Niniejsze służy wypowiedzeniu i uzasadnieniu w zasadzie jednej myśli. Choć niemal każdy wariant opozycyjnej koalicji byłby dziś w stanie wygrać wybory i nawet bez żadnej takiej międzypartyjnej konstrukcji klęska PiS wydaje się i tak przesądzona, to nawet najlepiej przemyślana koalicja dziś w Polsce już nie wystarczy. Parlament przyszłej kadencji musi być czytelną dla wszystkich w Polsce reprezentacją rządzonych, a nie emanacją rządzącej większości – i musi władzę kontrolować. To musi być parlament obywatelski. Piszę to nie z powodu własnych marzeń o Republice Idealnej, ale dlatego, że w przeciwnym razie nowa władza upadnie w kryzysie gorszym od wszystkiego, co widzieliśmy dotąd. Szeroki i koniecznie ponadpartyjny ruch obywatelski, który pójdzie do wyborów, wygra je miażdżąco i nada parlamentowi charakter reprezentacji rządzonych, jest dziś racją stanu. Proponuję to zrobić. I mam w związku z tym prośbę do wybitnych, opiniotwórczych przedstawicieli ważnych w Polsce środowisk – do prawników, ludzi kultury, nauki, biznesu, do lekarzy, nauczycieli, ludzi mediów, działaczy obywatelskich – utwórzmy już dziś ponadpartyjne Komitety Obywatelskie. I to my, rządzeni, zaprośmy do nich partie, które aspirują do rządzenia. W tej kadencji nie może być na odwrót.
Co znaczy odsunąć PiS?
Do przełamania weta Dudy potrzeba 3/5 głosów, czyli 276 sejmowych mandatów, o czym wszyscy wiemy. W prostym, wprost proporcjonalnym sposobie liczenia głosów musiałoby to oznaczać 60% głosów w wyborach. Algorytm D’Hondta daje jednak tę możliwość liście, która obejmie prowadzenie z wynikiem około 50% poparcia. Większość konstytucyjna to z kolei 305 mandatów – 2/3. Znów niekoniecznie oznacza to aż 67% głosów w wyborach, bo D’Hondt daje tę szansę również przy ok. 60% wyniku. Niezależnie od tego, czy zdecydujemy się zrobić cokolwiek z Trybunałem Konstytucyjnym i siedzącymi w nim nie-sędziami, nawet jeśli działania te dałoby się przeprowadzić po prostu w oparciu o dotychczasowe wyroki i uchwały Sejmu podjęte zwykłą większością, większość konstytucyjna będzie i tak legitymacją konieczną dla tak poważnej operacji na fundamentach ustroju w jego najbardziej krytycznych punktach. Bardzo stanowczo odradzam zmiany w składzie TK, SN i KRS bez większości tego rzędu, przewagą kilku lub nawet kilkudziesięciu mandatów. Jest kilka innych spraw, które wymagają podobnie silnej legitymacji. Aborcja jest jedną z nich. Ale kryzysowy budżet i osłony socjalne będą kolejnymi.
Wszyscy znamy te liczby o kluczowym znaczeniu dla naszej przyszłości. 276 i 305 mandatów oraz – co ważniejsze – wymagane dla nich 50 lub 60% poparcia. W historii III RP żaden taki wynik nie zdarzył się nigdy od czasu pamiętnego 4 czerwca 1989 roku, kiedy kandydaci Komitetu Obywatelskiego „S” uzyskiwali poparcie od 60 do 80%. Do tego sukcesu nigdy później nikomu nie udało się nawet zbliżyć. Dlaczego? Nigdy potem do wyborów nie szedł ruch tak szeroki, nie szedł po tak zasadniczą reformę, choć jej rzeczywistej treści nikt sobie nawet nie umiał wtedy wyobrazić, z tak silnym i tak bardzo etycznym przekonaniem, że tego wymaga dobro Ojczyzny. I nigdy potem nie umieliśmy nikomu zaufać aż tak bardzo. Dziś natomiast wyzwanie przed nami jest z wielu względów podobnie wymagające.
Co z tego wynika? Ano to, że wspólna lista demokratów jest koniecznością. Nie żadne dwie listy sprytnie i być może efektywniej grupujące wyborców konserwatywnych i progresywnych, bo tu chodzi o inne rzędy wielkości i zupełnie inną jakość. Wynika z tego zatem także to, że żadna partyjna koalicja takiego wyniku nie osiągnie.
Nie żadne polityczne spekulacje, ale rzut oka na historię wyborczych wyników pokazuje bez cienia wątpliwości, że tym, czego dziś trzeba w Polsce jest nie korekta technik PR i talent w negocjowaniu koalicji, ale przełom bez precedensu, poza tym jednym, wielkim, który zapoczątkował wolną Polskę w pamiętnych wyborach z 1989 roku.
Dziś nie chodzi o samo tylko przełamanie weta Dudy czy poradzenie sobie z Przyłębską, Pawłowicz, Piotrowiczem i resztą składu TK, z nie-sędziami w SN, z KRS, Prokuratorem Generalnym, Policją i spec-służbami, z TVP, z bankiem centralnym, Radą Polityki Pieniężnej, spółkami Skarbu Państwa i mnóstwem innych instytucji zdemolowanych lub przejętych przez PiS, choć wszystko to są ważne rzeczy – chodzi o wielkie społeczne emocje, które to wszystko musi wzniecić i które z całą pewnością będą wzniecane z premedytacją. Chodzi o to, że te i inne dzisiejsze wyzwania są wprawdzie inne niż w 1989 roku, ale ich skala jest mimo to porównywalna. Wreszcie chodzi o to, że wszystkie te problemy i mnóstwo innych trzeba będzie rozwiązywać znów w kryzysie, którego koszty poniesiemy – jak zawsze i jak u progu III RP – my, wyborcy. W tym wyborcy PiS. Przypomnijmy sobie ostatni protest kobiet – największy w III RP – i wyobraźmy sobie podobny, który przetrwać będzie musiała tym razem nowa władza, „nasza władza” i „nasz parlament”, po wyborach 2023 roku.
Tym, czego potrzebować będzie przyszła większość – wszystko jedno, czy postanowi podjąć reformatorskie wyzwania, czy zwyczajem polityków zechce ich „rozsądnie” zaniechać – jest autentyczna legitymacja, ogromny mandat społecznego zaufania. Taki, który u zarania III RP pozwolił nam przetrwać niezwykle ciężki i dramatycznie kosztowny społecznie czas reform, dzięki którym – jakkolwiek oceniać je z dzisiejszej wygodnej perspektywy, a sam oceniam je krytycznie – stanęliśmy na nogach jako niepodległe państwo i jako jego wolni obywatele.
Chodzi więc dziś o coś jakościowo innego niż znany nam i wciąż wszędzie brzmiący język partyjnej polityki oraz wyborczych haseł. Potrzebujemy nie kolejnych, sprytnie skleconych „sześciopaków” wyborczych obietnic i nie międzypartyjnego dealu liderów, ale ruchu co najmniej na miarę Komitetu Obywatelskiego, który wygrał w 1989 roku. Warto sobie przypomnieć, że w sprawach naprawdę kluczowych to nie rachunek sejmowych mandatów decyduje. Tak było, kiedy w wyniku oporu społecznego i coraz twardszych warunków Unii w sprawie praworządności PiS lawirował i wycofywał się fragmentami z ofensywy przeciw sądom. Nie poprawkami opozycji się to dokonywało ani nie przeciąganiem co mniej lojalnych wobec Kaczyńskiego posłów – a rękami właśnie tych Kaczyńskiemu posłusznych. Rachunek sił dokonywał się gdzie indziej niż pomiędzy PiS, a opozycją w Sejmie. W sejmie kontraktowym po wyborach z 1989 roku post-komunistyczna większość wyłoniła rząd Mazowieckiego i z bardzo niewieloma wyjątkami wsparła cały pakiet jego reform. Przewaga mandatów sejmowych – wielka wówczas – nie miała żadnego znaczenia. Liczył się mandat zaufania.
Czyja będzie wiarygodność?
To pytanie jest w dzisiejszym myśleniu o polityce nieobecne, a to właśnie ono rozstrzyga. Wiele badań i sondaży pokazuje na wiele sposobów, że dobrze ponad 2/3 Polaków nie identyfikuje się z żadną partią polityczną, do żadnej nie ma zaufania, a w wyborach – jeśli w nich bierze udział – głosuje po to, by nie wygrali „tamci”. To symetryczne zjawisko – występuje po obu stronach dzisiejszej wojny i narasta stale od czasu sławetnej „Wojny na Górze”, matce wszystkich polskich wojen, włącznie z tą dzisiejszą, która angażuje zresztą z grubsza tych samych aktorów, choć niektórzy zmienili od tego czasu front, a niektórzy inni odeszli z tego świata.
Wiele innych badań pokazuje, że przedmiotem największej troski Polaków są nie żadne emocjonujące polityczne krucjaty – zatem ani nie bój o „dżenderyzm” z jednej, ani o niezawisłe sądy z drugiej strony – ale codzienny stan ochrony zdrowia, bezpieczeństwo naszych emerytur, inflacja i podobne problemy. Równocześnie jednak te same badania pokazują, że 4/5 Polaków nie ma złudzeń, by jakakolwiek polityczna zmiana mogła oznaczać rzeczywistą poprawę w którejkolwiek z tych spraw. Polacy zatem nie tyle nawet zakwestionowali demokrację w 2015 roku, potwierdzając to w kolejnych wyborach, ale po prostu od dawna nie wierzą w jakąkolwiek politykę rozumianą jako wspólne decydowanie na rzecz wspólnego dobra. Widzą tylko brudną grę o władzę wyobcowanych politycznych „elit”. To przede wszystkim tym problemem trzeba się zająć, jeśli stawką ma być nawet nie ambitny program reform, ale choćby tylko stabilna władza z potrzebnym do tego mandatem społecznym.
Kryzys ujawniony w 2015 roku dotyczy zaufania i wiarygodności. Można w nim widzieć efekt systematycznych zaniechań, błędów, braku wyobraźni i moralnych kręgosłupów wśród liberalnych polityków, jak to sam widzę, a można uznać to za mit i efekt wyłącznie fałszywej propagandy o jawnie kremlowskim pochodzeniu – te oceny są ważne, ale nie one rozstrzygają. Tak czy owak bowiem, kryzys zaufania i upadek wszelkich powszechnie akceptowanych autorytetów jest społecznym faktem widocznym na każdym kroku. Dziś dotyka on wreszcie również PiS, któremu ogromna część Polaków uwierzyła i właśnie przeżywa falę rozczarowania. Upadek będzie więc tak trwały, jak trwałe okazują się skutki zranionej miłości. Owszem, można z tym wiązać nadzieje. Nowa władza może przetrwać nawet spory kryzys i wiele własnych błędów, ponieważ po prostu nie będzie miała z kim przegrać. Rozbity po klęsce obóz prawicy na pewno nie przegrupuje się łatwo. Bardzo stanowczo odradzam jednak optymizm oparty na takich kalkulacjach.
Upadek rządu dusz PiS nie oznacza bowiem jeszcze rządu dusz dzisiejszej opozycji. Ona go straciła również, a stało się to już dawno temu. Wciąż go nie ma poza stałym, twardym elektoratem. W tym właśnie rzecz.
Można z góry machnąć ręką na wszelkie wróżby dotyczącego przyszłego rozkładu sił i tego, jak i wokół kogo wyłonią się nowe polityczne ośrodki. Między bajki trzeba włożyć scenariusze np. sojuszy Ziobry z Konfederacją i ONR, choć one wcale nie są nieprawdopodobne. Wystarczy zauważyć, że po upadku PO w 2015 roku liberałowie nie umieli wyłonić żadnego skutecznego lidera. Rady nie dała Ewa Kopacz, nie dał Grzegorz Schetyna, Borys Budka i nawet Rafał Trzaskowski, nie wspominając o innych „nowych nadziejach” uosabianych przez Petru, Biedronia albo Hołownię – na białym koniu powrócić musiał Donald Tusk, choć to oczywiście właśnie on, a nie cała wymieniona reszta, dostał ową czerwoną kartkę od wyborców przed siedmioma laty. Można z dużym prawdopodobieństwem założyć podobną niezdolność po stronie PiS, gdzie znalezienie następcy Kaczyńskiego wydaje się równie niemożliwe.
Ale trzeba koniecznie wiedzieć, że populistom znaleźć „charyzmatycznego przywódcę” jest nieporównanie łatwiej niż liberalnym demokratom. Wystarczy rozsypać zboże na szosie lub podpalić w stolicy kilka opon.
Już tego wprawdzie próbowano i to na szczęście niezupełnie wyszło. Sztuka polega tu jednak wyłącznie na tym, by te opony podpalić i zboże wysypać w odpowiednim momencie, a on nadejdzie bez wątpienia w kryzysie gospodarki, państwa i społecznego zaufania. Czyż nie? Przyszłości po chaotycznym wstrząsie przewidzieć się nie da w żadnych tego rodzaju szczegółach. Czasu, miejsca ani osób wywróżyć się nie da. Ale prawdopodobieństwa są z łatwością czytelne już dziś. I nie pozostawiają złudzeń.
Parlament rządzonych
Siłą ruchu, który pójdzie po miażdżącą większość w wyborach będą nie wyborcze obietnice – nikt już w nie w Polsce nie wierzy – a wiarygodność oparta na demokratycznej praktyce. Liderzy i reprezentanci obywatelek i obywateli muszą być wyłaniani przez nich, a nie wyznaczani w partyjnych centralach. Pluralizm, otwarta, nieskrępowana debata i głos wyborców muszą być regułą, która zastąpi niegdysiejsze zdjęcie z Wałęsą, bo dziś nie ma już nikogo takiego – a Polacy uwierzą tylko faktom. Demokracja jest jedyną obietnicą, którą demokraci mogą wypełnić jeszcze przed wyborami, na niej opierając swój mandat zaufania.
Przyszły parlament, choćby bardzo nie chciał, będzie się musiał zmierzyć ze zniszczeniami państwa i wszystkich jego instytucji. Będzie musiał na nowo wyznaczyć mechanizmy parlamentarnej demokracji – reguły obowiązujące rządzących polityków. Z samej natury tego zadania wynika bardzo podstawowa konieczność. To nie politycy powinni wyznaczać reguły własnej władzy, ale ci, którzy im tę władzę powierzają. Przyszła kadencja będzie pod tym względem co najmniej równie wyjątkowa, jak ta, która nastąpiła po przełomie 1989 roku. To przedstawiciele rządzonych muszą wyznaczyć rządzącym ustrojowe reguły i odpowiedzieć na szereg innych fundamentalnie ważnych pytań, wśród których pytanie o aborcję jest jednym z trudniejszych, ale bynajmniej nie jedynym. Ani nie wolno pozwolić o tym zdecydować politykom, ani nie wolno zostawiać ich samych wobec wyzwań aż tak wielkich.
Trójpodział władzy, w klasycznym monteskiuszowskim sensie nigdy nie istniał w III RP. Choć o trójpodziale władzy mówimy w ostatnich latach bez przerwy, mamy na myśli wyłącznie niezawisłość sądów. Nie mówimy i nie myślimy o kontroli rządu przez parlament, choć w całej historii III RP parlamentarna większość była tożsama z wykonawczą władzą rządu, ustawy nie tworzyły prawa ograniczającego rządzących, a służyły realizacji ich polityki. Gdyby konstytucyjna władza była w Polsce podzielona, gdyby nie dało się jej wziąć całej w jednych wyborach, pisowski zamach stanu po prostu nie byłby możliwy – powinno to być dzisiaj dla nas jasne, a zupełnie nie jest.
Co jednak ważniejsze, nie dostrzegamy tego, że w oczach populistów posłowie podnoszący rękę w głosowaniach rządowych projektów ustaw potwierdzają ludową mądrość o tym, że w polityce „ręka rękę myję”, rola parlamentu jest fikcją, żaden z posłów nie jest reprezentantem wyborców, a funkcjonariuszem aparatu władzy nieco niższego szczebla niż minister, pełniącym jednak z grubsza tę samą rolę. Autentyczności takiej demokracji zaufać się po prostu nie da.
Źródłem legitymacji przyszłej władzy mogą być w tej sytuacji parlamentarzyści, patrzący tej władzy na ręce. Tej roli nie wolno zostawiać politycznej opozycji – zwłaszcza skrajnie prawicowej i populistycznej. W parlamencie – zwłaszcza tym, któremu w udziale przypadnie wyznaczanie na nowo podstawowych reguł demokracji – musi się znaleźć ponadpartyjna, obywatelska reprezentacja. Każdy i każda w Polsce musi widzieć w parlamencie swój własny głos. Racja stanu polega dziś również na tym. Bez tego nowy parlament upadnie przy pierwszym kryzysowym wstrząsie.
Komitety Obywatelskie
Listę znakomitych nazwisk i zasłużonych instytucji zebraliśmy najliczniej w 2018 roku, broniąc sądów, zwłaszcza Sądu Najwyższego w wielkiej kampanii pod hasłem „Europo nie odpuszczaj”. W tych samych ludziach i w tych instytucjach cała nadzieja dzisiaj.
To była niezwykle skuteczna kampania, choć w jej powodzenie nie wierzył żaden z polityków i żaden z politycznych komentatorów. Nikt wówczas nie sądził, że prof. Małgorzata Gersdorf dotrwa do końca konstytucyjnej kadencji, a wraz z nią – co do dziś dnia ma konsekwencje nawet większe – pozostali „starzy sędziowie” SN. A to się stało – posłowie PiS jak niepyszni sami przegłosowali kolejne nowelizacje w tej sprawie. W rzeczywistości stało się jednak o wiele więcej. Unia Europejska, która nie była w stanie skutecznie powstrzymać demontażu demokracji na Węgrzech i która wydawała się zdolna wyłącznie do werbalnych deklaracji pozbawionych realnych politycznych konsekwencji, w sprawie Polski odnalazła sprawczość. Ruch „Europo nie odpuszczaj” – paradoksalnie właśnie z Polski, z kraju pogrążonego w kryzysie zagrażającym europejskiej spójności – bezprecedensowo umocnił Europę. I zrobiliśmy to wszystko bez polityków. Dziś musimy podobnie, na polityków czekać nie wolno, bo rezultat da się przewidzieć z góry.
Przy tym np. sędziowie i prawnicy dobrze wiedzą, że nie wystarczy zmienić ministra sprawiedliwości, by usprawnić sądy i zagwarantować, że będą silną władzą kontrolującą władzę polityczną. Znają zaniechania i grzechy starsze niż władza PiS, znają też realia polityki dzisiejszej opozycji. Ludzie kultury – tak silnie wspierający dziś ruch obywatelskiej opozycji – wiedzą, że zmiana ministra nie przyniesie szczęścia sama w sobie, pamiętają np. losy obywatelskiego projektu ustawy medialnej Obywateli Kultury, wyrzuconej do śmieci przez poprzednią władzę jeszcze w 2010 roku. Podobne są doświadczenia ludzi nauki, środowisk medycznych, nauczycieli, biznesu. Każde z tych środowisk to równocześnie wielki sektor kompletnie zrujnowanego państwa. Każde z tych środowisk doznało wielkich strat w latach rządów PiS, ale równocześnie wszystkie one pamiętają długie lata zaniechań o zdecydowanie ponadpartyjnym charakterze.
W takim z grubsza gronie powinniśmy dziś powołać Komitety Obywatelskie. Po to, by to one zarejestrowały listy wyborcze. Zapraszając partie i inne środowiska do zgłoszenia kandydatów. To rządzeni muszą być gospodarzem tej inicjatywy. Organizując publiczne wysłuchania, debaty i prosząc wyborców o głos. Niekoniecznie aż w otwartych i powszechnych prawyborach, bo choć one wciąż wydają się rozwiązaniem najskuteczniejszym, to możliwych jest wiele innych wariantów prawdziwie demokratycznego procesu. To jest pilne, najpilniejsze zadanie na dziś – rok do wyborów to wystarczająco długi czas, ale równocześnie ostatni moment.
Rachunki krzywd i pragmatyzm
Wypada wyjaśnić perspektywę, bo żaden opis sytuacji nie jest od niej wolny. I wszelkie własne „ukryte intencje”. Kołakowski mawiał kiedyś wręcz, że nawet najbardziej podstawowe definicje nigdy nie są niewinne – każda jest w jakiś sposób znaczona aksjologią lub choćby tylko specyficznym doświadczeniem, a często także interesem autora. Tak jest zawsze – silić się na obiektywny opis rzeczywistości trzeba koniecznie, ale udać to się nigdy nie może, dlatego uczciwość wymaga ujawnienia perspektywy. Sam muszę to zrobić, tym bardziej, że w wyborach w 2023 roku będę kandydował. Do Senatu z 44 okręgu dla części Warszawy i wyborców zza granicy.
Niniejsze piszę więc „interesownie” – i oczywiście między innymi po to, by tym razem nie zostać sam naprzeciw interesom partyjnych aparatów. Proszę o pomoc.
Przed każdymi wyborami po 2015 roku przepowiadaliśmy z Obywatelami RP porażki opozycji. Precyzyjnie wskazując decydujące o nich mechanizmy. Zawsze proponowaliśmy wspólną listę demokratycznej opozycji – i tym razem też ją proponujemy. Moja własna zapowiedź kandydowania oznacza dziś – jak oznaczała 3 lata temu – wezwanie do debaty z innymi kandydatami po to, by do wyborów stanął jeden z nas, wskazany przez wyborców, których poparcie otrzyma. W odpowiedzi słyszeliśmy zawsze dotąd, że tylko jątrzymy, osłabiając opozycję i działając na korzyść PiS – i wtedy zapominano o naszej wcześniej podziwianej (mocno zresztą na wyrost) radykalnej bezkompromisowości w walce z PiS na różnych frontach i przy różnych okazjach. Nasze kasandryczne przepowiednie okazywały się zawsze co do joty trafne – co jednak oczywiście nigdy nie zdołało spowodować, by ktokolwiek wysłuchał nas poważnie. Wspominam ten „rachunek krzywd” jednak także dlatego, że u progu kolejnego roku wyborczego sytuacja jest zupełnie inna i inne są prognozy, co ma szansę zabrzmieć mocniej właśnie dlatego, że zawsze dotąd przestrzegaliśmy przed porażką. Tym razem niemal pewne jest zwycięstwo. Chodzi o to, by nie było pyrrusowe.
Schyłek rządów PiS widać jak na dłoni. Te rządy kończą się bez wątpienia. Słychać wprawdzie zewsząd, że „oni władzy nie oddadzą”, że będą prowokacje, manipulacje, fałszerstwa itd. – i to wszystko może się oczywiście wydarzyć. Tyle, że to nie ma wielkiego znaczenia. Scenariusz białoruski nie jest możliwy w Polsce. PiS przede wszystkim – jako się rzekło – stracił rząd dusz. Co przesądza niemal o wszystkim. Pamiętać należy jednak o wyborach z 2019 roku. Oddaliśmy wówczas o milion głosów więcej niż „oni”. I przegraliśmy, co było oczywiste dla każdego, kto umie liczyć wg D’Hondta, więc również dla partyjnych sztabowców, którzy znając te rachunki zdecydowali się do wyborów pójść trzema listami osobno. Dobrze wiedzieli, co będzie. Aż tak durni nie są. Wybrali świadomie, zdecydowały cele inne niż odsunięcie PiS. W 2023 roku taka sytuacja raczej nam już nie grozi. Mimo to należy wciąż pamiętać, że wyborcze cele polityków i ich wyborców to dwie bardzo różne rzeczy. Choć kandyduję, patrzę z perspektywy wyborców. Chcę być reprezentantem rządzonych – zgodnie z własną rolą w ruchu obywatelskim walczącym o podstawowe wartości demokracji. Jako rządzony wygranej chcę bardziej niż ci, którzy aspirują do rządzenia – to tylko pozornie paradoks.
Owszem, mam w głowie wizję wymarzonej Rzeczypospolitej, która zgodnie z konstytucyjną definicją jest rzeczywiście owocem świadomej wspólnoty, jej ustrojowe instytucje należą do obywateli, którzy nie tylko wybierają sobie władzę, ale ją na wiele sposobów ograniczają i kontrolują, mając rzeczywiste, codzienne, a nie tylko odświętne poczucie, że historię swego kraju piszą własnymi rękami. Z tej zawstydzająco marzycielskiej perspektywy i charakterystycznych dla niej założeń wysnuwam, to prawda, cały szereg konsekwencji i ocen bieżącej polityki, uważając między innymi, że politycy od dawna i niestety bardzo skutecznie uzurpują sobie władzę im nienależną, przekraczającą granice rozsądku i prowadzącą do erozji demokratycznych instytucji państwa – ale sygnalizuję to w tym miejscu wyłącznie po to, by powiedzieć wyraźnie, że ocena ryzyka pyrrusowego zwycięstwa w nadchodzących wyborach tylko o tyle wynika z tej specyficznej perspektywy, że ona umożliwia ostre widzenie problemu. Moich prywatnych marzeń o Republice inni nie muszą podzielać i dobrze wiem, że w rzeczywistości podzielają je rzadko, o czym zresztą przekonywali mnie po wielokroć.
Dla polskiej demokratycznej opozycji i jej zwolenników racją stanu jest dzisiaj przerwać katastrofę obecnych rządów. Dla mnie również. Choć uważam ten cel za zdecydowanie niewystarczający, to dobrze wiem, że nikomu nie wolno narażać go na niepowodzenie z powodu własnych jakichś marzeń. To elementarz odpowiedzialnego myślenia o polityce.
Wynikający stąd wewnętrzny konflikt wartości jest udziałem wielu w dzisiejszej Polsce. Mnóstwo ludzi ma własne „rachunki krzywd” z politykami, którzy rozczarowują. Głosujemy z wysiłkiem powstrzymując odruch wymiotny – byle tylko nie wygrali „oni”. Wykorzystują tę sytuację rozmaite polityczne trutnie po naszej stronie wojny, bo dziś wystarczy nie być PiS-em, by mieć nasze głosy. To oczywiście rewers symetrycznej (!) sytuacji po drugiej stronie – wyborcy PiS mają podobne motywacje, przekonani, że Tusk jest złem najgorszym z możliwych. Kiedyś wreszcie trzeba by to przerwać, ale to osobna sprawa. Większość zwolenników liberalnej opozycji mówi dziś w każdym razie „nie teraz” – i nie tylko politycy tak mówią. Nie teraz, kiedy są wybory i kiedy trzeba pokonać PiS. Chcę podkreślić, że z tym werdyktem się godzę i zawsze się z nim godziłem, choć wiem, że ta zgoda od lat karmi najgorsze polityczne pasożytnictwo.
Wszystko, co następuje po owym sakramentalnym „nie teraz”, to zdania typu „o demokrację zatroszczymy się potem w spokoju, mając większość i mogąc stanowić prawo” i dotyczy to wszystkich najistotniejszych postulatów, jak choćby prawa kobiet. Wprawdzie wszystko to bzdura – żadnego „potem” nie będzie i np. kobiety wojujące o swoje prawa wiedzą o tym aż nadto dobrze. Jeśli ktoś chciałby, żeby np. o aborcji zdecydowała dzisiejsza większość w Senacie, albo nawet sama tylko opozycyjna część Senatu – a przecież Senat jest „nasz” już dzisiaj – to z Polski trzeba by z pewnością emigrować nie czekając na żadne wyborcze rozstrzygnięcie. Wiedząc to wszystko, wiem jednak nadal, że nie wolno dziś zrobić niczego, co może zmniejszyć szansę zwycięstwa lub zmniejszyć jego rozmiar. Naprawdę niczego.
Nawet jednak przy takim założeniu – a w rzeczywistości zwłaszcza wtedy i w tym cała rzecz – pragmatyzm wymaga czegoś bardzo radykalnie różnego niż wszystko, co proponują dzisiejsi „polityczni realiści”. Partyjną grę opozycji uważam za zgubną właśnie z uwagi na ową nadrzędną rację stanu – opozycja musi wziąć władzę i ją utrzymać, zapobiegając katastrofie kolejnego upadku, bo ona będzie gorsza niż wszystko, co widzieliśmy dotąd. Podkreślę – utrzymać władzę, a wcale niekoniecznie wypełnić jakiekolwiek ważne postulaty.
Jeśli zgodnie z życzeniem „politycznych realistów” cele polityki zredukujemy do odsunięcia PiS i utrzymania władzy dzisiejszej opozycji, jeśli z nich usuniemy np. aborcję, praworządność i wszystko inne, to pragmatyzm i tak wymaga czegoś radykalnie odmiennego od zwykłej partyjnej koalicji.
Podmiotem w wyborach musi być ruch obywatelski. Tylko on jest w stanie wygrać 276 mandatów, nie mówiąc o 305. I tylko on oraz jego przedstawiciele mają szansę zdobyć prawdziwe społeczne zaufanie, a ono przesądza o wszystkim. Musimy powtórzyć mobilizację i wynik z 1989 roku – inaczej przegramy wojnę nazajutrz po wygranej bitwie.
5 thoughts on “Rachunki krzywd i racja stanu”
Na poziomie marzeń jestem z Panem niemal jednością. Też mi się marzy Rzeczpospolita Obywatelska, a nie partyjna, chociaż „Rzeczpospolita Obywatelska” to neologizm podobny jak „masło maślane”, bo Rzeczpospolita w samej swej definicji jest „rzeczą wspólną, obywatelską”. Światopoglądowo się mocno różnimy. Ja Pana poglądowo umieszczam w szufladce „skrajnego, radykalizującego lewactwa”, a sam się umieszczam w szufladce „umiarkowanego, centrowego prawactwa”. Ciekawe, czy podzielane marzenia o państwie mogą pogodzić tak wielkie różnice światopoglądowe. Teoretycznie powinno, bo demokracja jest z definicji próbą stworzenia wspólnoty, w której współistnieją, a nawet współpracują różnorakie światopoglądy.
Idea Komitetów Obywatelskich jest mi bliska, i to już od ponad dekady, chociaż w moich wizjach jest to raczej idea anty-partyjna, a nie jak u Pana pro- czy choćby ponad-partyjna. Tyle, że Komitety Obywatelskie mają to do siebie, że lepiej je od razu zakładać, a nie o nich gadać. Ma Pan w tym zakresie już jakieś plany?
Prawdopodobnie pogodzić się moglibyśmy łatwo. Weźmy np. proaborcyjną deklarację Tuska. Ja jestem tu mieszanką prawdopodobnie trudną do zrozumienia:
1. Jestem chrześcijaninem, ale uważam, że pogląd w tej sprawie nie ma niczego wspólnego z religią. Ortodoksja katolików, każe im słuchać katechizmu, który z powodu aborcji ekskomunikuje natychmiast. To absurdalny i młody dogmat. Biblia aborcji nie zakazuje i nie zrównuje z zabójstwem.
2. Z innych powodów — mniejsza o nie — uważam aborcję za zło. Nie tylko we własnym, prywatnym rachunku dobra i zła. Uważam ją za coś, czemu należy przeciwdziałać i państwo być może również powinno to robić.
3. Ale absolutnie nie zakazem i nalzszejszą nawet stygmatyzacją — uważam ja za niedopuszczalną z etycznych powodów. Uważam, że aborcja powinna być dopuszczalna i niepenalizowana. Bez warunków — nawet tych dotyczących tygodnia ciąży.
Pogodzić się możemy być może, bo ja uważam, ze decyzja w tej sprawie nie może należeć do polityków. Model irlandzki — panel obywatelski i referendum, a potem ustawa rangi konstytucyjnej (kwalifikowana większość dla jej zmiany).
No, przestrzegałbym przed grzebaniem w tej i innych sprawach bez bardzo silnego mandatu, no będzie z tego tylko wojna. Ale po deklaracji Tuska kobiety już nie odpuszczą. Mają Lewicę i PO, ustawę będą przepychać, a o żadnym referendum nigdy nie chciały słyszeć. Jeśli wiec ma Pan poglądy konserwatywne w tej sprawie, to pogodzi nas to, że choć ja mam niby radykalnie progresywne, to obaj mamy przechlapane jednak z tego samego powodu 😉
Komitety Obywatelskie? Kombinujemy bezustannie od lat i odpadają kolejne sposoby. Próbujemy znowu. Obawiam się, że się jednak spóźniliśmy. Po aborcyjnej deklaracji Tuska staje się chyba jasne, że wspólnej listy nie będzie i teraz trzeba znowu „poprzeć najsilniejszego”. No, zobaczymy.
Swoje lewactwo
Pamiętam nasze dyskusje tutaj sprzed ponad czterech lat, w których wyrażałem się sceptycznie na temat „wykonalności organizacyjnej ” rzeczywistych prawyborów na rok przed przeprowadzaniem wyborów oraz proponowałem „natychmiastowe” rozpoczęcie organizacji prawyborów na „za pięć lat”. Minęły cztery lata i jesteśmy dokładnie w tym samym punkcie. Czyli z niczym oraz „analizami i parolami” dokładnie takimi samymi jak przed 4, 8, 12, 20 laty. Czyli do niczego nie prowadzącymi. Takie wieczne bicie nieświeżej piany.
Na tym polega perfidia tej pokomunistycznej dyktatury partyjno-medialnych świń. Ludzie nie mają żadnej możliwości wolnego wyboru swoich autentycznych przedstawicieli do Sejmu, władza ma zero legitymizacji do sprawowania władzy (każda władza nie pochodząca z wolnych wyborów nie ma tej legitymizacji), pseudo-partyjki, a właściwie zorganizowane grupy przestępcze dzierżą monopol wystawiania swoich cyngli na niby posłów posiadając zero reprezentatywności, zarówno tej partycypacyjnej, jak i demokratycznej. PZPR w komunie miała zero reprezentatywności demokratycznej (nie było wolnych wyborów), ale miała przynajmniej jakąś reprezentatywność partycypacyjną w postaci 2-3 milionów członków, nie tylko kacyków partyjnych, bo tylu ich nie było. Dzisiejsze „partie” nie mają nawet 1/10 a może nawet 1/20 tego, nie mają żadnych obywateli w swoich szeregach. Tam są tylko cyngle i kacyki.
Polacy nie mają najmniejszej możliwości wolnego wyboru swoich przedstawicieli, a ten zaczyna się w momencie możliwości swobodnego zgłaszania i wybierania swoich własnych kandydatów na swoich własnych przedstawicieli.
Dlatego zwalczam tę parszywą dyktaturę partyjno-medialnych świń i nienawidzę ją serdecznie jak nazizm i komunę. I sama z siebie się ona nie zmieni. Jest niereformowalna jak nazizm i komuna. I musi być jak nazizm i komuna mniej lub bardziej pokojowo obalona.
PS.
O znaczeniu reprezentatywności partycypacyjnej pisałem tu (jakby komuś było to pojęcie obce) :
https://bisnetus.wordpress.com/2016/09/11/reprezentatywnosc-partii-politycznych/
Tak, też pamiętam te dyskusje (na stronie ObywateleRP.org). Tyle, że wtedy myśleliśmy o nich w kategoriach działania, a nie dyskusji. Liczyliśmy (naiwnie) na to, że pomysł prawyborów chwyci, bo był dość oczywisty. Zarówno jako legitymacja wspólnej listy, jak i jako sposób na dodanie się inaczej niemożliwych do zsumowania elektoratów partii opozycji. Byliśmy przekonani, że presja wymusi na partiach prawybory, a one z kolei wymuszą zmiany w partyjnych strukturach zależności. Przeliczyliśmy się głównie dlatego, że żadna społeczna presja nie miała szans zaistnieć. Każde stanowczo wyrażone oczekiwanie wobec partii opozycji (nie tylko krytyka) było natychmiast traktowane jak zdrada w obliczy wojny z PiS. Nie ma — sprawdzałem — żadnego głodu demokracji wśród współobywateli, jest tylko marzenie o zwycięstwie w wojnie między PiS, a PO (dawniej) lub PiS i resztą (dziś — co zresztą oznacza absolutną i trwałą dominację PO).
W mediach cenzury na hasło „prawybory” już nie ma. W Wyborczej to słowo jest już legalne — ale w Polityce czy Newsweeku już nie. TVN — szkoda gadać.
Tego rodzaju myślenie — kojarzone zresztą niestety z „antysystemowcami” i np. Kukizem — może liczyć na najwyżej 20% poparcia. Proces degeneracji tych, którzy te 20% uzyskają (a uzyskują mniej) mogę sobie łatwo wyobrazić.