Obywatelski Pak Senacki? O co chodzi, po co obywatelski, skoro pakt senacki został uzgodniony i trwają rozmowy już tylko o personalnych szczegółach? Czy chodzi o to, by polityków w Senacie zastąpić „nie-politykami”? Obywatelski Pakt Senacki to nie to samo, co Obywatelski Senat. Obywatelski Senat to marzenie, Obywatelski Pakt Senacki to absolutnie niezbędne minimum – pisze Paweł Kasprzak
Tekst został opublikowany na stronie pawelkasprzak.pl
Czy chodzi o antypartyjną rewoltę?
Tylko do pewnego stopnia.
Po pierwsze w personalnych szczegółach tkwi diabeł – i to właśnie on jest dziś przedmiotem ustaleń, na ile da się sądzić po plotkach zza kulis. Pakt senacki z 2019 roku zawarto w betonowym układzie partyjnych aparatów w drodze „targów o stołki”, w których podzielono kraj między trzy układające się partie, a każda z nich wyznaczyła na swoim terenie swoich kandydatów i kazała nam ich poprzeć jako jedynych – jedyną alternatywę wobec PiS. Dla niektórych oznaczało to sytuacje skrajnie trudne, jak to się stało w warszawskim okręgu 44., gdzie pod osłoną paktu senackiego wystawiono w ostatnim możliwym momencie Kazimierza Ujazdowskiego, który pasuje do progresywnej Warszawy jak pięść do nosa. Obecnie szykowany nam pakt ma być identyczny – w gronie tym razem czterech, a nie trzech partii.
Chodzi tymczasem nie o to, kto się do Senatu dostanie, ale kto z kim paktuje, w jaki sposób, jakie są koszty, a jakie zyski z kompromisów, kto i co tu w rzeczywistości z kim załatwia i dlaczego to nie jest pakt społeczny tylko układ zawarty w gronie czterech facetów aspirujących do władzy.
Po drugie kandydat Obywatelskiego Paktu Senackiego nie musi być koniecznie bezpartyjny. O ile tacy się zdarzą – jak Adam Bodnar, że o sobie nie wspomnę – będą według wszelkiego prawdopodobieństwa wyjątkami wśród polityków, dla których naturalną, zwykłą i jak dotąd prawidłową ścieżką była i pozostaje kariera w partiach. Kandydat Obywatelskiego Paktu Senackiego to nie ten, który do żadnej partii nie należy, a o partiach opowiada same złe rzeczy jak Paweł Kukiz (albo ja sam, a opowiadam przecież coś znacznie różnego) – ale ten lub ta, która spośród pretendentów zostanie wskazana w procedurze, którą wszyscy znamy i rozumiemy, z powodów, które znamy, a wskazanie – byłoby idealnie – odbędzie się z naszym udziałem i będzie miało charakter wyboru.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Obywatele RP: Mamy dość! Nie takich reprezentantów chcemy
Co to znaczy z naszym udziałem? Czyim dokładnie? I jak? Sposobów jest ileś i to właśnie o tych szczegółach byłby dziś sens rozmawiać, zamiast o niebezpiecznych personalnych diabelstwach.
Pretendentów wypadałoby najpierw poznać.
Następnie wypadałoby ich publicznie wysłuchać, najlepiej w sprzyjającej rzeczowej ocenie procedurze, w której autorami pytań i recenzentami odpowiedzi byliby najwybitniejsi polscy eksperci. Tych w Polsce nie brakuje. Nie wystąpią na partyjnych konwencjach, bo nie wolno im tego robić, jeśli szanują swój niezależny, ekspercki status i jeśli ten status wyklucza wykrzykiwanie haseł, które mają być chwytliwe.
Sondaż jest najsłabszym, ale najprostszym i zawsze możliwym kryterium oceny. Można się na takie umówić z góry w gronie konkurujących ze sobą stron. Wariantem najmocniejszym i wcale nietrudnym do przeprowadzenia zwłaszcza w niektórych miejskich okręgach byłyby otwarte prawybory, trwające np. miesiąc i angażujące 5 do 10% wyborców. O mnóstwie sposobów pośrednich, angażujących samorządy, środowiska i organizacje pozarządowe jest jeszcze czas rozmawiać. Najlepiej w okręgach wyborczych.
Presja albo głosowanie na konia
Zgłaszam własną kandydaturę senacką z kilku powodów, ale najpierw właśnie po to, by problem wyboru postawić. Przed wyborcami z Warszawy i zza granicy. Czy to naprawdę jest wszystko jedno, kogo przeciw PiS wystawi „zjednoczona opozycja” i czy nie warto się zastanowić nad wyborem pomiędzy np. Ujazdowskim, a Kasprzakiem? Dlaczego decyzję – bez niczyjego wpływu na nią – ma za nas podjąć kilku facetów albo wręcz jeden? Naprawdę chcemy głosować na konia, byleby był nasz? Owszem, jesteśmy gotowi tak zrobić i pokazaliśmy to wielokrotnie – ale czy tego chcemy? I czy to jest dobry pomysł? W Warszawie koń i tak zapewnia sukces, ale jak to wpływa na wynik w całej Polsce?
Skoro o Warszawie mowa, to warto ocenić sytuację może jednak trzeźwo. Jeśli stawką tych wyborów ma tutaj być – jak w całej Polsce – zwycięstwo nad PiS, to możemy nie robić nic. Z PiS naprawdę wygra tu choćby właśnie koń, o ile tylko ktoś załatwi mu dowód osobisty i zarejestruje go w PKW. Zdjęcia na plakatach nie są problemem, jakoś się kandydata ubierze i uczesze, w wywiadach pomoże życzliwość wciąż jeszcze wolnych mediów, a na koniec żadna z tych rzeczy nie będzie miała znaczenia — zdecyduje i tak nasza determinacja, a ona jest wielka i konia z pewnością wytrzyma nawet nieupudrowanego, wytrzymała już przecież niejedno.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Wspólna lista to ruch społeczny, nie partyjna koalicja
W miejscach takich jak Warszawa, także Trójmiasto, Poznań – można jeszcze wymieniać pośród setki okręgów – stawką w tych wyborach nie jest pokonanie PiS. Może nią być wybór właściwy. Co to znaczy? Nawet nie śmiem proponować, choć mógłbym. Proszę tylko, żeby się nad tym zastanowić. W końcu rozmawiamy tu wśród wielkomiejskiej inteligencji, czyż nie?
Jeśli jednak w planach naszych politycznych wodzów Warszawa ma przypaść im w nagrodę i jeśli o wyborze ma nadal nie być mowy, proponuję nie popadać w histerię. W żadnym z warszawskich okręgów (tak samo jest w Poznaniu, Trójmieście, w wielu miejscach) PiS nie przekracza progu 30%. Oznacza to, że jeśli partie wystawią konia i przy nim się uprą odmawiając rozmów o wyborze, to startować bez ryzykowania katastrofy w większościowych wyborach senackich może również kandydat niezależny i ten wybór pozostanie naszą wewnętrzną sprawą, zupełnie niezależną od walki z PiS, bo niemającą na nią wpływu – dopóki do wyborów przeciw PiS staje nie więcej niż dwoje kandydatów. Nie mogliśmy w Warszawie przegrać równocześnie z Ujazdowskim. Któryś z nas musiał dostać więcej niż 30%, skoro do podziału było 70. Tak to wygląda w Warszawie i miastach pod tym względem do niej podobnych, a nie np. w Łodzi, gdzie głosy trójki kandydatów – PiS, niezależnego Kwiatkowskiego, dysponującego poparciem nie dość lojalnej części PO (przeciw Schetynie poparła go Hanna Zdanowska) oraz Małgorzaty Niewiadomskiej-Cudak wysuniętej z SLD w ramach paktu – rozłożyły się równomiernie i katastrofa była możliwa. W Warszawie da się odmawiającym debaty zagrozić utrzymaniem kandydatury do końca i wbrew paktowi. W Warszawie i podobnych miastach mamy szansę nacisku, możemy wybrać sobie Senat po prostu dobry. Jakiego Senatu chcemy?
Tam, gdzie żyją lwy
Tak Rzymianie oznaczali na mapach tereny barbarzyńskie, co przypomniał Kuba Wygnański, proponując partiom, by „oddały Inflanty”, czyli kandydackie miejsca w okręgach, w których i tak dostają łomot i najpewniej dostaną znowu. Tu sytuacja oczywiście wymaga, by przeciw PiS wystartował jeden kandydat wspólny. Przy czym każdy z okręgów ma swoją specyfikę, a sytuacja jest radykalnie odmienna wszędzie tam, gdzie PiS wygrywa nie przekraczając progu 50% głosów i gdzie szanse przełamania są wyraźne, a inna tam, gdzie szanse wyglądają gorzej, bo PiS punktuje tam na poziomie 60% lub więcej i nikt w zasadzie nawet nie wystawia poważnych kontrkandydatów. To nie są liczne okręgi, ale istnieją. W obu typach zasadnicze jest rzecz jasna pytanie, jaka kandydatura się sprawdzi?
Wydaje się, że niekoniecznie partyjna, bo sukces PiS w tych rejonach brał się z niechęci do „elit”, czy też „klasy politycznej”, a PiS zdołał przekonać ludzi w ten charakterystyczny dla siebie sposób, że jest „anty establishmentową opozycją” nawet, kiedy rządzi i trzyma w garści wszystkie media. W takich miejscach wygrywają ludzie ciężko pracujący, co nie wyklucza zawodowych polityków, jak o tym przekonuje wygrywająca systematycznie na Podkarpaciu Elżbieta Łukacijewska – tamtejsza liderka PO. Wojciech Bakun związany z Kukiz’15 zrywając te związki w kampanii samorządowej w Przemyślu pokonał kandydata PiS z przewagą niemal 75%, choć równocześnie PiS wygrywa Senat w tamtejszym okręgu z przewagą ponad 60%, a w samym Przemyślu – ponad 50. Jak widać, da się nawet w takiej sytuacji. Ale widać też, że w klasyczny sposób partyjnej walki da się jednak wyłącznie dostać łomot.
O ile zatem wielkomiejski komfort pozwala nam szukać kandydatów po prostu dobrych, nie przejmując się zbytnio zagrożeniem ze strony PiS, o tyle frontowa sytuacja przysłowiowej „Ściany Wschodniej” zmusza nas do szukania ludzi tym lepszych – wymuszając przy okazji poszukiwanie dla nich legitymacji innej niż partyjna, bo cała gama przykładów w rodzaju Wojciecha Bakuna czy Konrada Fijołka pokazuje, że PiS pokonuje się czymś innym niż szyld opozycyjnej partii. Tu wobec tego obywatelskie komitety przydałyby się nawet bardziej.
Dlaczego ich nie tworzymy i na co czekamy wsłuchani w plotki o tajnych rozmowach paktujących polityków? Z plotek dowiadujemy się np., że PO wystawi do Senatu Giertycha. Recepta na sukces, doprawdy…
Tekst został opublikowany na stronie pawelkasprzak.pl.