Żądania wspólnej listy wyborczej całej opozycji powinny być adresowane przede wszystkim do KO i Donalda Tuska – bo jego wezwania do jedności to polityczna mimikra, a nie żaden realny plan. Żądania powinny dotyczyć tego, jak tę listę konstruować, by dla pozostałych partii udział nie oznaczał samobójstwa. Słychać te żądania dziś powszechnie, zwłaszcza w Gazecie Wyborczej, ale nie tylko. Tkwi w tym paradoks, o którym warto chwilę pomyśleć – dlaczego teraz, a nie np. przed wyborami w 2019 roku, skoro to wtedy sytuacja była jednoznaczna, a dzisiaj nie jest? Przede wszystkim jednak ów postulat przybrał dziś postać politycznej kanonady, w której m.in. sam wziąłem udział. Tusk wzywa, pozostali odmawiają i to oni są celem artyleryjskiego ostrzału. Jego efekt zaczyna już być widoczny w sondażach. To nie tylko niesprawiedliwie jednostronna polityczna nawalanka, ale i gra bardzo niebezpieczna. Tak grać nie wolno. Zarówno z pryncypialnych, jak i strategicznych powodów. W tej grze głosy wszystkich polityków brzmią fałszywie. Próbujmy patrzeć trzeźwo, bez uproszczeń, bez wypierania rzeczywistości. To nie jest tekst „tożsamościowy” i na pewno nie ku pokrzepieniu serc. To jest tekst o tym, jak być może da się wygrać, a jak na pewno nie.
Jednym tweetem
Donald Tusk ma dziś pozycję jedynowładcy rządu dusz po opozycyjnej stronie polskiej wojny. Można dużo mówić o jego elektoracie negatywnym. Nie tylko wyznawcy PiS nienawidzą go szczerze, bo wyznanie wiary „nigdy nie zagłosuję na Tuska” dotyczy również wielu wyborców opozycji. Nie ma sensu dyskutować z tą niechęcią wobec Tuska i PO, ani nie ma sensu jej uzasadniać – ja zresztą nie mam na to ochoty, do entuzjastów PO nie należąc. Tuska zalety widzę przecież również. Pytanie, czy one są wystarczające, to jedno, ale czymś zupełnie innym jest pytanie drugie – czy opozycję, w tym również np. mnie, stać na to, by z nich zrezygnować? Czy cokolwiek da się w Polsce wygrać bez niewątpliwie potężnej grupy zwolenników Tuskowego „pragmatyzmu”, jego doświadczenia, refleksu, charyzmy i „siły”? To na opozycji grupa najliczniejsza.
Żadna z wątpliwości nie zmienia tego przede wszystkim, że dzisiaj to Donald Tusk jako jedyny ma tę unikalną i rzeczywiście imponującą zdolność mobilizacji opinii publicznej i tłumów protestujących ludzi jednym tweetem. Dla polityka to zaleta niebywała. Nie da się jej przecenić. Dla Polski natomiast… Cóż, z tym już trochę gorzej – nie z powodu rzekomych lub rzeczywistych wad Donalda Tuska, ale po prostu dlatego, że tej zdolności nie ma dziś nikt inny. Żadna inicjatywa polityczna i nawet żaden protest nie może się stać poważnym wydarzeniem, jeśli go tweet Tuska nie wesprze i nie „uprawomocni”. Kiedyś tak było z Mateuszem Kijowskim. I proponuję na to spojrzeć z lotu ptaka. Wszystko jedno, jak oceniamy Kijowskiego dzisiaj – pomnik giganta opozycji Tuska też nie jest wykuty w jakimś wiecznotrwałym granicie – ważne jest więc wiedzieć zawczasu, co się zwykle dzieje, kiedy postać charyzmatycznego lidera z jakichkolwiek powodów znika.
No, jest jak jest. Kwestionować się tego nie da, bo byłoby to przeczenie faktom. Czy jesteś zwolennikiem Szymona Hołowni, czy może Adriana Zandberga, przywódczą i dominującą pozycję Donalda Tuska musisz przyjąć do wiadomości. To nie ma związku z oceną jego polityki, za to ma silny i potrzebny realistom związek z rzeczywistością.
Gdyby wyborcy opozycji mieli szansę głosować na lidera demokratów swobodnie i bez presji PiS – więc np. w prawyborach – Tusk wygrałby każdą taką rywalizację w cuglach. Jeśli będą zmuszeni wybierać pod presją pisowskiego zagrożenia – jak to się dzieje w wyborach właściwych – większość jak zwykle wskaże najsilniejszego i przewaga Tuska będzie tym większa. Takie są fakty i dziś nic nie wskazuje na to, żeby się to miało zmienić do nadchodzących wyborów.
Donald Tusk zatem – choćby nie mówił niczego o jednej liście, a przecież mówił o tym nie raz – w ewentualnym porozumieniu musi pełnić funkcję gospodarza. Takie są konsekwencje jego wszystkich przewag. To na nim spoczywają wobec tego stosowne obowiązki. Oferta wspólnej listy musi być mianowicie uczciwa – musi uwzględniać interesy partnerów w tym samym stopniu, co interes gospodarza. Albo chociaż w porównywalnym. A tak nie jest. Kanonada wymierzona w partnerów KO każe im wszystkim popełnić polityczne samobójstwo. Dla Ojczyzny – no, tak się Polakowi godzi, wiadomo. Ale to jest nadal samobójstwo. Nie tylko zniknie Hołownia czy Czarzasty i inni – jeśli ku chwale Ojczyzny znikną, to przecież tylko dobrze. W całym tym zamieszaniu – jakkolwiek się ono skończy – stracimy jednak również ich potencjalnych wyborców. Już ich tracimy. A dla ojczyzny to źle, bo odsunięcie PiS – czy jest postulatem wystarczającym za program, czy nie – jest niewątpliwie polską racją stanu. Bez większych nadziei czekam na tweet Tuska o prawyborach na opozycji. I dobrze wiem, że bez tego tweeta żadnych prawyborów nie będzie, choćby się dało na nie dogadać z pozostałymi.
Czy istnieje siła zdolna Tuska nakłonić, by nacisnął „enter”? Tego oczywiście nie wiem – wiem tylko, gdzie da się jej szukać, a gdzie to byłoby daremne. I wiem, że szukać należy. To dziś jest potrzebne bardziej niż walenie w tych, którzy Tuskowi odmawiają.
Wspólny interes partii
Jest rozbieżny z naszym. I bardzo czytelny, zwłaszcza jeśli zachować, a nie wypierać wspomnienie bezmyślnej decyzji o starcie trzema blokami w 2019 roku i nie ulegać podobnym mechanizmom wyparcia, obserwując sytuację dzisiaj. Ani namawiający do współpracy Donald Tusk, ani odmawiający jej inni liderzy nie rozmawiają w rzeczywistości o żadnej wspólnej liście. Ten temat w ogóle dla nich nie istnieje poza sferą retorycznych figur i koniecznie trzeba sobie z tego zdawać sprawę, przyglądając się kanonadzie wymierzonej w przeciwników zjednoczenia. Są równie rzekomi jak zwolennicy. Żadnego z liderów wspólna lista nie interesuje – nie tak w każdym razie, by cokolwiek w tej sprawie poświęcać. Historia wyborów z 2019 roku poucza w dodatku, że nawet polityczna zmiana władzy nie jest czymś, za co politycy gotowi byliby umierać. Dobrze wiedzieli, że trzy listy muszą przegrać, a jedna mogłaby wygrać. Mimo to zrobili, co zrobili.
Kiedy dziś Donald Tusk mówi, że on nikomu niczego nie sugeruje, do niczego nie przymusza, a do współpracy przystąpi ten, kto po prostu zechce, to funkcją tego komunikatu nie jest zasygnalizowanie otwartości na różne rozwiązania (niby jakie zresztą – ktoś tu w ogóle cokolwiek zaproponował?), a przeciwnie – mamy się dowiedzieć, że kto nie współpracuje, ten po prostu nie chce, bo wyżej ceni własne ego niż oczywiste dobro Ojczyzny. Tusk wistuje wiedząc zatem aż nadto dobrze, że pozostali odmówić muszą – i wie, że odmowa będzie ich kosztować. Na to gra w stosunku do Hołowni. Z Lewicą poczyna sobie ostrzej i do współpracy nie zaprasza, za to imputuje jej interesowne konszachty z PiS. Czyli mówiąc wprost – zdradę.
Partnerzy w ewentualnej koalicji zawieranej à la Schetyna – więc w zamkniętych gabinetach podczas twardych targów o podział biorących miejsc, bo żadnych innych metod polska polityka wciąż nie zna – wiedzą, że przystać na to nie mogą. Zwłaszcza Hołownia straciłby na tym całą własną tożsamość i potencjał człowieka, który brudem politycznej kuchni demonstracyjnie się brzydzi. Nie chce targów, nie chce związków ze „starą polityką” oraz z samym Tuskiem. Targując się z nim o podział biorących miejsc na wspólnej liście straci cały swój autentyzm – czy on jest rzekomy, czy rzeczywisty, w to w ogóle wchodzić nie zamierzam, bo do niczego te rozważania nie prowadzą – to jest jego cały kapitał. Hołownia w dodatku bardzo serio i najwyraźniej szczerze sądzi, że będzie w stanie skutecznie zbałamucić dotychczasowych wyborców PiS do głosowania na niego, a w sojuszu z Tuskiem to będzie wykluczone. Przy całym gadaniu o programie, który PL 2050 podobno ma, a PO podobno nie, różnice programowe między Tuskiem a Hołownią wskazać byłoby trudno i gdyby doszło do debaty między nimi, to one rozpłynęłyby się w powietrzu, jak się swego czasu rozpłynęły w debacie Hołowni z Trzaskowskim, po której mówiono tylko o tym, który z nich lepiej nawijał. Panie Szymonie, panie Rafale, ależ, panie Donaldzie… Hołownia wie, że cała jego wartość polega po prostu na tym, że nie jest Tuskiem. Warto zresztą wiedzieć, że ta jego nawet tak skromnie pojmowana wartość jest w rzeczywistości niebagatelna i byłoby bardzo szkoda ją stracić niezależnie od tego, co o Hołowni i Tusku sądzimy.
W mniejszym stopniu, ale również Lewica straciłaby resztki uzasadnienia własnej obecności w polityce, bo koalicje tego rodzaju wykluczają wątki zbyt „radykalne” dla szerokiego politycznego centrum. Trzeba byłoby więc łagodzić zdania o aborcji, o Kościele, trzeba by było milczeć o granicy i ludziach tam umierających itd.
Z punktu widzenia Tuska zaproszenie do wspólnej listy jest więc sytuacją win-win. Przyjmą zaproszenie, podzielą los Inicjatywy Polskiej Barbary Nowackiej i Nowoczesnej. Nie przyjmą – stracą w notowaniach. I to się właśnie dzieje. Nic innego.
Na kłopotliwe i natarczywie formułowane zaproszenia Hołownia odpowiada więc wezwaniem do debaty. To bardzo charakterystyczne. Hołownia wie, że to kłopot dla Platformy i dlatego do debaty wzywa. Próbuje odpowiedzieć na cios. Tusk istotnie milczy, ale jego zakłopotanie jest niewyczuwalne – do odpowiadania ma zresztą innych. Odpowiada więc Borys Budka, rozstając się z całym własnym starannie wystudiowanym taktem i bez żenady bijąc poniżej pasa opowiadaniem o nawykach telewizyjnego showmana, który nie wie, na czym polega poważna polityczna debata w odróżnieniu od telewizyjnej tandety. Otóż – informuje nas Budka – debata jest poważna wtedy, kiedy się najpierw w kuluarach ustali, co kto powie. No, demokrata par excellence… Wist Hołowni był jednak co najmniej spóźniony, a jego pozycja zbyt już słaba, by kłopot, który sprawił, okazał się dla Platformy rzeczywiście kosztowny. To wciąż on traci w sondażach, Budka z Tuskiem mają się zaś nieźle i coraz lepiej. Żadna programowa debata nie jest i nigdy nie była tu celem, podobnie jak nie jest i nie była nią żadna wspólna lista. To tylko opowieści dla nas. Celem są sondaże.
Jesteśmy więc świadkami nie żadnych rozmów o listach i sojuszach, ale czegoś na kształt kolarskiej stójki w wyścigu na torze, kiedy sygnał startu już zabrzmiał, a zawodnicy wciąż stoją w miejscu rozglądając się bacznie, który z nich nie wytrzyma i ruszy jako pierwszy, dbając o dobre pozycje wyjściowe. Partie łączy to, co kolarzy – wszystkim opłaca się czekać, każdy udaje, że mu się nie spieszy. Niepisana umowa dyktowana wspólnotą interesów w konkurencji. Regułami gry. Czegoś nam w tych regułach brakuje, skoro kolarskiej stójki nie chcemy. Czego? No, po prostu znaczenia społecznych postulatów we wszystkich tych partyjnych układankach. Na szali zysków i strat one dzisiaj nic nie ważą.
Negacjoniści w sporze i nędza partyjnych kalkulacji
Hołownia serwuje opowieść o dwóch blokach, które jak w Czechach są w stanie pokonać PiS. Zapominał dodać mnóstwo szczegółów, które przesądzają o wszystkim. Że w Czechach zwycięstwo było możliwe, bo koalicyjna lista zdołała przebić rządzącą ANO, a cały układ stawki wyglądał zupełnie inaczej niż w Polsce. Zapomniał dodać, że Czechom może wystarczyć zwykła przewaga rządzącej większości, bo ich państwo istnieje, a instytucje demokracji działają, czego o Polsce od dawna powiedzieć się nie da, a nowa władza będzie się tu mierzyć z wetem Dudy i orzeczeniami Przyłębskiej. Że zatem do przełamania tych przeszkód trzeba będzie silnego mandatu oraz większości raczej jednak konstytucyjnej, której dwa bloki i czeski model nijak nie zapewnią. Hołownia przeczy istnieniu lub tylko znaczeniu „premii D’Hondta”, twierdząc, jak antyszczepionkowiec, że żadne badanie i żadna analiza nie pokazują wartości jednej listy. W rzeczywistości każda analiza pokazuje korzyść wynoszącą mniej więcej tyle, ile daje przewaga miliona głosów wyborców. Również w sytuacji, kiedy podzielona opozycja wygrywa, połączenia list potrzeba, by uzyskać większość umożliwiającą rozwiązanie konstytucyjnych problemów i rządzenie w ciężkim kryzysie.
Zwolennicy wspólnej listy przeczą z kolei innej prawdzie – dobrze potwierdzonej danymi z wyborów. Na koalicjach skleconych jak sklecono pakt senacki traci się wyborców. Znów chodzi o mniej więcej milion – czyli akurat tyle, ile da się zyskać na wspólnej liście.
Wynika to z fałszywej koncepcji centrum i „cięcia skrzydeł” – więc np. właśnie wykluczania Lewicy z porozumienia lub jej marginalizowania. Wynika to również z poszukiwania stroniącej od „radykalizmów” wspólnej płaszczyzny programowej, która zakazuje wyraźnie mówić o wszelkich sprawach potencjalnie kontrowersyjnych. To skutecznie zniechęca zaangażowanych zwolenników „radykalnej polityki”. Zatem np. obrońców praw kobiet, świeckiego państwa i świeckiej szkoły, obrońców uchodźców, ekologów, nawet co bardziej świadomych obrońców praworządności. To wszystko są nisze – „centryści” wzruszają na nie ramionami. Każda z nich może jednak decydować, a zebrane wszystkie razem – tu 5, tam kolejne 3% – stanowią już pokaźną armię. Rzeczywistym wyzwaniem jest, jak je wszystkie zachować nie niszcząc większości. To wyzwanie programowe i strategiczne równocześnie. Nikt go dotąd nie podjął.
Tusk – identycznie jak wcześniej Schetyna, tylko skuteczniej – marginalizuje konkurentów i bezwzględnie tnie skrzydła, nastawiony wyłącznie na to, by dorównać i przeskoczyć notowaniami PiS. Jeśli kosztem partnerów, to tym lepiej, bo tym większe są szanse KO na przeskoczenie PiS. Poza jednak zmniejszeniem liczby głosów całej opozycji, uruchamia to również fatalny mechanizm D’Hondta. Zmarginalizowani rywale – jeśli zanotują wynik niższy od Konfederacji, a tak notuje dziś Nowa Lewica – zapłacą „frycowym D’Hondta”, jako najsłabsza partia. Odebrane im mandaty trafią jako premia do najsilniejszej partii i jeśli będzie nią PiS, nieszczęście gotowe. Tradycyjna strategia wyborców, by obstawiać w takiej sytuacji najsilniejszego, działa fatalnie, bo sprzyja właśnie tej sytuacji – w ogromnej większości możliwych wariantów rozkładu głosów obniża sumę mandatów opozycji. Z opowieści liderów nie poznamy logiki wyborów i tego, co się w nich zdarzy naprawdę. Ta opowieść to wyłącznie blef w kolarskiej stójce. Albo efekt żenującej niewiedzy.
Zwycięstwo dwóch bloków, na które liczy Hołownia, albo zwycięstwo KO, która zdoła przeskoczyć PiS, na co z kolei liczy Tusk, widząc w Hołowni co najwyżej przyszłego i zdecydowanie słabszego koalicjanta (te dwie kalkulacje się nie wykluczają, co też trzeba wiedzieć) – oba te warianty stworzą sytuację, w której koalicja będzie konieczna i oczywiście nastąpi. To tylko dziś słyszymy, że „nigdy w życiu” – jeśli wygrana jakimś cudem nastąpi, usłyszymy o „odpowiedzialności za kraj”, a o niczyjej zdradzie nikt już mówić nie będzie. Jakieś różnice programowe? Będą bez znaczenia. Dzisiaj też go nie mają.
Koalicja będzie trudna z powodu tych samych konkurencyjnych interesów. Będzie się mierzyć z wetem Dudy, którego nie przezwycięży. Będzie się mierzyć z jeszcze trudniejszym TK Przyłębskiej. Bezpośrednim, natychmiastowym skutkiem będzie łatwy i niezwykle efektywny sojusz Dudy z Konfederacją, bo to jej będzie trzeba, by weto Dudy przełamać. Oznaczać to będzie władzę Konfederacji w najbardziej kluczowych sprawach. Fajnie? A to jest tylko skutek bezpośredni i natychmiastowy. Będą dalsze. Koalicyjna większość, skazana na bezsiłę wobec Dudy i Przyłębskiej, nie będzie mogła robić niczego poza obroną własnej większości. Resztki demokracji III RP skompromitują się do szczętu w swarach w obozie władzy niezdolnym do działania.
Z dzisiejszych sondaży zestawionych z postawą dwóch czołowych dzisiaj graczy – Tuska i Hołowni – wynika scenariusz po prostu brunatny. Dziś możemy to przewidzieć z pewnością równą tej, którą powinniśmy mieć w 2019 roku. Żaden inny scenariusz nie jest możliwy w świetle tego, co szykują nam panowie liderzy, których decyzje dojrzewają jak zwykle w zaciszu ich gabinetów. Żaden z nich o tym jednak nie mówi. Opowiadają nam nieistotne bzdurki. W rzeczywistości fundują nam koszmar gorszy niż kiedy nam fundowano drugą kadencję PiS.
Rozmawiajmy poważnie
Opowieść Hołowni o dwóch blokach i czeskim zwycięstwie jest negacjonistycznym fejkiem. Nie do obrony. Opowieść Tuska o zjednoczeniu jest fejkiem również, a ponieważ w odróżnieniu od Hołowni Tusk jest skuteczny, niebezpieczne skutki już następują. Niebezpieczna i nieodpowiedzialna jest jego gra z Lewicą. Skrajnie niebezpieczna jest gra na marginalizację Hołowni, choć dziwić się jej byłoby trudniej po wszystkich tych transferach i sondażowych zmianach, w których Hołownia rósł kosztem porażonej bezwładem KO, a wcale nie kosztem PiS. Nie nabierajmy się na przekazy dnia. Myślmy poważnie.
Nie dajmy się nabrać na zdradę Nowej Lewicy i życzmy lewicy dobrze, bo kiedy ona pójdzie pod próg, to poza złośliwą satysfakcją tych z nas, którzy nie lubią Czarzastego z Biedroniem, będzie to nieszczęście. Na kogo mają głosować ludzie, którzy wychodzili tak tłumnie na ulice w „kwestiach światopoglądowych”, skoro one wszystkie w politycznym „centrum” będą zakazane? I jak może o zdradzie lewicy mówić którykolwiek z polityków po wszystkich tych kompromitujących głosowaniach, pomylonych przyciskach i starcie trzema blokami?
Nie dajmy sobie wmówić historii o „kościółkowym” Hołowni. Nie powtarzajmy, że on chce realizować „prawo Boże” ponad prawem stanowionym, bo kiedyś powiedział to i mnóstwo innych niedorzeczności w jakiejś swojej pogadance o teologii za dychę. Takich deklaracji nie wygłasza kandydując jako polityk. Nieszczerze chowa i przemilcza własne rzeczywiste plany? To może jednak popatrzmy, co w odległej przeszłości wygadywali inni politycy – a w odróżnieniu od Hołowni wygadywali takie i gorsze rzeczy jako politycy właśnie. Wartość Hołowni – poza tym, że nie jest Tuskiem – polega właśnie na „kościółkowatości”, cokolwiek dokładnie ma ona znaczyć. Im bardziej jest „kościółkowy”, tym więcej podobnych sobie przeciągnie na naszą stronę. Ktoś nie wierzy w „opozycyjność” Hołowni i uważa, że on ma jakieś tajne porozumienie z biskupami, albo z Kaczyńskim? Taki domysł kończy możliwość rozmowy – ja mogę być na pensji u Kamińskiego z Wąsikiem, przecież nie udowodnię, że nie jestem. Hołowni i jego wyborców nie wolno zgubić w wyborach dokładnie tak, jak nie wolno zgubić lewicy.
Wielu z nas szokiem zareagowało na owację na stojąco na cześć „obrońców granic”; wielu z obrzydzeniem patrzyło, jak głosami opozycji przepadają bez czytania projekty ustaw legalizujących aborcję; jak przechodziła ustawa o IPN, nacjonalistyczna z ducha i litery, niekonstytucyjna, naruszająca traktaty; jak opozycja głosuje przeciw unijnym sankcjom za łamanie praworządności; jak głosuje za dopłatami do energii, niwecząc w ten sposób razem z PiS skutki europejskich dyrektyw klimatycznych; jak opozycja głosuje wraz z PiS „tarcze” łamiące konstytucję; jak się godzi na jej ostentacyjne deptanie w zamian za możliwość wymiany prezydenckiego kandydata; jak przegrywa wybory mimo przewagi naszych głosów. Wiecie, dlaczego posłowie klaskali Straży Granicznej w Sejmie i robili wszystkie te upokarzające nas rzeczy? Bo mogli to robić bezkarnie. Bo wiedzieli, że i tak na nich zagłosujemy. Że nie mamy innego wyjścia. Przecież nie zagłosujemy na PiS. Wybaczymy im wszystko i na żadnej żałosnej kokieterii wobec skrajnej prawicy i na żadnym otwartym skoku na własne korzyści nie stracą niczego.
Czas wyciągnąć realne konsekwencje z twardej oceny rzeczywistości. Naprawdę czas. Bo nie jest to kolejny – jak u świadków Jehowy – koniec demokracji. Czeski model Hołowni oznaczać będzie po prostu rządy Konfederacji. Cięcie skrzydeł przez Tuska również. Naprawdę żarty się kończą.
Tweet o prawyborach
Tweet, którego nie będzie. Chyba że znajdziemy sposób. To musi być sposób na Tuska. Nie na Hołownię, Czarzastego i Kosiniaka-Kamysza. Ich da się zmusić dokładnie tak, jak to Tusk już dzisiaj osiąga. Odmowa będzie ich kompromitować i niszczyć. Będą musieli się zgodzić.
Umówić trzeba się na czas i na sposób. Wspólną listę da się skonstruować, niekoniecznie ją wybierając w prawyborach ogromnym wysiłkiem społecznej samoorganizacji z zaangażowaniem środków i kadr, którymi jeszcze mogą dysponować partie. Da się ją sklecić choćby tak, jak to od dawna proponował Marek Borowski. Zgodnie z sondażami określając liczbę miejsc na wspólnej liście i rezerwując dla każdej z partii miejsca o określonych, stałych numerach. Od otwartych prawyborów zadziała to słabiej, ale zadziała. Warunkiem w jednym i drugim przypadku jest otwarta i uczciwa konkurencja między partiami opozycji. Nie kolarska stójka, a debata. Im ostrzejsza tym lepiej, bo tym większą uwagę zwiąże i większe zaangażowanie spowoduje.
Prawybory dałyby mandat, wzbudziłyby zaufanie, wywołałyby mobilizację, której nie widać dziś, kiedy się zbliża termin werbunku 27 tysięcy obserwatorów wyborczych, a żadnego efektu nie widać i żadnego nie zobaczymy. Prawybory – właśnie otwarte, angażujące, z urnami i komisjami wyborczymi, poprzedzone kampanią i zajmujące kilka miesięcy mozolnego zbierania głosów przyniosłyby to coś, czego dzisiaj trzeba, by móc liczyć na parlament nadziei, na nowy Sejm Wielki z silnym mandatem pozwalającym przełamać weto Dudy, uporać się z Przyłębską bez jawnego obchodzenia przepisów prawa i zbudować wiarygodnie działające państwo. Ale zasadniczy mechanizm byłby ten sam, co i w sondażach.
Trzeba się umówić na kampanię i na podliczenie jej wyniku. Kampania i konkurencja zamiast przepychanek w kolarskiej stójce. Partie mają prawo „liczyć się” jedna przeciw drugiej. Po to są. Uczciwa oferta da im szanse takiej rywalizacji, która nie zniweczy szans w starciu z PiS. Wspólna lista, o miejsca na której partie będą rywalizować. Według uczciwych i znanych nam reguł gry.
Gdzie szukać siły?
Z pewnością nie w partyjnych gabinetach. Z definicyjnych niemal powodów. Nie namawiam, by dzisiaj odwrócić lufy armat w trwającej kanonadzie i skierować ostrzał na Tuska. Przeciwnie. Namawiam, by przestać strzelać. Nie wolno oskarżać polityków, których akurat nie lubimy lub lubimy mniej, o to, że nie chcą umrzeć z honorem. To przecież da niewiele i żadnego sukcesu nie zapewni. KO może i przeskoczy PiS, choć stawianie na to byłoby ryzykiem szaleńczym. Nawet jednak przeskoczywszy, nie zdobędzie dla nas potrzebnej naprawdę większości, a tylko nieznacznie odsunie w czasie nieszczęście jeszcze większe.
Trzeba znaleźć kandydatów do obywatelskich list, którzy nie pójdą z partiami i na żadną ich listę nie wejdą. Już teraz pokazywać nazwiska, których w partyjnej polityce dzisiaj nie ma, a w przyszłym parlamencie zabraknąć ich nie może. To ich wartość trzeba pokazać w sondażach. To oni muszą wezwać Donalda Tuska i Platformę Obywatelską, dominującą dziś oraz w każdej dającej się przewidzieć przyszłości, do przyjęcia reguł gry uczciwej i takiej, w której nikt nie traci. Trzeba to zrobić tak, by odmowa kosztowała Platformę i Donalda Tuska tyle, ile dziś kosztuje Szymona Hołownię. Wtedy może się udać. Obawiam się, że tylko wtedy. Obawiam się również, że dzisiejsza kanonada przynosi nam więcej strat niż korzyści. To tylko panowie liderzy załatwiają między sobą swoje sprawy. Żadna z nich nie ma związku z naprawą Polski po PiS. Nawet z samym odsunięciem PiS związek ma niewielki.
O zrozumienie i o pomoc proszę ruchy obywatelskiego protestu – KOD, OSK, Akcję Demokracja, kameralne bardziej niż my, ale niezwykle wpływowe środowisko Wolnych Sądów i wszystkich pozostałych, w tym zwłaszcza inicjatywę Bloku Demokratycznego 2023. O tę pomoc proszę również media, bo to oczywiście one mają klucz do naszych umysłów. Nie ulegajmy bzdurom politycznej mimikry. Walczmy o swoje. I walczmy o nasz kraj.
10 thoughts on “Kanonada”
Jedna lista to, co najwyżej niewielkie zwycięstwo opozycji, nic nie znaczące w starciu z wetem Dudy (trybunał z dublerami nie ma żadnej mocy prawnej) i oddające moc decydowania Konfederacji – z tym stwierdzeniem się w pełni zgadzam. Nie widzę możliwości, aby młodzi popierający np.: Martę Lempart (a jest ich niemało) zagłosowali na tych, którzy wepchnęli kościół katolicki do szkół, szpitali i państwowych urzędów, mam na myśli Platformę Obywatelską. Nie sądzę też, aby zagłosowali na Hołownię, choć moim zdaniem on ma największe szanse na oddzielenie kościoła od Państwa. Zysk ze względu na d’Hondta, strata ze względu na autentyczność wyrównają się. Prawybory – Pańska idee fixe, nic nie zmienią. Listy muszą być dwie: jedna centrowa dla tych, którzy liczą się z rolą kościoła katolickiego, a więc zarówno wyborców Hołowni jak i Tuska i druga nazwijmy ją lewicowa dla tych, którzy krzyczą na ulicach: „ani jednej więcej”, noszą tęczowe gadżety i nie chcą nawet odrobiny kościoła w Państwie. Do pokonania PIS, niezbędna jest moim zdaniem jedna wspólna lista centrowa, bo dwie takie i trzecia lewicowa, oznaczają dalszą władzę populistów.
Ech… Nie, jedna lista nie jest nic nieznaczącym zyskiem, a podział na dwie słono kosztuje. Przypominam, że trzy bloki dały Kaczyńskiemu władzę, choć w głosach dostał łomot. Nie da się w dwa bloki uzyskać 276 mandatów ani 307.
I nie — nikt nie każe protestującym z Martą Lempart kobietom głosować na Ujazdowskiego. Marta musi być na liście i to na nią mają głosować. W prawyborach i potem, kiedy się znajdzie na liście wspólnej — obok Ujazdowskiego i nadal przeciw niemu. Nie może być na osobnej.
I owszem, takie cuda się zdarzały i większe. Włoscy komuniści głosowali na Berlusconiego, dając mu bezprecedensowe zwycięstwo.
Uspokoił mnie Pan, bo już myślałem, że stało się coś dziwnego i nie napisał o Ujazdowskim.
Pan na niego głosował może? Jakoś szczególnie się Pan przywiązał?
Dwa razy tak. I zagłosuję jak tylko będę mógł znów, zwłaszcza przeciwko Panu.
Zacytuję Pana z tekstu powyżej: ” Zwolennicy wspólnej listy przeczą z kolei innej prawdzie – dobrze potwierdzonej danymi z wyborów. Na koalicjach skleconych jak sklecono pakt senacki traci się wyborców. Znów chodzi o mniej więcej milion – czyli akurat tyle, ile da się zyskać na wspólnej liście.”
Zgadzam się z Panem (potwierdziły to również wybory do Parlamentu Europejskiego), choć z Pańskiej odpowiedzi wynika, że Pan się nie zgadza z tym, co sam napisał Pan w powyższym artykule! 🙂
Jak przedstawić program w sprawach światopoglądowych koalicji, w której na jednej liście, będą przywołani już przykładowo Marta Lempart i Kazimierz Ujazdowski? Konkurencja w trzy sekundy udowodni, że taka lista jest kompletnie niewiarygodna, a program niespójny. Sam bez trudu umiałbym to zrobić, choć nie jestem politykiem, tylko koderem.
Trzy listy to samobójstwo, zgadzam się z Panem całkowicie, ale dwie jeszcze nie były testowane.
Tu na tej stronie, znajdzie Pan ocenę szans przy dwóch blokach. Dwa bloki oznaczają stratę w mandatach porównywalną do tej wynikającej ze straty miliona głosów!
Wybory do PE potwierdziły nędzę „cięcia skrzydeł”. Niczego wspólnego nie mają z propozycją wspólnej listy wyłonionej w otwartej konkurencji prawyborczej. Niczego. I jeśli czegoś nie testowaliśmy, to prawyborów (dwa bloki — tak przy okazji — wytestowaliśmy — właśnie w wyborach europejskich: proszę sobie przypomnieć Wiosnę i spróbować oszacować D’Hondtem skutki takiego głosowania do Sejmu z Wiosną poniżej Konfederacji).
Autor opisał wszystko bardzo wnikliwie, ale moim zdaniem, myli w kluczowych założeniach. Zakłada, że nowy, opozycyjny rząd gdy nie będzie miał zbyt dużej większości w Sejmie, będzie miał problemy z obecnym prezydentem Dudą i Trybunałem Przyłębskiej.
Wszyscy znamy Andrzeja Dudę i wiemy jakim miernym jest prezydentem, właściwie żadnym. Po pierwsze w ostatnich wyborach został nieuczciwie wybrany przez pisowskie manipulacje, po drugie jest on kompletnie niesamodzielny. Nie pamiętam, żeby podjął jakąkolwiek decyzję bez uzgodnienia z Kaczyńskim.
Jestem pewny w 100%, że gdy PiS przegra wybory, Andrzej Duda całkowicie odwróci się od PiSu i będzie dbał tylko o własny interes. Nie będzie już zależny od PiSu, więc będzie mógł sobie na to pozwolić. Nie będzie mu się wtedy zależało, żeby odrzucać jakiekolwiek ustawy.
Ale problemem może rzeczywiście być TK Przyłębskiej. Jakakolwiek przegłosowana ustawa przez rząd będzie natychmiast przez PiS zgłaszana do TK. Jeśli nie uda w żaden sposób zablokować obecny TK, który został wybrany nielegalnie, tzn prezes i dublerzy, to będzie rzeczywiście problem z ustawami, ale wierzę, że prawnicy znajdą jakiś sposób rozwiązania tej sytuacji.
Wczoraj udostępniłem na swoim profilu, ten artykuł i dziwne, że nikt dotychczas nie zainteresował się nim, mimo że mam prawie 5 tyś znajomych.
Mamy 41 okręgów wyborczych ,nie wyobrazam sobie takich prawyborów ,najwyżej w jednym okregu i to trzeba ustalić listę Jak by to się udało ,to mozna iśc dalej. .Pózniej dla pozostałych 40 okręgów już z rzeczywistymi kandydatami , ,ale co będzie podstawą proporcji .Wiadomo ,ze nie w kazdym okręgu bedą kandydaci z każdego ugrupowania .Jakoś tego nie widzę .Latwiej dogadać się z podobnymi partiami i określić sobie parytety ,niż mieć póżniej pretensje do dużego ,ze tylko jego kandydaci przeszli.
Pan nie rozumie idei prawyborów. A ona jest prosta. Partie zgłaszają własnych kandydatów, jak to robią w każdych wyborach. W 41 okręgach sejmowych i 100 senackich (odłóżmy na chwilę skomplikowane wybory samorządowe, które będą jednoczesne i z tyłu głowy zostawmy w pamięci sejmiki, które wymagają złamania podziału łupów między partie, bo on jest szkodliwą patologią). Partie (i inne środowiska, które również zostawmy, bo ich udział, choć ważny, niewiele zmienia w mechanizmie) tworzą wspólnie komisje wyborcze — tak, by konkurujące strony mogły sobie patrzeć na ręce. „Obwodowe” (w lokalach), okręgowe i krajową. Wybory odbywają się w urnach. Nie w 27 tysiącach komisji w kraju jednocześnie, ale w 2 lub 3 tysiącach komisji umieszczonych w udostępnionych lokalach sklepów, knajp, w namiotach, w mobilnych busach w wiejskich okręgach. Głosowanie nie musi się odbywać jednocześnie. Musi trwać długo. Tydzień, miesiąc lub trzy miesiące — jak ostatnio na Węgrzech.
Głosy są następnie liczone. Wg ustalonej wcześniej „ordynacji” (piszę w cudzysłowie, bo prostszej). Albo D’Hondt (same wady, ale tak się da), albo np. większościowo, bez progów itd., czyli obsadzając miejsca na wspólnej liście (zamiast mandatów) wg liczby głosów kandydata. Sprawdzałem na wynikach wyborów, czy nie naruszy to proporcji między partiami — nie naruszy, przeciwnie, zapewni większą proporcjonalność. Da listę złożoną z tych, którzy umieją zdobywać głosy, a nie z tych ciągniętych w większości przez partyjne lokomotywy, jak Joanna Fabisiak, która mandat z Warszawy uzyskała zdobywszy tu 5 tys. głosów.
Prawybory odbywają się w jawnej i niczym nie krępowanej konkurencji między partiami. W efekcie na wspólnej liście znajdują się kandydaci konkurujących stron. W wyborach właściwych ta konkurencja może (i powinna) trwać nadal. Każdy stawia krzyżyk przy własnym kandydacie. To nie rozbija głosów w konfrontacji z PiS.
Pytania o to, kto ustala proporcje nie ma sensu — decydują o tym wyborcy. Nie tylko o tym, bo również decydują o nazwiskach, o ich miejscach itd.
Rejestracja wyborców i wszystkie te problemy są już dawno rozwiązane. Na tej stronie znajdzie Pan teksty o tym (np. Prawybory od A do Z).
Łatwiej dogadać się z podobnymi sobie partiami? I poustalać biorące miejsce w targach między liderami? Pan tak woli? Ja nie, ja wolę wybierać. Moja wola tu nic nie znaczy, bo Ojczyzna w potrzebie — wiem. Tyle, że to już ćwiczyliśmy i efekt był fatalny. Lista wytargowana w gabinecie traci część poparcia. Kandydaci senaccy — wspólni — zanotowali stratę 5% głosów w stosunku do list sejmowych. Wiele bloków? Proszę Pana, to jest arytmetyka. Decyzja o starcie dwoma blokami oznacza stratę mandatów taką, jaką powoduje strata miliona głosów!
Pisze Pan „jakoś tego nie widzę”. Proszę może jednak spróbować. Co widać z dzisiejszych sondażowych trendów i „dojrzewania politycznych decyzji” naszych znakomitych liderów? Owszem — inaczej niż w 2019 roku większość opozycyjna w Sejmie jest możliwa. Ale koalicję trzeba będzie zawrzeć. Nie z „podobnymi sobie” partiami, ale ze wszystkimi. Również z Lewicą oskarżaną dzisiaj o zdradę. Ta trudna i bezbarwna koalicja połączona nie żadną wspólnotą programową, ale potrzebą utrzymania większości, nazwaną tym razem dla wygody „poczuciem odpowiedzialności za kraj”, będzie kompletnie bezsilna. Wobec weta Dudy i orzeczeń Przyłębskiej. Jej jedyną troską i jedynym zajęciem będzie utrzymanie większości. W kluczowych sprawach decydować będzie Duda i Konfederacja, której głosów będzie trzeba, by odrzucić jego weto. To scenariusz, w którym władza dzisiejszej opozycji prawdopodobnie nie będzie w stanie wytrwać przez jedną choćby kadencję. Upadnie kompromitując demokrację III RP bardziej niż ją zdołał rozwalić Kaczyński. To nie są spekulacje, tylko rezultat przeliczenia dzisiejszych i spodziewanych wobec trendów poparć na mandaty. To jest Pan w stanie „zobaczyć”? I na to ma Pan ochotę się godzić?
Comments are closed.