Kiedy Donald Tusk ogłosił wielką manifestację 4 czerwca, przyznam, że omal nie zwymiotowałem, choć przecież w ostatnich czasach jakąś część słabnącej energii poświęcałem, żeby np. lewicowców przekonywać, że muszą się nauczyć żyć z Tuskiem, daj Boże (!) w roli premiera
Powód moich mdłości staje się nieco bardziej zrozumiały, kiedy się partyjne konwencje, konwenanse, dwory i arogancję zestawi z rzuconym bodaj przez Giertycha (!) hasztagiem #czasulicy. Czas ulicy zarządzony w gabinecie przewodniczącego PO jest jak widoczna na zdjęciu szynka po żydowsku albo Pismo Święte w dziale nauk społecznych. To oksymoron.
No, dają nam panowie po pyskach regularnie, a my wciąż dzielnie za nimi, bo inaczej się nie da. Rzecz w tym, że nie wiemy, czy nie da się inaczej. Wiemy za to dobrze, jak to jest, kiedy się „inaczej” nie spróbuje. Po 2015 roku przegraliśmy, przypomnę, wybory samorządowe, europejskie, parlamentarne, prezydenckie. Nie z Pegasusem je przegrywaliśmy. Mimo niego większość głosów padała na opozycję nie na PiS. Pegasus – z całym uznaniem dla tej znakomitej technologii – nie zaszczepił w głowach polityków idei, by iść osobno i brawurowo przegrać. Przegrać, marnując przewagę głosów ludzi, którzy opluwani przez arogancję polityków jednak dzielnie przy nich stoją, bo są od nich nieco mądrzejsi i zdecydowanie bardziej odpowiedzialni. Nie wiemy, co by się stało „inaczej”. Powinniśmy wiedzieć, co nam znowu szykują. Czas ulicy, k…a mać.
PRZEZCZYTAJ TAKŻE: Stan rozmów
Tym, którzy patrzyli i wciąż patrzą na nasze, Obywateli RP, samotne kopanie się z partyjnym koniem, mówiąc, że „przecież oni się nigdy nie zgodzą”, chcę powiedzieć – jak zawsze mówiłem – że przede wszystkim nie muszą, kiedy tak rozumiemy realizm, że od nich niczego nie oczekujemy i nigdy niczego nie próbujemy wyegzekwować, choćby publicznie mówiąc o własnych oczekiwaniach oraz o zmarnowanych przez nich szansach.
Dziś jasne się staje, że wspólnej listy nie będzie. Nie – nie z powodu wad nikczemnych charakterów Hołowni czy Czarzastego z Biedroniem. Nie powtarzajmy infantylizmów wciskanych nam z premedytacją. Oni nie dostali oferty innej niż ta, by popełnili polityczne samobójstwo. Dla Polski? Mówmy poważnie – nie, chodzi najpierw o ich samobójstwo, a o Polskę być może potem. Wspólnej listy nie będzie z dwóch innych powodów. Po pierwsze dlatego, że w charakterze gospodarza w grę wchodzi jedynie PO, a co gorsza Tusk, którego pozostali obawiają się śmiertelnie – i nie jest to zarzut wobec Tuska, bo to przecież raczej komplement. Gospodarz powinien więc być oczywiście inny i jeśli chcemy wspólnej listy, powinniśmy takiego znaleźć. Próby rozmów o obywatelskich komitetach skończyły się jednak również fiaskiem. Patrzący na nasze kopanie się z partyjnym koniem nie mają ochoty wychylać się w podobny sposób i dołączyć do niczego podobnego.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Wyborcy 18-24, głupcze
Po drugie osobny start realizuje najbardziej podstawowy interes tych partii – ich przetrwanie po prostu. Wspólna lista nie może więc wykluczyć ich chęci do „policzenia się”. Musi być wyłoniona przez wyborców. Bez prawyborów wspólnej listy więc nie będzie. Taki i aż tak prosty jest wniosek z obserwacji dzisiejszej sytuacji. Powinno to być przynajmniej teraz dla was jasne, państwo realiści.
Winien jestem też kilka bieżących informacji. Kontaktowałem się z partyjnymi politykami. Rozmowy z „mniejszymi” mają mniejszy sens – ci politycy pokazują palcami PO, twierdząc, że to od nich zależy wszystko. Na jakiś wspólny nacisk namówić ich się nie da – nie mieści to się w kulturze, do której przywykli. Na wszelkie sposoby próbowałem rozmów z PO. Wykorzystując wszelkie dostępne oficjalne i nieoficjalne kanały komunikacji. Obywatele RP ogłosili w związku z tym kilka publicznych stanowisk, w tym również takie, że jeśli KO jest jedyną siłą skłonną do otwarcia na rzecz wspólnej listy, my sami i wszyscy inni niezależni czy też obywatelscy kandydaci powinniśmy zaakceptować obecność właśnie na liście KO i poparcie właśnie dla niej. Pod warunkiem rzeczywistego otwarcia rzecz jasna. Żadnego odzewu się nie jednak doczekaliśmy. Żadnego spotkania, choćby odebranego skutecznie telefonu. Sytuacja jest jasna — to nie natłok spraw, nie zrozumiały brak czasu dla marginalnego w końcu (dobrze wiemy) środowiska. To decyzja – zlewać. Ignorować. Upokorzyć ignorowaniem.
Sam jestem więc w sytuacji, jak cztery lata temu w związku z Ujazdowskim i własną kandydaturą — też przecież zgłoszoną wraz z deklaracją wycofania po debacie, kiedy się okaże (w sondażach, na nic innego czasu nie było), że Ujazdowski ją wygra. Kiedy debaty odmówiono, namawiano mnie do wycofania się i tak. Nie zrobiłem tego. Sprawdziwszy najpierw, że PiS nie wygra w wyniku podziału głosów. Zdecydowałem się wytrzymać otwarcie już występując przeciw kandydatowi KO i arogancji zademonstrowanej wówczas. Dziś jestem w tej samej sytuacji. Jest już po odmowie debaty. I muszę się zdecydować, bo jeśli istotnie wystartuję, to bez szans na porozumienie. Musiałbym startować wbrew temu, co ogłoszono jako „pakt senacki”.
PRZECZYTAJ TAKŻE: W poszukiwaniu chłopca do bicia. Po debacie w Wyborczej
Rozmów próbowałem nie tylko na szczeblu najwyższym, a więc krajowym. O „pakcie senackim” próbowałem rozmawiać w okręgach. Zwłaszcza w takich, w których opozycja przegrywa. Jak w Kielcach, gdzie o wygraną trudno, ale niemożliwością się ona staje, kiedy przeciw PiS startuje czwórka, jak to było w 2019 roku, albo w kilku okręgach Dolnego Śląska, gdzie zwycięstwo opozycji powinno być pewne, bo opozycja ma tam nad PiS przewagę, ale które stracono, bo wystartowali też Bezpartyjni i Samorządowcy. Przegrali, ale odebrali głosy kandydatom opozycji, a nie PiS. I PiS wygrał. Rozmów próbowałem, niosąc w charakterze daru deklaracje tych ludzi, że jeśli będzie „pierwsza tura” wyłaniająca zwycięzcę do startu przeciw PiS, to w drugiej turze – w wyborach właściwych – oni nie wystartują. Partyjnych polityków ta oferta nie interesuje. Więc przegrają te okręgi znowu – jak amen w pacierzu – bo start „osób trzecich” jest bardziej pewny niż był w 2019. Z dwóch powodów. Po pierwsze w odróżnieniu od opozycji PiS wyciąga wnioski. I postara się sprowokować „osoby trzecie”. Po drugie większość tych osób ma interes startując w wyborach bez szans. Chcą „się policzyć” np. przed wyborami samorządowymi, w których wystartują również – a te są zaraz potem.
Grozi nam nie tylko d’Hondt i nie tylko przeciwskuteczna strategia „paktu senackiego”, który w rzeczywistości przed niczym nie zabezpiecza, jeśli nie zostanie zawarty w okręgach i jeśli nie będzie otwarty na wszystkich aspirujących. Sondaże znamy i widzimy, że dołują. Opozycja dołuje, nie będąc w stanie przekonać do siebie niczym, za to wyłącznie rozczarowując. Na ulicę mamy teraz wyjść „przeciw drożyźnie” — być może z „babciowym” w charakterze jednej z odpowiedzi. Mój Boże…
Kiedy się fest wkurzę, to przypominają mi się stare teksty i ich szukam. Bo przypominam sobie, że mądrzejsi ode mnie ludzie już dawno opisywali to, z czym się sam zmagam i zdarza się to tym częściej, im trafniej widzę przedmiot tych zmagań. Np. taki nienajstarszy, ale i tak już z innej epoki wywiad z Modzelewskim mi się nasunął. Na wiele sposobów zapowiadający w wygodnym jeszcze czasie roku 2013 to wszystko, co stało się potem. Taki fragment o realizmie programowego minimalizmu w polityce:
„Ludzie uważają dziś, że świat jest niedoskonały i nic z tym za bardzo nie da się zrobić. Zamiast wspólnie walczyć z niesprawiedliwością, raczej próbują indywidualnie się przystosowywać. Nawet lewica już nie wierzy, że można zmieniać świat. To rezultat przytłoczenia umysłów konserwatyzmem, a także konformizmem wobec neoliberalnej doktryny ekonomicznej, która udaje, że jest prawem matematycznym. Uwierzyliśmy zbiorowo w nieuchronne prawa rynku. No, jeśli są nieuchronne, to co robić? Kopać się z koniem?”
No, ale to Karol Modzelewski był jednym z tych, których „wizje” Tusk proponował leczyć na oddziałach zamkniętych. Co gorsza. wizja Modzelewskiego była mocno znaczona lewicowo. Człowiek myślący zdoła ją jednak bez trudu uogólnić na inne sprawy i inne postulaty. Jeśli ktoś chce tropów uogólnień, to może Marcin Król w rozmowie z Magdaleną Środą. Tekst podobnie sprzed epoki, opublikowany na rok przed katastrofą z 2015:
„Amoralna demokracja nie ma sensu. […] Jednakże demokracja, czy raczej to, co obecnie nazywamy demokracją, nie jest stanem społecznym, lecz tylko zespołem procedur. Procedury są moralnie obojętne i dzisiejsza demokracja proceduralna jest kompletnie obojętna w stosunku do moralności. Jest to stan niegodziwy. Można bowiem uznać, że polityka i moralność nie mają nic wspólnego, a wobec tego polityka to tylko sfera skuteczności. Nie można jednak jednocześnie głosić, że chce się realizować ideały demokratyczne (moralne) i zarazem w praktyce zupełnie ich nie uwzględniać. To już nie jest niemoralne, to jest po prostu cyniczne.”
PRZECZYTAJ TAKŻE: Zmieniony kodeks wyborczy, kierunek – powyborczy chaos
Stare teksty polecam. Przeczytajcie i zdziwcie się, jak bardzo trafne są diagnozy, jak surowe są oceny i jakie to wszystko przerażająco aktualne. Zamiast linków teksty do wyszukiwarki, które je szybko zlokalizują: „sroczyński modzelewski wkurzył się pan” oraz „środa król etyka i polityka” (trzeba załadować pdf-a).
4 czerwca i potem jesienią pójdziemy „przeciw drożyźnie” jak idioci, nie próbując zrobić niczego z politycznym liberalizmem skompromitowanym do szczętu przez dokładnie tych samych, leczących nasze „wizje” polityków, którzy dziś idą do wyborów i robią wszystko, by w nich zepsuć wynik. Polecam więc też nieco nowszy tekst własny, który da się znaleźć, wpisując „kasprzak polski kryzys nie wziął się odrzucenia demokracji”. I fragment:
„Kiedy więc socjalny projekt autorytarnej władzy [mowa o 500+] stał się – jak wszystko w Polsce – przedmiotem kulturowej wojny i społecznej nienawiści, kiedy w publicznej debacie pojawiły się zdania o „wyprzedaży wolności za kilka stów w portfelu”, o „roszczeniowym tłumie” i jego „dzikich obyczajach”, liberałowie ponieśli jedną z dotkliwszych dla siebie klęsk, z której rozmiaru – jak się zdaje – do dziś nie zdają sobie sprawy. Polityczny liberalizm zaprzeczył sobie i własnym wartościom, bo to właśnie emancypacja od zawsze była jego najistotniejszą treścią, a nie pozbawiony regulacji wolny rynek. Polityczny liberalizm stał się pustą ideowo obroną status quo. „Klasa polityczna” i związani z nią „ludzie mediów” bronili w tej wojnie wyłącznie własnych pozycji. Tyle w każdym razie zobaczył zbuntowany lud: kłamstwa establishmentu i promocję klasowej pogardy. I tym bardziej znienawidził liberałów.
[…] Kiedy niedostosowana do tego ustrojowo polityka wewnętrzna osunie się w dwubiegunowy podział – co zawsze dzieje się niepostrzeżenie – kiedy naprzeciw dotychczasowego mainstreamu stanie nowy, z własnymi mediami, własną identyfikacją, językiem, w którym podobnie brzmiące słowa znaczą coś zupełnie innego, kiedy kulturowym sztandarom zaczną towarzyszyć emblematy partii prowadzących do boju ogarnięte nienawiścią i strachem strony – wtedy jest już zdecydowanie za późno, bo potężne emocje pogardy, nienawiści i lęku od dawna już są wpisane w tożsamość walczących stron i nie dają się usunąć. Da się wygrywać bitwy (choć nie w Polsce ostatnio), ale nie da się rozstrzygnąć wojny. Warto tej przestrodze przyjrzeć się uważnie, ponieważ nie tylko Polska osuwa się w dwubiegunowy podział, w którym „jedność demokratów” staje się jak najbardziej zrozumiałym wyborem, a pogarda dla „dzikich” wydaje się tak dobrze uzasadniona, że niepostrzeżenie staje się jedyną tożsamością liberalnych demokratów.
Polski „przypadek socjalny” nie ma żadnego morału, a zdecydowanie powinien. Powinien przynajmniej postawić parę bardzo zasadniczych pytań, których dziś nikt rozsądny nie zada bez zażenowania. Te nierozsądne pytania, to np. po co nam w ogóle wspólne państwo oraz po co ludzie głosują i uczestniczą w demokracji – jeśli w niej uczestniczą? […] Jeśliby spytać ludzi popierających władzę autokratów i jej projekty społeczne – zamiast z wyższością orzekać o ich „sprzedajności” – usłyszelibyśmy, że głosowali za sprawiedliwością. Za czym natomiast głosowaliśmy my, ich przeciwnicy? Poczuciu solidarności jawnie zaprzeczyliśmy, opowiadając o rozdawnictwie i pasożytach sprzedających wolność. Za wolnością? Czyżby? Albo za rozsądkiem? Niewiele go w rzeczywistości wykazaliśmy.
Taki jest w Polsce kontekst przemiany kulturowej, w której nowe media – jak kiedyś druk – spowodowały pojawienie się nowych mas. Efekt był i pozostaje piorunujący. Te uwagi są o tyle istotne, że kontekst dotyczy oczywiście nie tylko kultury, ale również konkretu nadchodzących wyborów i szans liberalizmu nawet po wciąż problematycznym, choć oczekiwanym z nadzieją zwycięstwie. Te szanse nie są wielkie – dopóki liberalizm nie wystąpi z ofertą na miarę czasów i na miarę siły własnej tradycji.”
Piszę to wszystko ogarnięty mdłościami na myśl o 4 czerwca i chocholim tańcu, który wtedy nastąpi i weźmie w im udział większość tych, którzy to mogą przeczytać. Idziemy po klęskę – w ten lub inny sposób – ale chcę powiedzieć, że konstytucyjna większość jest wciąż możliwa. Osiągalna łatwiej niż się komukolwiek wydaje. Żeby ją osiągnąć trzeba jednak wyobraźni i odwagi: potrzebujemy przełamania, potrzebujemy nowej liberalnej rewolucji, pójść musimy nie „przeciw drożyźnie”, nie po „normalność”, ale po „wolność, równość, braterstwo”. Inaczej się nie da.
„Ino oni nie chcom chcieć”… Kto to są „oni”? Ano Ty, ja, my wszyscy.