracji KOD – a aktywistki OSK miały tę pamięć i świadomość – wiedzieli, że kulminacja oznacza przesilenie. Odtąd każda kolejna demonstracja będzie z konieczności słabsza frekwencyjnie. A skoro frekwencja jest jedyną miarą siły protestu, dynamika zacznie spadać i nieuchronnie doprowadzi do załamania. Z tego między innymi powodu liderki OSK nazajutrz po największej ze swych demonstracji proklamowały Radę Konsultacyjną – jawne nawiązanie do alternatywnej, tymczasowej władzy Swiatłany Cichanouskiej.
To jednak nie wystarczyło. Rada nigdy nie uzyskała politycznego ciężaru. By coś takiego nastąpiło, musiałoby być jasne, że kogo nie ma w Radzie, ten politycznie nie istnieje na opozycji. Tu liderki OSK przestrzeliły. Dzisiaj widać, że nie mogły tego osiągnąć samodzielnie, bez czynnego udziału partyjnych liderów i ich świata „dorosłej polityki”. Nie twierdzę, że dało się to zrobić. Przeciwnie – protest kobiet był z pełną premedytacją politycznie osamotniony. Twierdzę, że z punktu widzenia ruchów społecznych przełamanie tej izolacji jest warunkiem przesądzającym o wszystkim. Z punktu widzenia „dorosłej polityki” i jej sukcesu wyborczego również.
„Dorosła polityka” opozycyjna postanowiła protest kobiet przeczekać dokładnie tak samo, jak go przeczekał Kaczyński. Nie oceniam cynizmu – co zaznaczam ponownie. Oceniam intelektualną impotencję. Rezerwa politycznego mainstreamu jest zrozumiała. Aborcja jest jednym z niewygodnych dla opozycyjnego centrum „tematów zastępczych”. Jednoznaczne deklaracje w tej sprawie są ryzykowne. Każda może kosztować utratę poparcia części wyborców. Zaniechanie politycznej aktywności z tego powodu jest już jednak wyrazem po prostu intelektualnego uwiądu.
W tym czasie ja sam, Obywatele RP i zresztą kilka innych środowisk również próbowaliśmy zabiegać o zainteresowanie polityków Platformy, wskazując na możliwą absolutnie kluczową rolę Senatu w tej sytuacji. Marszałek Tomasz Grodzki nie chciał wypowiadać się o kłopotliwych dla „centrysty” postulatach OSK i ta podszyta lękiem niechęć uniemożliwiła mu myślenie. Nie pierwszy i nie ostatni raz w przypadku tego rodzaju „tematów zastępczych”. Rzecz w tym, że ani nie musiał, ani nie powinien w sprawie aborcji zajmować stanowiska – i w żaden sposób nie uniemożliwiało mu tu działania, a przeciwnie, dawało mu to możliwość unikalną.
Grodzki mógł i powinien był zaoferować wyborcom PiS rozejm i powstrzymanie protestów. Powinien był powiedzieć, że falę protestów, w szczycie zagrożenia pandemią oraz wywołanym nią kryzysem, zatrzymać jest w stanie natychmiast. W sytuacji, kiedy wszystkie sondaże pokazywały przerażenie wyborców PiS konfliktem wywołanym w niezrozumiałym celu przez Kaczyńskiego, ofertę rozejmu należało przedstawić twardo i zdecydowanie właśnie im, a Grodzki mógł to zrobić łatwo w orędziu transmitowanym przez TVP. Powinien był przedstawić warunki tego rozejmu i nie tylko my podpowiadaliśmy mu, jakie one powinny być w tamtej sytuacji. Chodziło o wstrzymanie skutków oświadczenia Przyłębskiej, powstrzymanie wszelkiej polityki w sprawach o ustrojowym znaczeniu i koncentrację wyłącznie na pandemii. Nie oznaczałoby to – i absolutnie nie powinno oznaczać – poparcia Grodzkiego dla postulatów protestu. Tym bardziej nie mogło to oznaczać poparcia Senatu. Przeciwnie – w tej sprawie Grodzki powinien był podkreślać własną i Senatu bezstronność. Wygodną dla siebie i jakoś w dodatku prawdziwą, gdy idzie o Senat, w którym – by tak rzec – konserwatyzm ma się dobrze. Treścią oferty mógł i ze wszech miar powinien być sposób rozwiązania tego konfliktu, a doraźnie – jego zawieszenie na czas śmiertelnie poważnego kryzysu pandemicznego.
Ani Grodzki, ani nikt z polityków opozycji nie był w stanie pojąć, że unikanie deklaracji w „kontrowersyjnych kwestiach światopoglądowych” nie musi oznaczać rezygnacji z politycznej inicjatywy i zaangażowania. Dało się działać na rzecz rozwiązania konfliktu w charakterze rozjemcy. Męża stanu, który ratuje kraj rozdarty wojną domową. Politycy nie rozumieli również, że tak sformułowana „oferta pokoju” byłaby dla Kaczyńskiego gigantycznym obciążeniem. Przyjmując ją – co nie było prawdopodobne – musiałby wycofać się z własnej ofensywy podjętej z wielkim hukiem. Dopadłby go „imposybilizm” – coś, czego pisowski lud nie wybacza. Odrzucając pokój – co byłoby niemal pewną reakcją Kaczyńskiego – pokazałby własnym wyborcom, że interesuje go wyłącznie wojna w imię własnych, niezrozumiałych dla nich celów, a nie troska o ofiary, które w tej wojnie poniosą oni.
Podjęcie takiej inicjatywy mogłoby rok temu wyłonić silne polityczne centrum w Senacie. I pomogłoby utrzymać ruch społeczny, zaangażowany w ówczesny protest. Tego nie zrobiono. Kosztem tego zaniechania jest „zmarnowanie energii” – by nawiązać do niedawnej deklaracji Tuska. Oraz utrata zaufania u tej części społeczeństwa, która wówczas zaangażowała się w politykę aż tak intensywnie.
3. Zaoferować unijne fundusze bez kosztów dla ludzi
Karty ma opozycja w ręku słabsze niż rok temu – to trzeba wyraźnie powiedzieć od razu, chociaż „temat” konfliktu wydaje się dla opozycji o tyle łatwiejszy, że poparcie dla Unii jest w Polsce nieporównanie silniejsze niż poparcie dla uwolnienia dostępności aborcji. Na czym polega kłopot dzisiaj? No, między innymi na tym, że twarde instrumenty działania wydają się pozostawać w gestii instytucji UE, a nie w rękach polskich polityków. Ale nie tylko o to chodzi.
To fakt, że miażdżąca większość Polaków chce Polski w Unii. Ale, kiedy mowa o unijnych sankcjach, opinie są już inne. Imponująco duża część Polaków oczekuje twardej reakcji i odmowy wypłat unijnych funduszy – ale to jest oczywiście niestety mniejszość. Może ktoś pamięta – Parlament Europejski głosował kiedyś decyzję o wszczęciu postępowania przeciw Polsce z Art. 7. Traktatu o UE za naruszenie traktatowych norm praworządności. Platforma Obywatelska postanowiła wówczas, że 19 jej europosłów ma się w tej sprawie wstrzymać od głosu. Dlaczego i w jakim celu? Ano, by „na obcych dworach nie knuć przeciw Ojczyźnie” – jak to określała pisowska propaganda. Sześcioro eurodeputowanych z PO zbuntowało się wtedy i zagłosowało za uruchomieniem unijnej procedury. Omal nie wylecieli za to z partii kierowanej wówczas przez Schetynę. Łatwo sobie wyobrazić, że w hipotetycznym głosowaniu dotyczącym finansowych konsekwencji łamania przez Polskę zasad praworządności politycy PO zachowaliby się podobnie. Nie odważyliby się głosować za sankcjami. Wbrew całemu pieprzeniu o „totalnej opozycji” nie zrobili tego jeszcze nigdy, a przykładów nie da się nawet wymienić. Wciąż pamiętajmy, proszę – nie o ocenę tu chodzi. Ten polityczny kłopot da się zrozumieć. Po prostu doświadczenia mamy, jakie mamy.
Co więcej – politycy i instytucje Unii decydując o sankcjach wobec Polski muszą wiedzieć, że politycznie służą one czemuś innemu i czemuś więcej niż tylko stworzeniu mniej lub bardziej poważnego ryzyka wypchnięcia Polski z Europy. To jest realny problem. Naprawdę. I staniemy przed nim. O żadnej strategii w tej sprawie żaden z polskich polityków nie poinformował nikogo w Unii.
Podobnie jak to było w sprawie aborcji, dzisiaj Platforma może i powinna zaoferować załatwienie sprawy. Powinna mówić, że obóz władzy w niezrozumiałym uporze przy własnych obsesjach – a dokładniej: przy obsesjach Ziobry – gotów jest zaakceptować straty, na które żadną miarą Polska nie może sobie pozwolić. Nie gadać o polexicie, o montowanej przez Kaczyńskiego dyktaturze itd. Powtarzać prostą prawdę o absurdalnym, niczemu niesłużącym konflikcie, który da się bez trudu i żadnych kosztów rozwiązać dla uniknięcia katastrofalnych strat. Powtarzać, że Platforma umie to zrobić bez trudu – zarówno w Polsce, jak i w Europie, gdzie z politykami PiS mało kto ma już ochotę rozmawiać.
Platforma nie podejmuje dzisiaj prac nad inicjatywą ustawodawczą dotyczącą sądownictwa i rozwiązującą kryzys wewnętrzny i w stosunkach z Unią. A ze wszech miar powinna to zrobić w pilnym trybie lub chociaż natychmiast rozpocząć szerokie konsultacje w tej sprawie. Z tych prac może i powinien wynikać zestaw postulatów minimum, po wypełnieniu których konflikt z TSUE przestanie istnieć, a fundusze da się odblokować. Taką ofertę Marszałek Grodzki może i powinien przedstawić pisowskim wyborcom w orędziu wygłoszonym do nich w TVP. W czym problem? Dlaczego, do cholery, tak oczywiste działanie nie jest podejmowane?
Dlaczego zapowiadana i niezrealizowana ofensywa wymierzona przeciw Witek była wszystkim, na co było stać opozycję w parlamencie? Zmiana marszałka nie tworzy oferty dla polityków, których poparcie trzeba by było uzyskać. Zmiana rządu – owszem. Byłoby czym handlować. To kolejna sfera działań, ale ją zostawmy, bo to osobny rozdział.
Projekt sądowej ustawy naprawczej może być projektem społecznym. Zbiórka podpisów byłaby zajęciem bardziej produktywnym niż śpiewanie Ody do radości na wiecach. Bardziej niż marsz na Nowogrodzką również. To zresztą zdecydowanie nie wszystko, co da się zrobić. Kolejny społeczny projekt mógłby dotyczyć referendum pytającego obywateli o dymisję władz, które dopuściły się połamania konstytucji i unijnego traktatu, narażając kraj na niebywałe straty. Powinno być jasne, że takie referendum opozycja jest zdecydowana przeprowadzić również wtedy, kiedy pisowski Sejm ten wniosek odrzuci. „Po katalońsku“. Niech tego rodzaju konkretne działania wyznaczą horyzont społecznej aktywności – nie demonstracje o zanikającej frekwencji wywołanej oczywistym poczuciem daremności zarówno wyśpiewywania Ody, jak i marszów na Nowogrodzką. Niech niosą w sobie racjonalne poczucie sprawstwa i realną szansę efektów.
4. Jedna lista w wyborach
Według dzisiejszych sondaży nawet trzy bloki wyborcze są w stanie odebrać PiS władzę. Ale nie dadzą opozycji szans na przełamanie weta Dudy. Nie wystarczą, by poradzić sobie z Przyłębską. Niewielka przewaga liczebna posłów przyszłej koalicji – piekielnie zresztą trudnej programowo – nie da mandatu społecznego, by rzeczywiście poradzić sobie ze skutkami pisowskiej demolki, nie mówiąc już o rzeczywistych źródłach kryzysu, bo o nich wciąż nikt z polityków nie ma ochoty myśleć i rozmawiać poważnie. Dzisiejsze sondaże mogą się jutro zmienić i to się prawdopodobnie stanie. Ale niezależnie od tego potrzeba nam w Polsce większości po prostu konstytucyjnej i da się to zrobić.
Jedną listą. Uzyskującą bonus w algorytmie d’Hondta i bonus za zjednoczenie kojarzone z wiarą w zwycięstwo. Jedną listą kształtowaną nie cięciem skrzydeł i eliminacją konkurencji, w czym 10 października był kolejnym krokiem, ale przeciwnie – skonstruowaną szeroko i pluralistycznie. Potwierdzającą przywództwo wyłonione nie w kampanijnym wykrzykiwaniu haseł, ale w osiąganiu politycznych celów i w realizacji społecznych postulatów. Listą, która jest emanacją społecznego ruchu idącego po władzę w państwie, by dać obywatelom własność instytucji demokracji. Emanacją tej energii, której Donald Tusk przysięgał nie zmarnować.
Da się taką listę wyłonić tak, by była wiarygodna, a nie obciążona odium gabinetowych targów o podział stołków. Da się to zrobić w otwartych, międzypartyjnych prawyborach, które zdecydują o „jedynkach”, proporcjach pomiędzy partiami, odzwierciedlą poglądy i aspiracje wyborców. Ktokolwiek z poważnych graczy wystąpi z tą propozycją i wyzwie partnerów na pojedynek w prawyborach, ten wymusi udział pozostałych. Nie da się w świetle danych i bogatych doświadczeń kolejnych wyborczych klęsk uzasadnić niezgody na wspólną listę czym innym niż egoizmem partyjnych liderów. Inicjatywa prawyborów dziś miałaby ten atut, którego zabrakło Radzie Konsultacyjnej OSK: kto do niej nie przystąpi, nie będzie miał żadnych szans.
Jedynym politykiem, który mógłby dziś z taką inicjatywą wystąpić, jest oczywiście Donald Tusk. Prosiliśmy go o to. Odpowiedzi nie znamy, choć przewidzieć ją łatwo.
5. Celem wyborów jest konstytucyjna reforma i rozwiązanie zapalnych konfliktów społecznych
Dla Platformy i każdego partyjnego polityka chcącego odwoływać się do politycznego centrum wśród wyborców tradycyjnie typowe jest kluczenie i uniki wobec „tematów zastępczych”. Każdy z nich jest równocześnie zapalnym tematem, dzielącym Polaków i to dlatego jest tak kłopotliwy politycznie. Jest jednak dziecinną naiwnością liczyć, że da się tych kwestii uniknąć. Przeciwnie – są wygodnym narzędziem w rękach zarówno ruskich trolli wywołujących podziały, gdzie tylko da się je wywołać, jak i rodzimych populistów szukających podobnych okazji. Mamy więc potwierdzoną doświadczeniem pewność, że zostaną wykorzystane.
Każdy konflikt wokół „tematów zastępczych” nie tylko wpływa rujnująco na kampanie wyborcze, ale i wstrząsa podstawami państwa. Lista tych tematów stale rośnie. To nie tylko aborcja, rozpanoszony kościół, prawa gejów, ale i np. 500+. „Tematem zastępczym” stali się dla opozycji ludzie na granicy – dlatego, że zwolenników „szczelnych granic” jest w Polsce więcej niż zwolenników PiS, zresztą w całej Europie zagrożenia w tej sprawie wyglądają tak samo. Podobnie może się za chwilę zdarzyć z unijnymi sankcjami, o czym już tu była mowa. Żadna władza nie będzie stabilna, dopóki te bomby nie zostaną jedna po drugiej rozbrojone. Ich rozbrojenie jest więc jednym z podstawowych zadań przyszłego parlamentu.
I jednym z powodów, dla których wielki ruch społeczny mógłby pójść do wyborów, by je miażdżąco wygrać.
W żadnej z tych kwestii nie da się osiągnąć jednomyślności na opozycji i to wymienia się na czele powodów, dla których wspólna lista ma nie być możliwa. To kolejny przejaw intelektualnego uwiądu, który ogarnął politykę i polityków. Żadna jednomyślność nie jest tu do niczego potrzebna, jeśli właśnie przyszły parlament miałby być miejscem rozwiązania konfliktów. Przeciwnie – potrzebny tu jest pluralizm poglądów. To on – nic innego – zagwarantuje uczciwe rozwiązania zapewniające udział wszystkich stron sporu.
To dlatego o jednej liście i o prawyborach nie da się myśleć, nie myśląc równocześnie o tym, że chodzi w tych wyborach o rozwiązanie najważniejszych i najbardziej palących problemów w kraju, a nie o ważne skądinąd 6% PKB na ochronę zdrowia. Dyskusja w prawyborach powinna być sporem w każdej tych spraw, a wynik prawyborów odzwierciedli poparcie np. w sprawie aborcji i każdej innej – nienaznaczone strachem przed PiS, prawdziwe.
Kolejnym celem jest konstytucja. Między innymi bezpieczniki demokracji. To nieprawda, że one nie mogą zostać zapisane prawem, bo każde prawo połamie ktoś taki jak politycy PiS. Jedną z cech PiS jest wodzowski ustrój i dworskie układy. Statuty niemal wszystkich polskich partii (Zieloni są tu chwalebnym wyjątkiem) nie mogłyby zostać zarejestrowane np. w Niemczech czy Danii, gdzie prawo żąda restrykcyjnych demokratycznych standardów. To jest jeden z tych bezpieczników, którego działanie jest, owszem, ograniczone, ale który działa zanim powstanie zagrożenie.
Innym – nieporównanie bardziej zasadniczym i skutecznym – jest trójpodział władzy. Sporo o nim mówiliśmy, mając na myśli niezawisłość sądów, ale kontrola rządu przez parlament nie istniała w Polsce nawet przez moment w historii III RP. Gdyby istniała, pisowski zamach na demokrację byłby po prostu niemożliwy.
Dwubiegunowy podział polityczny, który nastąpił w Polsce i który wbrew częstym opiniom nie jest wynikiem naturalnego dojrzewania demokracji, ale skrajną patologią dotyczącą w Europie już tylko Węgier (po zjednoczeniu opozycji), Polski (po utrwaleniu dominacji PO) i egzotycznej sytuacji na Malcie – nie jest ustrojowo regulowany ani większościową ordynacją wyborczą, ani prawyborczymi mechanizmami, ani silnym trójpodziałem władzy, jak to jest w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, których tradycyjna stabilność właśnie na naszych oczach odchodzi w przeszłość i gdzie przyszłość przyniesie z pewnością wiele potężnych wstrząsów. W odróżnieniu od sytuacji brytyjskiej i amerykańskiej, w Polsce mamy do czynienia z nieregulowaną żadnymi zasadami polityczną wojną gangów. Jednym z poważnych pytań jest, czy chcemy to uregulować, czy może temu zapobiec, jak postanowiliśmy dawno temu, decydując się na proporcjonalną ordynację wyborczą, wymuszającą politykę z trudem wypracowywanych koalicji i politycznych kompromisów.
Potrzeb konstytucyjnych reform tego rodzaju da się i trzeba wymienić jeszcze wiele. Przede wszystkim jednak sam mandat obecnej konstytucji – od zawsze słaby: w referendum opowiedziała się za nią nie żadna większość obywateli, ale ok. 23%, przeciwnicy konstytucji referendum zbojkotowali – ten mandat zakwestionowali wyborcy PiS w 2015 roku i potwierdzili to we wszystkich kolejnych wygrywanych przez siebie wyborach. Konstytucyjny pakt społeczny powinien zostać zawarty na nowo, jeśli mamy żyć w stabilnym i praworządnym kraju.
Marzenia ściętej głowy
Nic takiego nie nastąpi, o czym wiem dobrze. Powyższe spisałem niemal wyłącznie po to, by został kolejny ślad propozycji, który będzie się dało znaleźć, kiedy już będzie po wszystkim, a z Polski zostaną być może zgliszcza. Nie liczę specjalnie na to, by przekonać kogokolwiek, a w szczególności Donalda Tuska, od którego decyzji – by nie rzec: tweeta – zależy dzisiaj w Polsce wszystko. Tusk nie ma ucha na takie rzeczy. Nadal sądzi, że „wizje” leczy się na zamkniętych oddziałach. Uważa też – nie bez racji – że w historii III RP od jej zarania w 1989 roku wyborów się nigdy nie wygrywało, a zawsze przegrywało. Nie żadna polityczna idea, żadna programowa ofensywa przesądzała o wyniku wyborów, a wyłącznie błędy władzy lub po prostu jej „zużycie”. Rządy w Polsce upadały w wyniku własnych błędów, plącząc się we własne nogi i upadając pod własnym ciężarem.
To trafna obserwacja. Jednak ten historyczny fatalizm, a zwłaszcza uzasadnienie nim własnych kalkulacji w polityce, budził zawsze mój najgłębszy sprzeciw i był powodem wszystkiego, co sam próbowałem robić publicznie. Jeśli rzeczywiście żadnego znaczenia nie ma, że ktoś ma lepszą ofertę niż aktualnie rządzący, jeśli nie liczą się polityczne programy, idee, nawet interesy grup społecznych, jeśli żadnego znaczenia nie mają żadne społeczne wzmożenia, to nie tylko o demokracji świadczy to fatalnie, ale o polityce w ogóle.
Jeśli więc istotnie władza PiS upadnie sama z siebie na rzecz Tuska i PO, to patologia dwubiegunowej wojny politycznej utrwali się w Polsce – tak, jak 10 października utrwalił się rząd dusz Tuska na opozycji. W tej wojnie każda z partii nieuchronnie upodabnia się do przeciwnika. Nie tylko dlatego, że rywal grający nieczysto wymusza podobne zagrania w rewanżu. Dlatego, że sukces osiągnięty dzięki przeciąganiu wyborców przeciwnika wymaga zaniechania rywalizacji programów i idei. Obóz demokratów będzie się musiał wciąż bronić przed atakiem, „tematy zastępcze” pozostaną zagrożeniem, żaden z nich nie zostanie rozstrzygnięty. Czeka nas przewidywalny cykl politycznych przesileń przy rosnącej już dziś amplitudzie wstrząsów tym wywołanych. Ta wojna żadnych korzyści nie przyniesie. Żaden z tych postulatów, które nas wyganiały na ulice nie zostanie zrealizowany. Wojna – jak zawsze – przyniesie wyłącznie ofiary. Taką właśnie przyszłość zobaczyłem, patrząc na wiec w Warszawie 10 października – zarówno słuchając nazioli zagłuszających Wandę Traczyk-Stawską, jak i Bartosza Arłukowicza dziękującego dzielnej policji.
Przegrałem zatem wszystko, co usiłowałem osiągnąć. Nie tylko pokonany 55 do 15 przez Ujazdowskiego, który ostatnio zagłosował za norymberską ustawą skazującą kolejnych ludzi na śmierć na granicy. Przegrałem wszystkie starcia z opozycyjną „dorosłą polityką”. Ten bilans wypada gorzej niż bilans starć z PiS, bo w nich przynajmniej cokolwiek udało się Obywatelom RP wygrać.
To nie jest wina polityków – żebyśmy zrozumieli się dobrze. Postawiłem na „władzę ludu” i próbowałem w jej imię działać. Mottem uchwał programowych Obywateli RP był Art. 4 konstytucji – ten o władzy narodu sprawowanej przez przedstawicieli lub bezpośrednio. To nie politycy pokazali mi plecy – nie oni przede wszystkim. To lud chce władzy Tuska, a nie żadnej własnej. Tak było i jest – zmienić tego nie zdołałem ani ja, ani nikt z innych próbujących.
Cóż, pozostaje mi dzisiaj prosić Donalda Tuska o refleksję, której on niespecjalnie chce. I o „wizję”, choć on wizje wyśmiewa. Ze wszystkich innych pomysłów już się zgrałem. Nie ja jeden. Mam przynajmniej tę zaletę, że wyraźnie to widzę.
Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
2 thoughts on “Jaki ciąg dalszy? 5 postulatów bankruta z bagażnika”
Tak, à propos wspólnej listy warto przypomnieć postulat PIRS-a (Studio Opinii, Telewizja pokazała #345 z 1 czerwca 2017 roku):
„Każda partia ma swoje postulaty i swój elektorat. Namawianie wyborców Razem żeby zagłosowali na Platformę nie będzie skuteczne, nawet jeśli zna się wszelkie obrzydliwości rządów „dobrej zmiany” i zaciśnie się zęby, wspominając niektóre numery Platformy. […]
Otóż ten problem da się rozwiązać, […] w celu obalenia PiS, a więc jak przezwyciężyć wzajemne sprzeczności i animozje partii opozycji.
Trzeba stworzyć koalicję. Nazwa jeszcze do uzgodnienia, tu roboczo nazwę ją „Europa”. W tej koalicji będą np. trzy partie:
Europa Lewica
Europa Centrum
Europa Prawica
Każda partia wystawia swoich kandydatów do parlamentu, prezentuje swój program itd. Wyborcy będą głosować na swoich kandydatów i programy, ale wszystkie głosy oddane na „Lewicę”, „Centrum” i „Prawicę” idą na konto koalicji. Europa zdobywa absolutną większość.
Amen.
I jeszcze jedno. Mam nadzieję, że w dniu ogłoszenia wyników wyborów pani Joanna Szczepkowska wystąpi w telewizji i ogłosi: Proszę Państwa. W dniu dzisiejszym skończył się kaczyzm.”
2017 rok, takie proste, a tak nierealne w naszym kraju.
PS
Niekorzytanie przez marszałka senatu z orędzia jest zasmucającym i zastanawiającym dowodem nieumiejętności obrony racji stanu. Ciągle nie chcę widzieć w tym złej woli.
To jest dobry pomysł, podobnie proponował od lat Marek Borowski. Alfabetycznie uporządkowane listy z losowo wybraną początkową literą. Wspólna lista składałaby się z wielu takich „podlist”, osobno porządkowanych alfabetycznie. Jednolita w całym numeracja określałaby np. miejsca od 1-6 PSL; 7-12 PO; 13-18 Lewica; 19-25 Pl2050. Mnie się wydaje, że prawybory są na bardzo wiele sposobów nieporównanie lepszym rozwiązaniem. Natomiast proponowane tu nazwy list — absolutnie rewelacyjny pomysł na klarowność idei!