Prawybory od A do Z
Poniżej lista i opis kilku założeń koncepcji i jej cech, bo skoro mówi się o prawyborach częściej niż dotychczas, to kilka częstych nieporozumień trzeba wyjaśnić koniecznie. Wiele z tych nieporozumień rozpowszechniano dotąd intencjonalnie, inne są wynikiem zwykłej w takich razach niewiedzy. Zacznijmy od przypomnienia podstaw – czym są wyłaniające wspólną listę demokratycznej opozycji otwarte, międzypartyjne prawybory proponowane od lat przez Obywateli RP, a czym żadną miarą nie są lub nie powinny być.
ABC w definicyjnym skrócie
-
- Proponowana wspólna lista nie zakłada koalicji politycznej i nie wymaga np. programowej zgody pomiędzy np. Biedroniem, Hołownią, a Kosiniakiem-Kamyszem, choć celem jest rzeczywiście obecność nawet tak skrajnie różnych polityków. Zadaniem jest tu wyłącznie odsunąć PiS jako groźnego przeciwnika wszystkich i skłonić wyborców różnych partii do poparcia tego celu. Wyłonieni w prawyborczej konkurencji parlamentarzyści różnych partii zachowają partyjną tożsamość i przynależność – mogą i raczej powinni rozejść się po wyborach każdy do swojego klubu. Treścią prawyborów jest programowa konkurencja partii o podział miejsc na wspólnej liście, a co za tym idzie w przyszłym parlamencie, w którym wspólna lista zdobędzie zdecydowaną, być może konstytucyjną większość. Nie jest treścią prawyborów pakt przywódców i nie są nią programowe uzgodnienia. Przeciwnie – chodzi o konkurencję programów. Odwrotnie niż się na ogół sądzi, prawybory są tym skuteczniejszym narzędziem politycznej mobilizacji, im większe i bardziej emocjonujące różnice dzielą uczestników.
- Prawybory nie są również pomysłem na „politykę bez partii” ani na politykę ponadpartyjną. Przeciwnie – są narzędziem odbudowy pozycji partii politycznych, utrzymania ich autonomii zagrożonej dwubiegunową wojną kultur i utrzymania ich wiodącej pozycji w parlamentarnej demokracji. To przede wszystkim partie wystawią w prawyborach własne listy kandydatów – tak jak to robią zawsze w wyborach właściwych. Praktyka pokazuje, że prawybory mogą również służyć rekonfiguracji sceny politycznej, w tym również integracji, ale to jest rzecz dalsza.
- Współobecność na wspólnej liście kandydatów konkurujących ze sobą partii ma ten sam charakter, co współobecność różnych polityków w parlamencie. Adriana Zandberga łączy przecież z Grzegorzem Schetyną nie żadne porozumienie, ale wyłącznie zgoda na praworządny parlamentaryzm sporu, jaki toczą. W maksymalnie szerokim politycznie wariancie w prawyborach wybieramy właściwie rodzaj „parlamentu demokratów”, który w wyborach właściwych pójdzie do walki z brunatnie jednolitą drużyną autokratów.
- Prawybory odbywają się według zasad niemal identycznych jak wybory właściwe. Partie i inne środowiska zgłaszają kandydatów i listy w okręgach wyborczych odpowiadających okręgom w wyborach właściwych, głosowanie odbywa się na zwykłych zasadach i istnieją proste sposoby przeprowadzenia go prawidłowo bez dostępu do państwowego spisu wyborców i innych elementów infrastruktury. Oprogramowanie umożliwiające rejestrację głosujących, wykluczające np. podwójne głosowanie oraz głosowania spoza właściwego okręgu (konieczne ograniczenie w stosunku do zwykłego kodeksu wyborczego) zostało przez Obywateli RP przygotowane już 4 lata temu. Jeśli taka byłaby potrzeba, można próbować wykluczyć głosy np. zwolenników PiS, wymagając od głosujących np. podpisu pod wnioskiem o referendum w sprawie odwołania Andrzeja Dudy. Celowość takich zabiegów w rzeczywistości nie jest jednak oczywista.
- Wśród kilku drobnych różnic w stosunku do ordynacji właściwych wyborów, pożądana wydaje się rezygnacja z progów wyborczych, z przymusu rejestrowania list na terenie całego kraju i wyraźne rozluźnienie rygorów towarzyszących rejestracji kandydatów. To nie tylko sposób na zwiększenie pluralizmu, ale również na mobilizację niewielkich grup potencjalnych wyborców pozostających dziś często poza politycznym zaangażowaniem. Decyzji wymaga również np. sposób przeliczania „mandatów” – w tym przypadku chodzi oczywiście o miejsca na wspólnych listach. Można rozważyć algorytm d’Hondta, jak i każdy inny. Z kilku względów korzystniejsze wydaje się po prostu przyznawanie miejsc i kolejności na wspólnej liście na podstawie uzyskanych głosów, w pełni proporcjonalnie, choć równie dobrze da się umówić np. na całkowicie większościową ordynację.
- Osią konstrukcji komisji wyborczych jest udział przedstawicieli konkurujących stron, a podstawowym założeniem jest ich wzajemna kontrola, gwarantująca uczciwy przebieg.
- Jedynym warunkiem porozumienia i jedyną naprawdę wymaganą platformą wspólną jest zobowiązanie wszystkich uczestniczących partii i środowisk do respektowania wyniku prawyborów i niewystawiania kandydatów poza wyłonioną listą wspólną. Polityczna siła prawyborów musi w rzeczywistości – niezależnie od sformułowań zawartego tu porozumienia – polegać na tym, że ten spośród opozycji, kto do nich nie przystąpi lub się z nich wyłamie, nie będzie miał szans na dobry wynik i nawet przekroczenie progu wyborczego przy samodzielnym starcie.
- Konieczne jest uzyskanie minimalnej progowej frekwencji prawyborów, pozwalającej uznać ich wynik za ważny i uniknąć wszelkiego rodzaju manipulacji ze strony któregoś z uczestniczących podmiotów lub zwłaszcza z zewnątrz. Założenie minimalnego progu na proponowanym przez Obywateli RP poziomie 5% (typowo prawybory w różnorodnych wariantach organizowane w innych krajach mają frekwencję około 10%) jest wyzwaniem większym niż mogłoby wynikać z powierzchownego spojrzenia na pozornie niewielki pięcioprocentowy margines. Jeśli bowiem przyjąć typową frekwencję w wyborach właściwych na poziomie 50% i uwzględnić, że wyborcy demokratycznej opozycji stanowią w przybliżeniu połowę głosujących, to oznacza to, że co piąty z dzisiejszych wyborców opozycji musiałby wziąć udział w prawyborach. To bardzo dużo. I w gruncie rzeczy jest to jedyne prawdziwe wyzwanie w przedsięwzięciu. Ponieważ jednak jednym z kluczowych warunków powodzenia w wyborach właściwych jest właśnie mobilizacja dotąd w polskiej polityce nieobecna, osiągnięcie takiego zaangażowania, w którym przeprowadzenie prawyborów staje się możliwe, należy traktować jako jedno z zadań.
- Prawybory nie wymagają żadnych znacznych wydatków. Kampania prawyborcza jest bezcennym wstępem do kampanii w wyborach właściwych. Może i powinna zostać poddana dodatkowym rygorom zakazującym np. wykorzystywania spotów i wielkoformatowych afiszy wyborczych, co redukuje koszty, zapewniając przy tym jakość konkurencji nieuwłaczającą rozumowi. Lokale wyborcze i zaangażowany personel pochodzą z aktywności o wolontariackim charakterze. Sfinansowanie przedsięwzięcia pozostaje w granicach możliwości zbiórki publicznej.
- Głosowanie odbywa się w dostępnych nieodpłatnie lokalach użyteczności publicznej, ale również np. choćby w namiotach ustawionych w dogodnych punktach w miastach oraz w samochodach w rozległych terytorialnie gminach wiejskich. Może trwać więcej niż jeden dzień – np. tydzień, miesiąc lub dłużej. Nie musi się odbywać w całej Polsce jednocześnie. Nadzór nad tajnością wyników do czasu zakończenia głosowań i zliczenia rezultatów sprawują we współpracy z komisjami wyborczymi notariusze publiczni i jest on regulowany cywilną umową pomiędzy konkurującymi w prawyborach stronami.
- Prawybory poza silną listą z wyraźnym mandatem społecznym zamiast tylko partyjnej rekomendacji, która społecznie nie zapewnia zaufania, dają również – jeśli odbyłyby się odpowiednio wcześnie – możliwość wyłonienia przywództwa opozycji, którego nie da się kwestionować, a które byłoby zdolne do prowadzenia własnej polityki jeszcze przed wyborami. To osobna sprawa i dodatkowa wartość – z kilku powodów warta rozważenia w czasach trudnych.
Dlaczego i jak to działa
Mechanizm, zalety i wady lub ryzyka – to wymaga namysłu wolnego od przekłamań, rozpoznania interesów, które mogą sprzyjać lub kolidować z powodzeniem projektu. Uwaga, tekst zawiera momenty trudne.
1. Włoskie wzorce
Pomysł międzypartyjnych, otwartych prawyborów oparty jest zwłaszcza na doświadczeniach włoskiej centrolewicy w jej wyborczych zmaganiach z prawicą Berlusconiego. W tym środowisku politycznym prawybory zorganizowano po raz pierwszy w wyborach lokalnych w 2005 roku, kiedy przyniosły one pierwsze spektakularne sukcesy. W bardzo konserwatywnej Apulii wygrał wówczas Nichi Vendola – zdeklarowany gej, eko-komunista. Pod wrażeniem tego zwycięstwa Romano Prodi postanowił w 2006 roku zorganizować ogólnokrajowe prawybory w porozumieniu 11 partii centrowych i lewicowych, w tym dwóch partii komunistycznych. Wybierano wówczas nie kandydatów, ale lidera obozu, który po zwycięstwie miał zostać premierem – podobnie jak w Polsce, nie jest to we Włoszech funkcja pochodząca z wyborów powszechnych. Prodi był wówczas oczywistym faworytem prawyborów. Niemożliwością wydawało się jednak pokonanie przezeń Berlusconiego w wyborach właściwych oraz np. to, że włoscy komuniści zagłosują na listę koalicji, kiedy ich kandydat przegra prawybory z liberałem. Wszystko to nastąpiło i Prodi, zdecydowanie wygrawszy prawybory, zwyciężył również w wyborach właściwych, uzyskując stabilną przewagę w obu izbach włoskiego parlamentu, co we włoskiej polityce nie zdarza się często. W różnych wariantach i w wyborach różnego szczebla prawybory organizowano odtąd we Włoszech wielokrotnie przez kilkanaście lat. Te bardzo bogate doświadczenia wskazują, że nad efektem wzajemnego zniechęcenia wyborców, tak różnych jak komuniści i liberałowie, dominuje odwrotny i niezwykle korzystny efekt sumowania się elektoratów, co przy bardzo znacznym wzroście frekwencji w wyborach właściwych (sięgającym czasem nawet 10% w stosunku do okręgów, w których prawyborów nie przeprowadzono), daje korzyść nie tylko całemu obozowi, ale i wszystkim zaangażowanym podmiotom. Włoskie doświadczenia pokazują potencjał politycznej integracji partii uczestniczących w prawyborach, ale również jego ograniczenia – prawybory oczywiście nie są w stanie zapobiec rozłamom.
2. Dodać elektoraty
Idea prawyborów w Polsce rządzonej przez PiS z wciąż bardzo znacznym poparciem społecznym jest rozwiązaniem podstawowej sprzeczności pomiędzy oczywistym postulatem jedności, dającym silną premię za zjednoczenie w wyniku ordynacji d’Hondta oraz zrozumiałego mechanizmu psychologicznego, a równie oczywistym i wielokrotnie potwierdzonym faktem, że elektoraty partii tworzących typowe wyborcze koalicje nie dodają się wprost. W skrajnych przypadkach poparcie dla koalicji potrafi być równe poparciu najmniejszej z tworzących ją partii. A nawet niższe.
Łatwo zrozumieć, dlaczego np. w wyborach europejskich Robert Biedroń, przyjmując od Grzegorza Schetyny miejsca na liście tworzonej przez PO Koalicji Europejskiej, straciłby wiarygodność „odnowiciela polityki” i cały potencjał Wiosny wynoszący w ówczesnych sondażach kilkanaście procent. Da się zrozumieć również, że hipotetyczna koalicja pomiędzy PO Schetyny lub Tuska i Razem Adriana Zandberga mogłaby rozczarować i zniechęcić liberalnych wyborców PO, podobnie jak równie egzotyczne próby np. z Konfederacją, które byłyby z pewnością rujnujące dla obu stron i wynik mógłby być nawet niższy od wyniku samej Konfederacji – gdyby chcieć sobie wyobrażać skutki aż tak szalonych sojuszy. Najbardziej udany spośród znanych w Polsce eksperymentów tego rodzaju, „pakt senacki” zawarty przez trzy partie opozycji w 2019 roku, przyniósł średnio pięcioprocentową stratę poparcia wspólnych kandydatów w stosunku do sumy głosów oddanych na sejmowe listy partyjne.
W roku 2019 słusznie argumentowano, że start trzema blokami poszerzy wyborczą bazę opozycji, pozwalając przyciągnąć do niej głosy odległe politycznemu centrum. Tak się rzeczywiście stało i w tych wyborach po raz pierwszy od porażki z 2015 roku opozycja dostała w sumie więcej głosów niż ich dostała Zjednoczona Prawica. Mimo to wybory przegraliśmy i partyjni sztabowcy musieli wiedzieć, że tak właśnie się stanie. Na możliwą przewagę głosów opozycji wskazywało wiele ówczesnych sondaży. Przynajmniej w teorii dało się zakładać, że zwycięstwo wspólnej listy koalicyjnej mogło być osiągalne. Równocześnie nawet najbardziej optymistyczne z sondaży, przeliczone algorytmem d’Hondta na mandaty możliwe do uzyskania przez trzy listy opozycyjne, jednoznacznie i bez ani jednego wyjątku wskazywały na to, co w rzeczywistości nastąpiło – na utrzymanie władzy PiS i porażkę opozycji. Trudno sobie wyobrazić, by tych wyliczeń nie znały sztaby wyborcze, co rodzi przykre pytania o rzeczywiste powody ówczesnej fatalnej decyzji o złamaniu jedności i starcie trzema blokami.
Idea prawyborów zmierza do tego, by wskazaną tu sprzeczność przełamać – by skutecznie dodać głosy demokratów, skorzystać na premii oferowanej przez ordynację wyborczą i zmobilizować wyborców. Prawybory są również jedyną szansą dla partii mniejszych niż Platforma Obywatelska, której dominacja wydaje się trwała. Należy tu znów przypomnieć Wiosnę Biedronia, która sondażowo notowała poparcie nawet 16% wyborców, by ostatecznie uzyskać 6% w wyborach. Wyborcy wolą „obstawić pewniaka” i właśnie tak zdecydowało w wyborach europejskich blisko 2/3 ówczesnych zwolenników Wiosny – przy całej krytyce „starej polityki” i przy wielkich nadziejach na „nową jakość”, z lęku przed PiS zagłosowali na Koalicję Europejską. Podobny los czeka Pl2050 Szymona Hołowni, jeśli również on zechce się w tych wyborach „policzyć” i ten efekt ujawnił się już dziś w postaci „efektu Tuska”, kiedy notowania Hołowni spadły właśnie na jego rzecz. W prawyborach presja lęku przed zwycięstwem PiS nie działa. Wszystkie doświadczenia wyborów w Polsce w ostatnich latach pokazują zaś bardzo jednoznacznie, że bez opozycyjnego „centrum”, którym dzisiaj jest i pozostanie Platforma Obywatelska, niczego zbudować się nie da. Jest jednak równie jasne, że „centrum” bez „nisz” napotyka szklany sufit i nie jest w stanie wygrać niczego poza pozycją dominującego ugrupowania opozycji.
3. Kluczowe znaczenie list proporcjonalnych
Wbrew częstym opiniom sugerującym dopuszczenie głosu wyborców lub uwzględnienie sondaży przy obsadzie wyborczych „jedynek” lub kandydatów w jednomandatowych okręgach senackich, a pozostawienie po staremu sejmowych list kandydackich, prawybory mają szansę sprawdzić się najlepiej właśnie w wyłanianiu wspólnej listy w proporcjonalnych wyborach sejmowych. Jeśli taka lista powstanie – powiedzmy w skrócie – w wyborczej konkurencji pomiędzy np. „liberałami” z PO, a lewicą, i jeśli na wspólnej liście znajdą się w jej wyniku kandydaci z obu nurtów, to wybory właściwe mają szansę stać się przedłużeniem również tej konkurencji. Wyborcy lewicy – bez dyktowanego lękiem przed PiS przymusu „obstawiania pewniaka” – będą mogli głosować na „swoich” przeciw „liberałom” bez rozbijania głosów i szkodzenia demokratycznej misji opozycji. Włoskie doświadczenia gry o niezerowej sumie pokazują, że dla liberałów jest to również opłacalne. Głosowanie większościowe w okręgach jednomandatowych tego efektu nie daje. Po prawyborach kandydatem – z konieczności jedynym – zostaje tu bowiem zwycięzca konkurencji, głosy zwolenników jego rywali mogą wynikać już wyłącznie z lojalności. Prawybory byłyby czymś w rodzaju głosowania w dwóch turach – jak wielokrotnie widzieliśmy, „przekazywanie poparcia” kandydata przegrywającego w I turze ma ograniczony skutek. Głosowanie na listy w wyborach proporcjonalnych działa radykalnie inaczej i korzystniej.
O ile więc „pakt senacki” i konieczny w nim „kompromis” kosztował 5% spadku poparcia, o tyle w wariancie prawyborczym można się wciąż spodziewać podobnej lub większej różnicy na korzyść pluralistycznych list proporcjonalnych – tyle, że na znacznie wyższym poziomie i z dodatkową premią d’Hondta dla dużych list.
4. Według sondaży
Można sądzić, że sondaż byłby lepszym i nieporównanie tańszym sposobem określenia składu list niż głosowanie 5%. Wskaźnik proporcji pomiędzy partiami jest przecież wystarczająco dobrze określony w sondażach. To prawda, choć natychmiast powstaje tu pytanie, czy chodzi o „wskaźnik”, czy może o „mandat”. Z licznych badań wiemy już dzisiaj dobrze, że lepszą reprezentację wyłonilibyśmy po prostu losując parlamentarzystów niż ich wybierając w kosztownym konkursie, którego reguły promują w dodatku cechy niekoniecznie pożądane u rządzących i stanowiących prawo – np. silną potrzebę osobistej kariery, narcystyczne ego, demagogię itd. Dobrze wylosowana reprezentatywna próba lepiej wyraża poglądy społeczeństwa niż jakikolwiek wyborczy rezultat politycznej kampanii. Przecież jednak nie uchwalamy ustaw przez porównanie sondaży opinii publicznej. Potrzebujemy mandatu.
Prawybory – co trzeba wyraźnie zaznaczyć – nie odzwierciedlają opinii publicznej głównie z tego powodu, że głosują w nich ci najbardziej zaangażowani i najaktywniejsi, a nie przekrój społeczeństwa. Wynik prawyborów jest i będzie zawsze inny niż wskazania sondaży. To prawda.
Powinno to zresztą skłaniać nas do myślenia o wykorzystaniu w polityce starannie wyselekcjonowanych i wyposażonych w kompetencje zgromadzeń obywatelskich, jak choćby to, które w Irlandii miało rozstrzygające znaczenie w rozwiązywaniu tamtejszego sporu o aborcję. Ograniczona i niereprezentatywna próba uczestników prawyborów to przy tym jednak zdecydowanie lepiej niż wąskie sztaby partyjnych liderów. Trzeba jednak wiedzieć, że głosujący w wyborach właściwych również nie są próbą reprezentatywną i to dokładnie z tych samych powodów. Poglądy i preferencje niegłosujących nie są reprezentowane.
Przede wszystkim prawybory dają prawdziwy, demokratyczny mandat. Równocześnie cenny jest tu właśnie ten ogromny społeczny wysiłek konieczny dla przeprowadzenia prawyborów, którego chcieliby uniknąć ci, którzy proponują ustalenie składu wspólnej listy w oparciu o znane sondażowe wskaźniki poparcia. To on ma zasadnicze znaczenie dla mobilizacji w wyborach właściwych i dla wzrostu frekwencji. To również on decyduje o wiarygodności kandydatów, którzy dysponują nie tylko rekomendacją partyjnych central, ale zweryfikowanym w prawyborach poparciem wyborców.
Podobne wady ma inna, skądinąd interesująca alternatywa wobec prawyborów, proponowana od kilku lat przez senatora Marka Borowskiego – miejsca miałyby tu być „znaczone” na wspólnej liście np. w ten sposób, że określone numery stale należą do kandydatów określonej partii. Wyborcy mogliby wówczas rozróżniać między partiami na wspólnej liście i głosować na popierane przez siebie partie, nie rozbijając głosów. Nawet jeśliby rzeczywiście tak by to działało (wydaje się, że większość głosujących stawiałoby krzyżyki po prostu przy „jedynkach”, jak to robią dotychczas), rezygnując z prawyborów, tracilibyśmy wspomniany tu potencjał mobilizacyjny.
Rzeczywiste zalety pomysłu Marka Borowskiego każą przy okazji krytycznie spojrzeć na te cechy obecnej proporcjonalnej ordynacji wyborczej, które powodują, że poparcie dla polityka z „jedynki” na liście pociąga za sobą mandaty dla ludzi o wątpliwej wartości, wśród większości „ciągniętej przez jedynkę” listy. Lider listy nieprzekraczającej progu wyborczego może mieć więcej głosów niż ktoś „wciągnięty” przez „jedynkę” i nie uzyskać mandatu, choć uzyska go ktoś dysponujący nieporównywalnie niższym poparciem. Ten powszechnie występujący efekt dzisiejszej ordynacji wyborczej jest dzisiaj niekoniecznie świadomie akceptowany przez wyborców. Być może należałoby go wyeliminować z wyborczego systemu. Prawybory w znacznym stopniu eliminują ten i kilka innych patologicznych cech ustrojowych polskiej polityki.
5. Ogień i woda w programach
Jako przyczynę niemożności porozumienia między partiami często wskazuje się nieprzekraczalne różnice programowe. Istotnie wspólna lista bardzo różnych partii –wyłoniona w sposób znany dotychczas – wymaga bardzo znacznych ograniczeń programowych. Jeśli odbywa się to – jak na ogół dotychczas w Polce – w poszukiwaniu „centrum” kosztem „skrzydeł”, to jednym z efektów jest wykluczenie z kampanii wyborczej dokładnie tych spraw, które najbardziej emocjonują opinię publiczną i są w stanie wygnać na ulice wielkie masy ludzi, jak to się stało w protestach aborcyjnych w obronie postulatów, co do których zgoda opozycyjnych partii nie jest możliwa bez utraty tożsamości i straty elektoratów. Dla idącego po większość politycznego centrum, kwestia aborcji zawsze była i wciąż pozostaje niewygodnym „tematem zastępczym”. Zamiast kampanii odwołującej się do czytelnych i cennych dla ludzi wartości, nadziei i rozbudzonych emocji, „centrum” odwołuje się do tematów „letnich” i wystudiowanego rozsądku, którego treść jest w dodatku sztucznie narzuconym „kompromisem”, w którym czytelne są wyłącznie korzyści partyjnych aparatów. Wygląda to jak recepta na porażkę.
Trzeba również powiedzieć wyraźnie, że w opowieść o nieprzekraczalnych różnicach programowych wyborcy wierzą nie bardziej niż w wartość samych programów, a tę wielokrotnie badano i wyniki są zatrważające. Wiemy więc bardzo dobrze, że mocna większość z nas – około 70% – nie ufa partiom, nie wierzy w ich obietnice, nie identyfikuje się z żadną z partii i nie sądzi, żeby zwycięstwo wyborcze którejkolwiek z nich miało jakikolwiek wpływ na ich osobistą sytuację, albo na poprawę sytuacji choćby w ochronie zdrowia, której stan należy do największych trosk większości Polaków. W rzeczywistości więc sądzimy, że to nie różnice w programach są nieprzekraczalne, ale różnice w partyjnych interesach.
Jakkolwiek wygląda ta nieprzekraczalna niemożność, prawybory wymuszają zupełnie inny rodzaj myślenia.
W sprawach dotyczących aborcji, praw LGBT, w tym prawa do adopcji przez pary jednopłciowe, zwanych „tematami zastępczymi” lub „kwestiami światopoglądowymi”; w sprawie granic i humanitaryzmu, zwanej czasem sprawą „bezpieczeństwa”; w sprawie 500+ i zakresu polityki społecznej państwa, zwanej czasem „rozdawnictwem” i wreszcie w wielu różnych zasadniczych sprawach ustrojowych, dotąd w ogóle niepodejmowanych – wolno różnić się bardzo znacznie, swobodnie prowadząc gorący, nieskrępowany i nieocenzurowany spór. To walka o program buduje jego autentyzm. Wolno o wszystkich spornych kwestiach mówić w kampanii – właśnie zwłaszcza prawyborczej, kiedy spierać da się bez lęku o wygraną PiS.
Wspólnie trzeba powiedzieć tylko tyle, że każdy z tych konfliktów musi zostać rozwiązany z uwzględnieniem głosu każdej z wielu stron licznych polskich konfliktów. To właśnie pluralizm obozu demokratów i istniejące w nim różnice – a nie zgodność poglądów – tworzą gwarancję, że nikt nikomu nie narzuci werdyktu, nikt nikogo nie wykluczy, kiedy rozwiązywane będą podstawowe problemy społeczne, polityczne i ustrojowe, które dzielą Polaków, wywołując wstrząsy groźne dla państwa. Mówimy więc o takiej Rzeczypospolitej, w której wreszcie nie trzeba się będzie bać wyniku wyborów. Ani tego, że „tęczowa zaraza” owładnie tymi nielicznymi dziećmi, które w ogóle zdołają się urodzić w „aborcyjnym szaleństwie”; ani tego, że nas na stosie spalą katoliccy fundamentaliści.
Wszystko to wymaga przełamania intelektualnej niemożności sprawiającej dotychczas, że polityczne centrum nie było w stanie zająć stanowiska np. wobec ubiegłorocznych protestów kobiet, bo wydawało się politykom, że to wymaga poparcia lub odrzucenia postulatów tego protestu, albo opowiedzenia się za lub przeciw ich stylistyce zawierającej się w haśle „wypierdalać”. Nie – demokraci mogą aborcję umieścić w czołówce listy najpilniejszych spraw do rozwiązania, obiecać rozwiązanie głosami wyborców, a nie własnych gabinetowych targów, i co najwyżej opisać, w jakim trybie konflikt powinien zostać rozwiązany. Nie muszą postulatów protestu uznawać za własne.
Legalna aborcja bez ograniczeń – trzeba to powiedzieć wyraźnie – nie może i nie powinna być programem całej opozycji startującej w wyborach. To tylko rozwiązanie aborcyjnego konfliktu może i powinno być tym programem – by był on wiarygodny i by angażował rzeczywiście wszystkich, którzy wierzą, że parlamentaryzm jest zasadą demokratycznego sporu.
Aborcja jest tylko przykładem całej klasy zagadnień – to rozumowanie da się uogólnić na wszystkie pozostałe sprawy, w których porozumienie programowe nie jest możliwe. A to jest dziś większość spraw naprawdę ważnych – należy do nich, wbrew życzeniom polityków opozycji, również stosunek do pogłębiania europejskiej integracji, sprawa granic, opieki społecznej, długu publicznego, ordynacji wyborczej i kilku innych zasadniczych kwestii ustrojowych, nawet kwestia szczepień. Wydaje się zatem, że programowo prawybory mają sens wyłącznie wtedy, kiedy zadania przyszłego parlamentu widzimy jako listę spraw do załatwienia – wydaje się również, że poza zapalnymi problemami społecznymi muszą to być sprawy o zasadniczym znaczeniu dla konstytucji i ustroju państwa rozumianych jako świadomie zawarta umowa społeczna. Z kolei bez szerokiego porozumienia wszystkich demokratów i bez otwartej programowej dyskusji z udziałem wyborców żadna tego rodzaju reforma nie ma szans powodzenia.
Tak czy owak, prawybory bardzo znacznie ułatwiają – a nie utrudniają – sformułowanie wiarygodnego programu w sytuacji zasadniczych różnic programowych wewnątrz prawyborczego obozu.
6. Kwestia przywództwa
Jedną z możliwości i potencjalnych zalet prawyborów mogłoby być wyłonienie w obozie demokratów przywództwa o potwierdzonym i niekwestionowanym mandacie – zdolnego do prowadzenia aktywnej polityki tu i teraz, a nie tylko trwającego w oczekiwaniu na przyszłe wyborcze zwycięstwo. Brak tego przywództwa niejednokrotnie boleśnie dawał o sobie znać w ciągu minionych 6 lat. Ale równocześnie ujawnia się tu jedna z potencjalnych wad prawyborów i bardzo poważne ryzyko z nimi związane.
Kiedy konstytuuje się nowy parlament, międzypartyjna konkurencja z kampanii wyborczej nie ustaje. Przeciwnie – natychmiast rozpoczyna się kampania przed następnymi wyborami. Na tym właśnie polega teatr polityki i w tym między innymi wyraża się słabość parlamentaryzmu: debata parlamentarnej większości z opozycyjną mniejszością nie jest próbą poszukiwania konsensualnych rozwiązań ani próbą negocjacji zmierzających do rozstrzygnięcia konfliktu czy też jego instytucjonalizacji, jak tego niegdyś chciał Jacek Kuroń. To najczęściej wyłącznie konkurs retorycznych popisów służący kampanijnym celom. Byłoby naiwnością sądzić, że prawybory i ich wynik stworzą tu jakiś wyjątek. Nie ma po temu żadnych przesłanek. Dlatego wbrew potrzebie przywództwa być może prawybory powinny się w rzeczywistości odbyć w najpóźniejszym możliwym, a nie najwcześniejszym momencie – w przeciwnym wypadku możemy się stać świadkami fatalnej w skutkach erozji wyłonionego w prawyborach przywództwa.
Za wczesnym przeprowadzeniem prawyborów przemawia jednak równocześnie niepewność rzeczywistego terminu wyborów i świadomość, że uczciwe wybory trzeba będzie w obecnej polskiej sytuacji raczej wymuszać, a nie oczekiwać ich w spokoju.
„Oni się nigdy nie zgodzą”
Taki werdykt Obywatele RP słyszeli niemal zawsze w niezwykle rzadkich okazjach, kiedy o prawyborach zdarzało się im z kimkolwiek porozmawiać poważnie. O „rachunku wykonalności” ten werdykt oczywiście przesądza. „Oni” to politycy. Wszyscy jako „klasa”, jeśli rozmawiać np. z komentatorami polityki. Lub liderzy PO, jeśli z kolei porozmawiać z politykami mniejszych partii. Istotnie „oni się nigdy nie zgadzali”, co kończyło sprawę, bo nie da się prawyborów przeprowadzić bez uczestniczących w nich partii. Warto zrozumieć mechanizm odrzucenia z jednej strony i brak jakiejkolwiek presji ze strony opinii publicznej z drugiej.
Opór polityków PO objawiał się na rozmaite sposoby. Między innymi zakazem rozmów o prawyborach oraz apelami, by poczekać „aż dojrzeją polityczne decyzje”, napomnieniami o jedność, kiedy już „nie ma czasu na spory” i trzeba „odsunąć PiS”. Nigdy dość przypominania, że PiS trwa nieodsunięty, a „czasu na spory” brakowało stale choć mijały lata i kolejne przegrywane wybory.
Ewentualne rzadkie poparcie idei prawyborów przez polityków drugiej linii było ignorowane lub wyśmiewane. Politycy o większym znaczeniu otrzymywali zaś natychmiast oferty czołowych miejsc na listach wyborczych i wybór pomiędzy pewnym awansem, a równie pewną marginalizacją w gronie „niepoważnych”. W wyborach samorządowych z 2018 roku propozycję prawyborów rozważała Nowoczesna. Ostatecznie zdecydowała się przystąpić do Koalicji Obywatelskiej dostając na wspólnej liście tyle miejsc, ile w żadnych wyborach i prawyborach nie zdołałaby uzyskać. Obywatele RP prowadzili przygotowania i rozmowy w kilkudziesięciu gminach w Polsce – do prawyborów nie doszło w żadnej z nich. W wyborach europejskich proponowali wystąpienie z tą inicjatywą Biedroniowi. Ten jednak wolał się „policzyć” – z wiadomym dziś i wówczas przewidywanym skutkiem, w który jednak nie chciał uwierzyć. Podobnie zachowuje się dzisiaj Szymon Hołownia – partner o tyle cenniejszy i bardziej interesujący, że wciąż dysponujący potencjałem przyciągania wyborców drugiej strony polskiej wojny.
Idea prawyborów – poza strategiczną skutecznością – była w programie Obywateli RP szansą realnych działań zmierzających do demokratyzacji ustroju partii politycznych, co w ich ocenie jest jednym ze źródeł patologii polskiej demokracji i jedną z istotnych przyczyn kryzysu z 2015 roku. To, co dla Obywateli RP jest jedną z wielu zalet pomysłu, stanowi równocześnie nieprzekraczalną, jak się okazuje, barierę w jego realizacji. Demokratyzacja partii narusza istotne interesy polityków.
Rzeczywiście głos wyborców w prawyborach istotnie przecina partyjny obyczaj, całą definicję partyjnych karier i podstawowy instrument władzy wewnątrz partii. Istnieje bardzo krótka lista polityków dobrze znanych wyborcom – tych którzy bywają „lokomotywami list” i własną pozycję zawdzięczają osobistej popularności wśród wyborców. Pozostała ogromna większość zawdzięcza swoje pozycje wyłącznie partyjnym nominacjom kandydackim. Partie mają swoje „biorące miejsca” i awans w wyniku nominacji jest w większości wypadków pewny i łatwo przewidywalny. Zależy od miejsca na liście, nie od wartości kandydata. W praktyce zatem władza i wpływy wewnątrz partii kształtują się właśnie w tej grze. Szef decydujący o miejscach na liście, decyduje w istocie o być albo nie być polityków. Jego pozycja zależy następnie od ich lojalnego wsparcia. Prawybory – oddając wyborcom ostateczną decyzję o miejscach na wspólnej liście – przecinają tę praktykę.
Opisany mechanizm w jakimś stopniu działałby nadal. Nadal to partie wystawiałyby polityków. I „lokomotywy”, i tych, których „lokomotywy” ciągną. Wyborcy tylko w niewielkim stopniu – w prawyborach chodzi o najbardziej zaangażowanych i najbardziej świadomych z nich – lepiej znaliby pozostałych kandydatów. Socjologicznie mechanizm wyborczy byłby więc bardzo podobny. Ustrojowo byłby jednak radykalnie różny. Opór liderów wynika właśnie z tego: erozji – choć nie zniszczeniu – uległby podstawowy instrument ich władzy.
Opór liderów mniejszych partii jest zrozumiały zdecydowanie trudniej – jego przyczyny są jednak dość podobne i zrozumiałe się jednak stają, jeśli wiemy, że wiara w zwycięstwo i odsunięcie PiS jest w politycznych karierach motywacją znacznie słabszą niż utrzymanie osobistej pozycji polityków i własnych „miejsc biorących”.
Obywatele RP mieli w ciągu kilku lat bardzo wiele okazji, by się przekonać, że ich nadzieje na presję społeczną były jeszcze bardziej naiwne niż te związane z politykami. Tu z kolei decydujące wydają się wspomniane już proporcje poparcia kandydatów „niszowych”, jak Biedroń, Hołownia, czy Kasprzak w epizodzie kandydowania do Senatu, albo wcześniej Marta Lempart startująca w wyborach samorządowych. Pułap 15% wyborców szukających „nowej polityki” – rzeczywistej, czy tylko populistycznie zapowiadanej – wydaje się nieprzekraczalny. To mniej więcej co trzeci wyborca opozycji ulega tego rodzaju nadziejom. Pozostałe 2/3 elektoratu opozycji ma cechy elektoratów betonowych. Jest im wszystko jedno, kogo wystawia opozycja w wyborach i co opowiada w kampanii. Ten „lud” nie oczekuje własnej władzy obiecanej mu konstytucji – dzisiaj chce władzy Tuska. Co więcej, te sondażowe proporcje zmieniają się w konfrontacyjnej sytuacji wyborczego plebiscytu, kiedy, jak o tym już tu była mowa, zagrożeni „obstawiamy pewniaka”. Wtedy na „nową jakość” stawia niewielu więcej niż co dziesiąty wyborca opozycji. Jak to było z 6% Wiosny Biedronia u szczytu jego krótkotrwałej popularności.
Tweet o prawyborach
Rozumiejąc pomysł prawyborów, stojącą za nim szerszą ideę, mechanizm działania i interesy, które narusza, warto na koniec wady i zalety rozważyć na konkretnym tle obecnej sytuacji.
Sukces w wyborach zależy od kilku kluczowych czynników. Wymieńmy te, co do których panuje zgoda:
-
- Wiara w zwycięstwo i poczucie jego sensu, przekraczające jednostkowe potrzeby.
- Jedność wobec przeciwnika – chodzi tu zarówno o arytmetykę d’Hondta, jak o „bonus za zjednoczenie”, dodatkowo umacniający wspomnianą wiarę w zwycięstwo. To się liczy niezależnie od prawyborów.
- Zdolność wykorzystania „nisz” – małych, czasem kilkuprocentowych grup wyborców o poglądach np. uchodzących za radykalne. Punkty 2 i 3 uchodziły dotąd za sprzeczne z powodów wyżej opisanych.
- Zdolność przeciągnięcia dotychczasowych wyborców PiS.
- Zdolność angażowania niezdecydowanych i dotąd niegłosujących.
Na tej liście nie ma programu i jest to celowe pominięcie. Donald Tusk z programem – dziś widać to wyraźniej niż kiedykolwiek – jest wart tyle samo, co Tusk bez programu, mówiący zamiast tego o konieczności „walki ze złem”. „Walka ze złem” ma przy tym tę przewagę nad wszelkimi „sześciopakami Schetyny”, że niesie ze sobą decydujące o powodzeniu emocje. Nie ma również na powyższej liście „wyborczej koniunktury”, czyli nastrojów opisywanych przez sondaże poparcia i perspektywy nadchodzących kryzysów, które poparcie są w stanie odwrócić. Jeden z kryzysów, przed którymi władza PiS staje, rozgrywa się dziś w Europie i jest spowodowany postawą Komisji Europejskiej, wyrokami TSUE i fatalną opinią, jaką w Europie ma rząd PiS. To wszystko jest efektem działań wieńczących jeszcze w 2018 roku wielkie fale społecznych protestów – skutecznego nacisku i lobbingu instytucji, organizacji i ruchów społeczeństwa obywatelskiego. Politycy opozycji nie brali w tym udziału. O tym, czy ten kryzys będzie dzisiaj dla PiS zderzeniem ze ścianą, przesądzi nasza inicjatywa. Politycznego przywództwa opozycji potrzebujemy pilnie właśnie po to, by ona mogła nastąpić. Na „koniunkturę wyborczą” mamy więc lub możemy mieć wpływ. Szanse wyborcze oczywiście się od tego zmienią. Ale „koniunktura wyborcza” nie jest w tym układzie „zmienną niezależną”. Zależy dokładnie od tych samych i wymienionych tu czynników, które decydują o wyborach.
Przywódcza pozycja Donalda Tuska i wiązane z nim od dawna nadzieje są ogromnym atutem w pierwszym z wymienionych powyżej punktów. Krytykowany zwłaszcza w środowiskach obywatelskich syndrom „wodza na białym koniu” ma oczywistą zaletę – i ona polega właśnie na wierze z możliwość zwycięstwa. Tę wiarę Donald Tusk rzeczywiście budzi.
Jeśli chodzi o zdolność jednoczenia opozycji, Tusk ma już raczej same wady i dość wyraźnie widać to w dzisiejszych zachowaniach pozostałych, poważnie przezeń zdegradowanych liderów. Tusk może zjednoczyć opozycję marginalizując potencjalnych partnerów. To się może udać i niekoniecznie musi oznaczać wyborczą porażkę, ale ma wszystkie wady „cięcia skrzydeł” – neutralizując i zniechęcając do zaangażowania wszystkie wyborcze „nisze”, które da się dziś ocenić na 15 do 20% potencjalnych wyborców. Jeśli więc zgodzimy się, że istotnie powyższa lista pięciu warunków wyborczego sukcesu ma sens, to przywództwo Tuska działa na niekorzyść we wszystkich z nich z wyjątkiem pierwszego.
Wiarygodnie przeprowadzona akcja prawyborcza ma szansę ten rachunek odwrócić, niezależnie od tego, że – podobnie jak niegdyś Prodi we Włoszech – Donald Tusk i PO byliby w prawyborach oczywistym faworytem. Prawybory niosą ze sobą korzyści pod każdym z wymienionych tu pięciu względów i tylko czwarty z nich – zdolność przyciągnięcia wyborców PiS – może budzić wątpliwości, jeśli wiemy, że prawybory nie wpłyną na dominację PO w obozie demokratycznym. Wyborców PiS w największym stopniu zniechęca bowiem właśnie Platforma i Donald Tusk. Wszystko zależałoby tu od tego, na ile głęboką zmianę spowodowałyby prawybory – jaka byłaby pozycja Hołowni, obecność i wiarygodność nowych osobowości, ruchów i organizacji obywatelskich oraz na ile silnie i wyraźnie reprezentowane byłyby postulaty bliskie dziś drugiej stronie polskiej wojny. Jeszcze raz okazuje się więc z tej okazji, że nie uzgodnienia programów są tu ważne, ale przeciwnie – ostro zarysowany protokół programowych rozbieżności.
Dotyczący prawyborów rachunek zysków i strat przeprowadzony w dzisiejszych politycznych realiach przemawia więc na ich korzyść być może nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Licząc koniecznymi warunkami sukcesu, przewaga jest tu jak 5 do 1. Równocześnie jednak otwarcie tego rodzaju wydaje się możliwe w mniejszym niż kiedykolwiek stopniu i przeczy mu niemal wszystko, co dziś mówi, robi i co osiąga Donald Tusk oraz Platforma kierowana przezeń ręką tak żelazną, że uścisk Schetyny prawdopodobnie politycy PO wspominają dziś jak pieszczotę.
Obywatele RP próbowali na rzecz prawyborów rozmaitych form perswazji i nacisku, włącznie z wystawieniem kandydata w wyborach, by pokazać znaczenie „nisz”, które prawybory mogłyby efektywnie dodać do wyniku opozycji. Obywatele RP zapowiadali również wystawienie własnych list i kandydatów – znów nie po to, by rozpocząć kariery parlamentarnych polityków, ale po to, by móc efektywnie żądać prawyborów z pozycji partnera, z którym trzeba się liczyć. Dziś tego rodzaju inicjatywa nie wydaje się w żadnym stopniu możliwa, ponieważ pozycja liczącego się partnera jest nieosiągalna. Entuzjazm, który wzbudzi przywództwo Tuska wzywającego do „walki ze złem” będzie z całą pewnością nieporównywalnie większy niż niedawny entuzjazm „Trzask, prask” z okazji głosowania prezydenckiego – a choć łatwo widoczna była wówczas zarówno nikłość rzeczywistych szans, jak i rujnujący tożsamość demokratów konstytucyjny skandal, który opozycja zdecydowała się legitymizować własnym udziałem, niemal nikt nie zechciał słuchać oczywistych przestróg i apele o bojkot pseudowyborów pozostały całkowicie bez echa. Pod tym względem w nadchodzących wyborach parlamentarnych może być tylko gorzej.
Nacisk opinii publicznej jest więc dziś w rzeczywistości zdominowanej autorytetem Tuska wykluczony albo skrajnie mało prawdopodobny. Pozostają próby perswazji. Wszystkie dotychczasowe – trzeba to wiedzieć – kończyły się niepowodzeniem.
Być może da się Tuska przekonać historyczną rolą, jaką mógłby odegrać. Mógłby być nie tylko jak Prodi we Włoszech – nie tylko niekwestionowanym przywódcą szerokiego obozu politycznego i nie tylko mężem stanu ratującym nas trwale z opresji, narzucającym zupełnie nowe reguły i inną, lepszą rzeczywistość. Populistyczne zagrożenie dotyczy dziś nie tylko Polski. Bezradność liberalnych demokratów wobec populistycznych haseł również nie tylko w Polsce się objawia. Push back wobec migrantów i uchodźców – nigdy nie zadeklarowana, ale realizowana w Europie polityka dyktowana tym samym, dobrze nam z Polski znanym lękiem przed dawaniem pożywki populistycznej prawicy – to tylko jeden z przykładów tej bezradności. Demokratyczne otwarcie i realna debata pomiędzy racjami w konflikcie, proponowana tu wraz z projektem prawyborów, jest być może tą odpowiedzią, której poszukujemy nie tylko w Polsce, ale także w Europie. W Polsce natomiast – czy się to komuś podoba, czy nie – wszystko dziś zależy od tego, co zrobi Tusk.
Prawybory mogą zależeć od jednego tweeta. Jakkolwiek paradoksalnie i gorzko to brzmi.
6 thoughts on “Prawybory od A do Z”
Moim zdaniem jest to najlepszy pomysł na sprawiedliwe wybory. Wierzę, że zostanie wykorzystany, bo każda inna opcja nie wybierze tego najlepszego.
Ne wiem, czy najlepszy — przede wszystkim żadnego innego nikt dotąd nie położył na stole. Wygląda, jakby wysiłek przemilczania prawyborów pochłaniał całą programową energię 😉
Panie Pawle, czy nie obawia się Pan masowego udziału w prawyborach wyborców obecnej władzy, skutecznie zmobilizowanych przez telewizję, kościół itp., którzy pójdą tylko po to by zagłosować przeciw, by „rozwalić system”?
Trochę się obawiam i takie obawy są podnoszone. We Włoszech, na których doświadczenie się powołujemy, takiego trollingu próbowali zwolennicy Berlusconiego. Zadanie było — mówiąc brutalnie — takie, żeby demokratom wybrać najgłupszego kandydata. Zaburzenie wyników było w efekcie marginalne. Ale właśnie takim przypadkom służy minimalny próg frekwencyjny na poziomie 5% oraz brak możliwości głosowania poza gminą, która wystawiła dowód osobisty wyborcy. Zmasowana akcja jest nadal możliwa — np. księża w kościołach mogą do tego namawiać. Ale musieliby to zrobić otwarcie, publicznie i co więcej, musieliby wskazać kandydata, na którego ludzie mają głosować w tej „dywersji”. To bardzo mało prawdopodobny scenariusz. Należy się zastanowić, czy na udział wyborców PiS właśnie nie liczyć. Tylko przypomnę — kiedy „przeciw Ujazdowskiemu” dostałem 85 720 głosów, to połowę z nich dostałem od sejmowych wyborców Konfederacji. Dla mie to tyleż kłopotliwa informacja, co jednak obiecująca. Mniej więcej wiem, dlaczego tak głosowali, znając moje poglądy w bardzo wielu przypadkach. To osobny rozdział.
Takim głosom można łatwo zapobiec i pisałem również o tym. Na przykład wymagając od głosujących (przy wydawaniu kart do głosowania) podpisania obywatelskiego wniosku o referendum w sprawie odwołania Dudy. Był też projekt — Włosi tak robili, nie pamiętam, czy nie Węgrzy też — żeby głosujący wpłacali np. 5 zł na fundusz przyszłej kampanii (prawnie to byłoby akurat trudne, ale chodzi raczej o symboliczne znaczenie takiego zaangażowania po opozycyjnej stronie). No, różne takie wyjścia są możliwe. Jednak szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby to był dobry kierunek. Moim zdaniem im bardziej otwarta formuła, tym lepiej.
1. W opisie proceduralnym prawyborów zabrakło mi podjęcia zagadnienia parytetów płciowych. Ordynacja tego wymaga, a jest to nieco niekompatybilne z wolnymi prawyborami. Co w wypadku, gdy wynik prawyborów nie spełni parytetowego obowiązku?
2. Drugi problem proceduralny, to co jest przewidziane na wypadek nieosiągnięcia progu frekwencyjnego? Całkowita rezygnacja z wystawienia listy w danym okręgu, czy też alternatywne listy negocjowane przez partyjnych funkcjonariuszy?
3. Dlaczego w sposobach głosowania nie ma np. możliwości głosowania listownego lub mobilnych urn wyborczych na podwórkach osiedlowych, przykościelnych i innych? Te środki mogłoby wspomóc zarówno promocję idei, jak również zwiększyć nieco frekwencję.
4. Rozumiem, że prawybory są zarezerwowane jedynie dla scentralizowanych para-partii nomenklaturowych z wykluczeniem indywidualnych kandydatów i środowisk lokalnych, zwłaszcza samorządowych. Samorządy dysponują lokalną bazą, a nawet infrastrukturą i mogłyby znacznie ożywić proces pra-wyborczy, ale z drugiej strony też „rozwalić” kandydatów nomenklaturowych. Dlatego para-partie z pewnością na to nie pójdą. Widzi to autor podobnie jak ja?
Ad. 1. Zapomniałem. Oczywiście parytet musi zostać uwzględniony.
Ad. 2. Niewypełnienie progu oznacza nieważność umowy o prawyborach i — niestety — swobodę postępowania partii.
Ad. 3. Mobilne punkty są koniecznością w gminach wiejskich. W miastach są niewykluczone, oczywiście.
Ad. 4. Nie. Szczegóły ordynacji prawyborczej pozostają w gestii „układających się stron”. Nie wiem na ile silne byłyby tu specyficzne partyjne interesy, a na ile — zaangażowanych instytucji obywatelskich. Dotychczas poza Obywatelami RP żadna organizacja nie była tym zainteresowana, więc naprawdę niewiele się tu da powiedzieć. Pomijając demokratyczne pryncypia, o których w partyjnych gronach rozmawiać jest wyjątkowo niezręcznie, sama „taktyka” podpowiada maksymalne otwarcie. „Nisze” dodają się w elektoracie nie tylko na ideowym poziomie. Nie tylko włączenie marginesu wyborców chcących praw adopcji przez pary jednopłciowe jest tu istotny, ale także poparcie lokalnego środowiska domagającego się jakichś rozwiązań np. komunikacyjnych itd. Ordynacja wyborcza wyklucza powodzenie komitetów, które w kilku gminach potrafią zdobyć nawet po 80% głosów. Prawybory mogłyby ich dodać. Pod warunkiem bardzo znacznego rozluźnienia wymogów rejestracyjnych. To proponujemy. Doświadczenia dotychczasowe studzą zapał tego rodzaju. Wielkiego ciśnienia na bierne prawo wyborcze nie ma. To oczywiście w jakiejś mierze skutek stanu rzeczy powodującego, że „do polityki nie pcha się nikt porządny”.