Wczorajsza „Polityka” przyniosła ważny wywiad Jerzego Baczyńskiego z Donaldem Tuskiem.
Polityk w Polsce, który powie: „Ani grosza dla Polski, dopóki nie zostaną spełnione wszystkie warunki strony społecznej czy opozycji”, będzie samobójcą. My odbudujemy w Polsce praworządność, kiedy wygramy wybory z PiS – powiedział lider PO.
Cóż, widziałem już opozycję na stojąco bijącą brawa „obrońcom granic” odpowiedzialnym za zbrodnie, jakie popełniono na granicy polsko-białoruskiej i wiele innych przejawów podobnie pojmowanego politycznego realizmu. Czytając dziś o „politycznym samobójstwie” tym razem nie w kontekście „otwarcia granic”, choć nikt ich otwierać nie chciał, a w sprawie praworządności, co do której również nikt nie oczekuje spełnienia „wszystkich warunków”, jestem zaniepokojony. Chcę więc z tej okazji przypomnieć Przewodniczącemu, że zasadę „pieniądze za praworządność” już wywalczono – zrobiły to polskie ruchy i organizacje obywatelskie bez udziału partii politycznych i również Tuska, który w tym czasie kierował Radą Europejską. Żaden z polityków opozycji tych „samobójczych” deklaracji składać dzisiaj nie musi. Ważne jest jednak, żeby nie kontynuować propagandowej linii TVP o zdrajcach szkodzących Ojczyźnie na „obcych dworach”. Żeby nie deklarować gotowości do uznania byle pretekstu – jak projekt Dudy – w zamian za kasę z Brukseli. To jest dopiero samobójstwo, co się zowie. Tyle, że definiowane inaczej niż tylko w kategoriach osobistej porażki polityka.
Cytowany fragment Donald Tusk umieścił w kontekście wojny i sytuacji ciężkiego kryzysu, która wymaga rozejmu w kraju. Zgadzam się – rzeczywiście wymaga. Od dawna zresztą. Rozejm był np. pilnie potrzebny i być może możliwy, kiedy w środku drugiej fali pandemii, przerażającej Polaków po obu stronach polskiej wojny i zbierającej ponure żniwo po wszystkich zaniechaniach rządzących, Polską wstrząsały najbardziej masowe, oczywiście ryzykowne i niezwykle gwałtowne protesty w sprawie aborcji. Warunki rozejmu były wtedy oczywiste i z grubsza te same jakie mogłyby być dzisiaj. Istnieją przy tym – wciąż w rękach opozycji, która niekoniecznie musi być zdana na arytmetykę sejmową – instrumenty nacisku, by spełnienie tych warunków zapewnić.
Dziś nie ma wielkich protestów społecznych. Przyczyn jest wiele, jedną z większych jest rozczarowanie, które przynoszą. Niewiara w efekt. Ta niewiara jest jednak fałszywa wbrew wypełnionych protestami czasom rządów, które mimo to trwają w najlepsze. Właśnie unijna zasada „pieniądze za praworządność” jest najbardziej doniosłym spośród rzeczywiście niezbyt licznych osiągnięć opozycji. Stawia ona władzę pod ścianą. Daje opozycji szansę bycia rozjemcą w konflikcie z Unią. Ale polski ruch obywatelskiego protestu dokonał wówczas więcej. Bardzo radykalnemu odwróceniu uległa mianowicie tradycyjna bezradność europejskiej dyplomacji, którą Unia zademonstrowała jeszcze wobec poczynań Orbana na Węgrzech, ograniczając się do pozbawionych realnego znaczenia werbalnych deklaracji potępienia. Polskim dokonaniem stał się więc także niezwykle istotny krok w kierunku umocnienia Unii.
Spróbujmy – choćby tylko w ramach poznawczego eksperymentu – wyobrazić sobie takie stanowisko opozycji:
Kryzysowa, wojenna sytuacja wymaga przynajmniej rozejmu w kraju. Powinien trwać do najbliższych wyborów. Oto postulaty, które wyznaczają jego warunki:
- Wykonać wyroki sądów powszechnych, TK, TSUE, ETPCz, znosząc w ten sposób naruszenie podstawowych norm praworządności w Polsce; wszcząć procedurę legislacyjną projektu Porozumienia dla Praworządności, który jako jedyny zapewnia wykonanie postanowień międzynarodowych trybunałów, umożliwia normalizację stosunków Polski z Unią Europejską i pełne włączenie Polski w politykę Unii.
- Przyjąć w trybie pilnym ustawę dekryminalizującą skutki orzeczenia TK dotyczącego aborcji. Natychmiast rozpocząć prace parlamentarne, by określić akceptowany społecznie sposób takiej regulacji prawnej, która rozwiązałaby konflikt o aborcję. Powołać „izbę obywatelską” (reprezentatywną próbę obywateli pracujących nad rozwiązaniem sporu), gwarantując poszanowanie wyników jej prac przez obie izby parlamentu.
- Natychmiast zaniechać niezgodnych z prawem, przeczących podstawowym zasadom humanitaryzmu, zbrodniczych działań na granicy polsko-białoruskiej. Przejścia graniczne muszą być otwarte. Imigrantom i uchodźcom należy natychmiast zapewnić możliwość przekroczenia granicy i złożenia odpowiednich wniosków, zwłaszcza o ochronę międzynarodową w każdym miejscu na terenie kraju. Zapewnić dostęp do granicy na całej jej długości przedstawicielom organizacji pozarządowych oraz mediom.
- Odwołać ministrów Ziobrę i Kamińskiego, który swą funkcję od dwóch kadencji pełni z rażącym naruszeniem prawa. Powierzyć przedstawicielom opozycji przewodniczenie w parlamentarnych komisjach zajmujących się bezpieczeństwem, służbami specjalnymi, działaniami przeciw pandemii i jej skutkom oraz w szczególnych warunkach kryzysu gospodarczego. Komisje nie mają stanowiących uprawnień – chodzi nie o władzę, a o transparentność jej działania, która jest podstawowym warunkiem zaufania obywateli do państwa. Rząd do czasu kolejnych wyborów musi mieć techniczny charakter. Należy ogłosić zamrożenie wszelkich zmian ustrojowych do czasu kolejnych wyborów. Pilnie potrzebny projekt naprawy ustroju Rzeczypospolitej należy powierzyć „izbom obywatelskim”.
- Natychmiast odwołać obecne kierownictwo TVP i Polskiego Radia. W radach nadzorczych mediów publicznych zapewnić reprezentację proporcjonalną w stosunku do reprezentacji w parlamencie, przyjmując zasadę, że głos każdej strony politycznego sporu musi być reprezentowany. Reformę prawa o mediach, w tym zwłaszcza o mediach publicznych uznać za istotny element naprawy Rzeczypospolitej, a jej zaprojektowanie powierzyć „izbie obywatelskiej”.
Bez realizacji tych postulatów Sejm i cały parlament, rząd ani żaden inny organ władzy państwowej nie ma legitymacji obywateli. Większość wyborców w 2019 roku głosowała na partie inne niż PiS i Zjednoczona Prawica. Tylko szacunek dla konstytucji i zasad kodeksu wyborczego kazał Polakom uznać wynik tych wyborów za mandat do dalszych rządów w Polsce. Ten mandat został już dawno połamany rozlicznymi aktami bezprawia i nadużyciami tej władzy.
Istotna uwaga – te postulaty to nie żadna „deklaracja wartości”, a lista celów do osiągnięcia tu i teraz. Przed wyborami, a nie po mitycznym zwycięstwie. Polityczna fikcja, prawda?
Ale właściwie niby dlaczego? Odrzucony przez Sejm projekt Porozumienia dla Praworządności mógłby podjąć Senat. Mógłby przesłać go Komisji Weneckiej i notyfikować w Unii. Marszałek Senatu w orędziu w TVP, zwracając się wprost do wyborców PiS mógłby pokazać tę inicjatywę jako oczywisty i nic nikogo niekosztujący sposób na normalizację relacji z Unią, na przeszkodzie której stoją wyłącznie ambicje Ziobry i Kaczyńskiego. Wspomniane w tekście kilkakrotnie „izby obywatelskie” Senat mógłby powołać już dziś – ma do tego fundusze, możliwości organizacyjne, pozycję i autorytet organu władzy w państwie. Byłoby szalenie trudno odrzucać potem idące w ślad za tym obywatelskie projekty ustaw, wnioski o referenda itd. Byłoby już zaś kompletną niemożliwością zablokować – policją, jak w Katalonii – referenda organizowane lokalnie przez samorządy, w przypadku odmowy Sejmu – nawet jeśli łatwo byłoby wykazać, że temat wykracza poza uprawnienia samorządów i referendum jest wobec tego nielegalne. I byłoby po co demonstrować. Byłoby po co, kim i w czyim imieniu blokować Sejm, żądając wypełnienia tak oczywistych i tak minimalnych warunków rozejmu w polskiej wojnie.
Nic takiego się nie stanie. Powyższe postulaty może i są tak oczywiste, jak mnie się wydają, ale nie sądzę, żeby mogły je dziś przyjąć wszystkie ruchy obywatelskie, o partiach politycznych nie wspominając. Nie będzie politycznej ofensywy ani w sprawie praworządności, ani w żadnej innej. O każdym z postulatów opozycja – nie władza – powie „nie teraz, najpierw odsuniemy PiS”. Pozbawieni inicjatywy, skazani na werbalne reakcje na pisowską politykę, dotrwamy do kolejnych wyborów. I nie będzie przed nimi dla nas wielu dobrych wróżb. Bo nikt z wyborców już w Polsce nie wie, po co mu polityka, skoro niczego realnie osiągnąć się nie da. Niestety sam tego nie wiem również. Boję się wyborów we Francji. Ale oczywiście bardziej się boję tych w Polsce. Bo nie ma już wśród politycznych i społecznych liderów nikogo, kto którykolwiek z oczywistych celów chciałby naprawdę osiągnąć, zamiast o tym tylko gadać. Wybieramy niniejszym inny rodzaj politycznego samobójstwa niż samobójstwo liderów.
6 thoughts on “Różne sposoby na samobójstwo”
„Oni nie chcą chcieć”. W opozycji jest wielu fajnych ludzi, inteligentnych, z rozległymi horyzontami… Ale oni wszyscy traktują służbę Polsce jako „posadę”, „etacik” albo lajfstajlowy gadżet. Zaraz Ci podniosę ciśnienie. Kaczyński – jak Giedroyc – ma tę przewagę, że on naprawdę żyje i oddycha tymi sprawami całodobowo. Powiesz: „całodobowo dyszy nienawiścią!” Niech Ci będzie. Ale całodobowo. Może taki był młody Michnik? Czy w sytuacji wolicjonalnej mizerii opozycji prawdziwym szlagierem nie byłoby przyjęcie „strategii naszych tatusiów” i wstąpienie „do partii”? W latach sześćdziesiątych np. wielu akademików decydowało się „zmieniać partię od środka” (Kuroñ, Modzelewski w pierdlu, Kołakowski, Bauman etc na wylocie…). Kontrolujesz ciśnienie? No to powiedz ile godzin przegadałeś z Tuskiem o Polsce ? W końcu jesteś aktywnym wojownikiem, walczysz klawiaturą, walczysz własnym ciałem, płacisz szczęściem własnej rodziny… Ok, jesteś bezinteresowny. Ale też nie masz politycznie nic do stracenia. Tusk „nie interesuje się”? Zażądaj rozmowy z Kaczorem. Wygarnij mu bezpośrednio. Tusk też kiedyś publicznie prosił „Jarka” o rozmowę i korona mu z głowy nie spadła. Ja do dzisiaj nie pojmuję jak D.T. mając fantastyczną pozycję, przyjaciół w całej Europie, strumień euro, dobre relacje z Obamą i Putinem (teraz nie mówię tonem wyrzutu) – mając wszystko, porzuca z dnia na dzień polskie premierostwo. Zasmucony Mariusz Urbanek powtarza w „Odrze” za Panią Walewską: „A co z Polską, Sire?” No zaiste „święta miłości kochanej Ojczyzny…”. Paweł nie licz na to, że Schetyna i jego następcy znają „pięciopak Kasprzaka”, Schetyna kiedyś u Mazurka nie pamiętał nawet swojego „ileś-tam-paku”. Wybacz ten irytujący mnie samego tekścik z faustowską nutką siermiężnej dostojewszczyzny. 🙂
Zapisać się do PiS? Partie bardzo uważnie kontrolują członkowstwo. Widziałem parę afer z próbami wejścia nowych aktywistów do róznych partii. Raz dotyczło to martwych partii kanapowych, raz poważniejszych inicjatyw. Nigdy się to nie udało. Nie jestem natomiast pewien, czy rzeczywiście Tusk z Kaczyńskim w jakimkolwiek stopniu różnią się poziomem zaangażowania. Tusk podobno sporo czyta, czasem trochę to widać, a choć to dla mnie trochę rozczarowujące, przecież się nie będę wymądrzał z własym nader skromnym poziomem oczytania. Tuska „ucieczka do Brukseli” jest dla mnie dość dziwna i zastanawiająca, ale jakoś mnie zanadto nie pasjonowała.
Gdyby myśleć serio o sklejaniu Polski po tej wojnie, to żadna z dwóch partii nie powinna w ogóle wchodzić w grę. Ja nigdy nie zagłosuję na PiS. Być może Ty nigdy nie zagłoszujesz na PO i to nas łączy 😉 Wyborcy PiS zaakceptują wszystko, ale nie nikogo „z tych złodziei”. Kiedyś leżąc w szpitalu przed wyborami europejskimi zdołałem przewerbować faceta z sąsiedniego łóżka, zatwardziałego pisowca. To na kogo pan zagłosuje? — zapytałem. No, na pedała — odpowiedział — przecież nie na złodziei… To działa w obie strony. Stąd Hołownia naprawdę tworzył ofertę, ale to już dalsza sprawa.
Przemeblowanie jest konieczne, a równocześnie niemal niemożliwe. To jeden z powodów, dla którego tam mi zależy na prawyborach. W ten sposób dałoby się wiele zmienić bez jakiejś strasznej rewolucji. No, ale…
Oczywiście nie rób głupstwa i żadnej deklaracji nie składaj. Oni by Cię przyjęli, ale w podzielonej Polsce zapłaciłbyś cenę straszliwą. Twoja („twoja”) bańka jest o wiele bardziej okrutna od pisowskiej. Pisowskie bańki są dziadowskie, rozmemłane a moher jakoś je ociepla i folkloryzuje. A w twoich bańkach trwa ciągłe tropienie mienszewików, kryptopisowców, kremlowskich szmat, nieprawilnych, terfów i kogo tam jeszcze. Jakiś generał dowodzi jakimś „komando”… Ok, może się mylę, ale staram się to obserwować. Wiesz, twoja wytrwałość w forsowaniu idei prawyborów jest tak niezwykła. Czy wśród Twoich przyjacìół nie można zmontować stałej grupy nacisku (lobbingu) w tej sprawie? Gdyby fantastyczne osoby, które darzą cię sympatią i zaufaniem (np. p. Jacek Żakowski) metodycznie i tydzień po tygodniu bombardowały redakcje, zarządy partii i ulicę (ulotki, billboardy, heroldzi), to może dawałoby to jakąś szansę …przekonania Donalda Tuska? Ty sugerujesz – z jakąś wielkoduszną wyrozumiałością wobec przewodniczącego PO – że aazaangażowaniem w sprawy Polski (zawieśmy kwestię czy na dobre, czy na złe) dorównuje Kaczyńskiemu. No jednak na długich 7 lat porzucił sprawy polskie. Polska to nie jest zlecenie do pracy zdalnej po godzinach… Wyobraź sobie Giedroycia, który porzuca „Kulturę” powiedzmy w 1965 zostawia ją Herlingowi ( trochę lepiej niż Ewa Kopacz…) i zajmuje się robotą w jakiejś międzynarodowej organizacji… Albo Michnik w jego najlepszych czasach. Czy facet dałby się na lata wyszarpać z polskich spraw, żeby dzień w dzień tracić czas z nadętymi, brukselskimi urzędnikami? Ale dobrze. Zgadzam się, że w opozycji Tusk obecnie musi być punktem odniesienia ze względów, by tak rzec, ilościowych. Chociażby krwawiły zagryzione wargi.
Przede wszystkim dziękuję Ci. Wiesz, to jest dziwne, co piszesz. Dziwne jest to, że nie pisze tego żaden z moich kupmli aktywnych w PRL-owskiej opozycji, którzy teraz „opisieli”, a Ty, który nie byłeś wówczas jakimś znanym aktywistą i z kim nie jadłem soli akurat z tej beczki.
Ucieczki Tuska — już pisałem — nie oceniam. Średnio mnie to grzeje zresztą. Brukselscy urzędnicy są — tak mi się wydaje — o wiele mniej urzędnikami, o wiele mniej nadętymi niż nasze rodzime towarzystwo. Tyle wynika z moich bardzo niewielu bardzo powierzchownych okazji.
Nie, do PiS by mnie nie przyjęli, coś Ty — może by skorzystali z okazji, by to jakoś zdyskontować, ale partie mają narzędzia, z których skrzętnie korzystają i to jedno robią naprawdę sprawnie, żeby ubezwłasnowolnić skutecznie każdego we własnych szeregach. Jest kilka różnic pomiędzy bańkami. Moher jednak ociepla i folkloryzuje wyłącznie w oczach opinii publicznej — raczej nie w relacjach wewnętrznych. W PiS ostatnio sporo się zmieniło, zakon PC znaczy mniej, a taki np. Morawiecki — spoza tego zakonu — zdołał wreszcie nabrać znaczenia. To funkcja nowych okoliczności, w których liczy się Ziobro ze swoim szantażem i antyeuropejską nieobliczalnością, Duda, który coś tam rozgrywa — obaj są żałośni, ale kryzys nadaje im znaczenia — Kaczyński w tym wszystkim przestaje o czymkolwiek decydować. Niemniej w normalnym PiS, jaki znamy, hierarchia i dyscyplina była przecież żelazna. Popaść w niełaskę w obu partiach było jednak tak samo kosztowne.
Tropienie odszczepieńców w „moich bańkach” (zwróć uwagę, że liczba mnoga ma tu znaczenie) jest niepoważnym zajęciem, świadczy o zawstydzającym uwiądzie rozumu, ale jednak również o jakimś życiu, czy też jego resztkach. Prawica nie jest monolitem — wiem o tym — ale pluralizm w niej żadnej wartości nie ma. Inaczej się jednak zachowuje pisowski „lud”. Znacząco częściej na „jedynki” z list głosują wyborcy PO niż PiS, wiedziałeś? Rezultaty wyborów pod względem liczby głosów i uzyskanych mandatów zdecydowanie częściej odbiegają od ustaleń kolejności na listach w przypadku PiS niż PO. Wiele innych przykładów pokazuje, że pisowski „lud” jest zdecydowanie bardziej „niepokorny” wobec liderów niż „liberałowie”. „Liberałowie” nie chcą w to wierzyć i nigdy nie uwierzą. Pamiętam też badanie UW, z którego wynikało, że nienawiść „liberałów” do „ciemnogrodu” jest wyraźnie większa niż odwrotnie. Z własnych doświadczeń, które się wymykają badaniom, powiedziałbym, że chodzić tu powinno o rozróżnienie nienawiści od pogardy. Kiedy się o kimś krzyczy złodziej, sprzedawczyk i zdrajca, to bywa to groźne, bo może prowadzić po prostu do noża, którym zadźgano Adamowicza. „Moher” nie jest tak groźny pod tym względem, ale rani nieporównanie bardziej, bo nienawiść zakłada jakąś róworzędność, a pogarda unieważnia. To osobny, ważny, bardzo trudny temat, o którym niewiele wiemy. Mam tu sporo do powiedzenia, bo niewielu jest takich, który na te rzeczy mają ucho, a ja mam i mam też wiele bardzo unikalnych doświadczeń — które nikogo nie obchodzą.
Chodziłem np. co miesiąc do smoleńskiego kościoła na msze. Po znak pokoju. To dla mnie było niezwykle ważne doświadczenie. Kiedy miałem swoje 5 minut opowiadałem o nim w każdym wywiadzie i nigdy tego nie dawali. Raz chyba udało mi się o tym opowiedzieć na żywo i nie dałem sobie przerwać i jeszcze ze dwa razy wmusiłem to w prasowej autoryzacji. Po „naszej stronie” taka opowieść zupełnie nie pasowała do redaktorskich wyobrażeń o świecie. „Druga strona” też nie chciała tego upowszechniać, bo to absolutnie wbrew jej tożsamościowemu ineteresowi. Nasza tożsamość jest słabsza — masz rację. Bardzo się natrudziłem, żeby znaleźć język i taki zestaw prawdziwych wartości, które w dodatku potrafią budzić ciarki na plecach, które etos demokratów zbudują. Coś tam udało mi się osiągnąć, ale w większości te wysiłki były daremne. Teraz patrzę, jak Tusk próbuje z tą swoją ogłoszoną na okoliczność powrotu „walką ze złem”. Ma nieporównanie większe możliwości i wybrał skrót — definicję przez wrogość. Przy całym uznaniu jego talentów, tu akurat mogę powiedzieć, znając własną wartość, że cienki z niego bolek. Ale główny problem jest taki, że w konfrontacji z tą husarską szarżą etos liberałów ma trudne zadanie.
„Liberałowie” patrzą podejrzliwie na wszelkie znaczone moralnie misje, bo historia pokazuje grozę krucjat. Nie chcę tego rozwijać, bo trzeba by długo, a to sąprzecież zrozumiałe rzeczy. Ale efekt jest taki, że żaden „liberał” nie stanie na żadnej barykadzie, kiedy co do czego przyjdzie, bo barykada nie jest jego bajką. Po prostu wyjedzie, kiedy co do czego przyjdzie, albo poszuka prywatności — sam to robiłem przez całe długie lata, w sporej części dlatego, że przecież nie mogłem spokojnie czytać „liberalnej prasy” i słuchać przemówień polityków. To definiuje nierówność szans. Niechęć do znaczonych moralie misji w polityce działa trochę jak Miłosza pigułgi Murti Binga. „Liberałowie” łykają je nieświadomie, choć ich im żaden tyran nie ordynuje — już dawno je przedawkowali. Efekt jest taki, że Nowym Światem defilują naziści pełną gębą — nie ma tu żadnej przesady i żadnego nadużycia: goście z błyskawicami SS na czarnych bluzach po prostu — my w grupie dziadków i babć siadami im na drodze, policja nas wlecze, oni przechodzą, a wszystko to wśród stolików knajp na zewnątrz. Przy nich ludzie siedzą, piją kawusie i piwka, wpieprzają jakieś pizze i tylko czasem ktoś podnosi telefon, żeby fotkę strzelić. Jak w Campo di Fiori, kiedy wracają do tawern. Tu nie muszą, bo nigdy z nich nie wyszli. Przepraszam za nadużycie — nikt żadnego liberała na stosie nie spalił i scena nie jest heroiczna, tylko komicznie groteskowa z tego powodu. Ale to naziole z tymi swastykami mają świadomość miejsca w historii. Na pewno nie „lemingi” siedzące w knajpach i w jakimś stopniu nie my, którzy naziolom siedzimy na drodze.
Piszę o tym, żeby Ci dać znać, że — owszem — widzę wiele symetrii i wiele różnic pomiędzy stronami polskiej wojny, ale chcę Cię przestrzec przed rozróżnieniem pomiędzy aytentyzmem ideowego „zakorzenienia” pisowskiej prawicy, a fałszem i miałkością ideowo indyferentnych „liberałów”. To bardzo niejednoznaczna sprawa.
Co do lobby. No, nie wychodzi. Intelektualna ruina o tym przesądza. I folwarczny obyczaj. Kiedyś Kijowski zarządził koalicję WRD, do której miały wejść wszystkie partie. Zrobił to niezręcznie, stawiając je przed dokonanym faktem publicznej deklaracji — ale był u szczytu niebywałej popularności i miał powód sądzić, że mu wolno. Pomysł słusznie uznano za świetny i oczywisty. Wartość widziano również w tym, że wszystko to odbywa się jakoś pod dyktat ruchu obywatelskiego, a nie jednej z partii — to tworzyło nadzieję na obywatelską koalicję, a nie partyjniacką. Ale Schetyna powiedział, że nie przystąpi. Parę dni dziennikarze pytali, dlaczego, ale potem powiedzieli „no, tak” i pytać przestali. Temat zniknął. Odtąd „no, tak” i kiwanie głową jest jedyną reakcją. Kiedy gadam o prawyborach, słyszę, że pomysł jest do kitu, bo „oni się nigdy nie zgodzą”. To przesądza i załatwia sprawę.
Masz rację — lobby mogłoby być skuteczne. Media zwłaszcza. Polityk, który miałby uzasadniać, dlaczego listy woli układać sam, a nie z wyborcami, musiałby byc w kłopocie. Podobnie łatwo powinno być wymusić wspólną listę. A jednak jakoś nie jest. Żakowski, o którym wspomniałeś, był jedynym, który próbował. Przepytywał Schetynę. Schetyna zaczął od tego, że „to mrzonka i bzdura”. Zapytany dlaczego natychmiast zmienił zdanie i powiedział, że to interesujące, ale chyba nierealne. Zapytany, jak w takim razie realna ma być kampania stwierdził na koniec — że na pewno trzeba przemyśleć tę interesującą propozycję. Tyle, że poza Żakowskim tak z żadnym liderem nie rozmawiał nikt. Hołownia pieprzy ewidentne nieprawdy o dwóch listach i dziennikarze kiwają głowami. Kiedyś w TVN24 — kiedy kandydowałem — siedziałem u Morozowskiego z Marcinem Kierwińskim. I Morozowski — który się przecież jakoś przygotowuje — w studiu na żywo ode mnie się dowiedział, że ja kandyduję po to, by dobić się debaty z Ujazdowskim i jeśli ją przegram (co może zmierzyć sondaż, na prawybory już nie ma czasu), wycofam się. Morozowski o tym nie wiedział. Zapytałem, w czym problem, dlaczego debata nie jest możliwa i kompletnie oniemiały Morozowski powtarzał to pytanie już do końca audycji. No, nie da się na to odpowiedzieć, nie kompromitując się. Kierwiński wił się i wyszedł, biedak, na durnia. Skutek był taki, że już mnie nie zapraszali, tematu nie było.
No, wracając do Tuska i zagryzionych warg. Zagryzam. Napisałem kilka tekstów np. do „lewaków”, że z rolą Tuska pogodzić się muszą, bo inaczej przegrają i oni, i my wszyscy. Bez betonowego elektoratu PO nie da się niczego wygrać. Po drugiej stronie jest to samo. Ale równocześnie nie da się wyrwać z tego klinczu, póki ta rola PiS i PO jest tak przemożna. Wyborcy PiS nigdy nie zaakceptują polityków PO i odwrotnie. Szansą prawdziwą byłoby „obustronne rozbrojenie” albo bunt po obu stronach. To jest utopia. A skoro tak, to dobrego wyjścia nie ma. Zagryzamy wargi nadaremnie.
Liberałom przypisujesz (w oparciu o wyniki badań i wĺasne obserwacje) niechęć do barykad, większą skłonność do neantyzacji politycznego przeciwnika, konsekwencję w poparciu partyjnych „jedynek”. Pewnie jest to skutkiem opuszczenia przestrzeni mitu (ku sceptycyzmowi) i wspólnoty (której spoiwem jest mit) ku indywidualizmowi. Konsekwentnie sceptyczne indywiduum chcąc rekonstruować jakieś „wartości”, jakąś „społeczność” ma – filozoficznie rzec biorąc – przerąbane. Ad hoc musi – przy użyciu „Małego modelarza” – rekonstruować aksjologię (sceptyk wie jakie to wszystko „sztuczne”…). Zatem ” jedynka” jako arcykapłan (co najmniej…), PiS jako wąż odwieczny, pisowcy jako belzebuby. A wszystko to jako gombrowiczowski „kościół międzyludzki” sceptykiem podszyty. Mówię to z miłością, bez szyderstwa, bo przypuszczalnie liberałowie (niekoniecznie uświadomieni) stanowią większość moich znajomych. Z tą niechęcią do barykady, to może wobec konieczności „złożenia siebie w ofierze” („cóż za religiancka bzdura”) sceptyk gwałtownie dekonstruuje swoje „simulakrum” mitu. To zwykła analityczna rachuba. Skłania do odwrotu. A jako rzecze Hariri (twoja rekomendacja!) mit (po drugiej stronie barykady siedzi moher z mitem w garści) jest źródłem wielkiej siły, większej niż flotylla atomowych lotniskowców… Liberał jednak zaskoczył i w hipostazie mocarstwowego „liberalnego hegemona” (Mearsheimer) podjął misję niesienia liberalnej demokracji w świat bliskowschodniego ultra-moheru. Ja kibicowałem hegemonowi, przyznaję się, myślałem jak AIPAC. Epopopeja bliskowschodnia częściowo falsyfikuje twoją tezę o trwałej niechęci liberałów do krucjat. Wesołych Świąt! Za tydzień będą poprawiny!
Tak dokładnie jest, obawiam się bardzo. Harari — scenptyczny liberał przecież! — przestrzega, że przed mitem nie ma ucieczki. Obalić jeden da się tylko konstruując drugi. Uciekasz z więzienia po to, by odkryć, że trafiłeś na spacerniak drugiego. Sceptycyzm jest jak pigułki Murti Binga.
Fukuyama przepowiadał koniec historii — choć trzeba go było przeczytać do końca, zamiast od razu walić kokę i dziś wypada Fukuyamie oddać sprawiedliwość. Wcale nie przepowiadał, pisał bardzo wyraźnie, że uczestnictwa w hitorii ludzie potrzebują, jeśli pozostają ludźmi. Nawet jeśli ograniczyć zakres rozważań do świata sytego, który miał powody do satysfakcji z post-historycznego ładu, to tam właśnie, w rozmaitych odrugach niezawsze świadomego buntu odzywała się potrzeba przeżywania historii — heroicznej, rewolucyjnej, znaczonej religijnie, moralnie… Jakiejś. Tak patrząc na przytaczane przeze mnie historyjki z warszawskich ulic, po których maszerują nowi naziści wśród obojętnego tłumu zdolnego jedynie folklor zauważyć — maszerujący naziole swoje poczucie przynależności mają.
Nie tylko Harari — z każdego punktu widzenia patrząc sceptycy mają przewalone. I — pisałem o tym kiedyś — wcale niekoniecznie mają rację. Ludwik XVI nie miał, jak widać z dzisiejszej perspektywy. Ale gdybyśmy się znaleźli obaj — Ty i ja — na ulicach Paryża wtedy, to racje były jasne w bardzo czarno-białych kategoriach. Nadzieja na to, że po takiej rewolucji sceptyczny, pacyfikujący sceptycyzm powróci i nieco okiełzna dzikość tłumu owładniętego Historią — ta nadzieja jest bardzo gorzka. Patrząc na świat odmieniony Wielką Rewolucją — porządna parlamentarna demokracja potrzebowała jeszcze wieku i nie był to czas spokojny. A kiedy zaczęła się na dobre kształtować, przyszły dwie wielkie wojny. Tak czy owak, przechlapane — i to w apokaliptycznej skali.