Węgrzy przegrali wybory. Brzmi to dziwnie, skoro ktoś je przecież na Węgrzech wygrał, a w demokracji wybory są zawsze wygraną. Tyle, że na Węgrzech demokracji nie ma, choć są wybory. Rządzi kleptokracja osuwająca się w faszyzm. Raz wziętej władzy nie zamierza oddać. Ma wszystkie atuty, korzysta z nich bezwzględnie i udaje się jej to
Węgierska porażka jest dla mnie również porażką osobistą. Węgrzy poszli do tych wyborów wspólnym blokiem sześciu partii przeciw rządzącemu Fidesz Orbana. Lidera i część kandydatów wyłonili w prawyborach, które przeprowadzono wielkim społecznym wysiłkiem w całym kraju i w których frekwencja przekroczyła 10% uprawnionych. Nie pomogło. Żadnego efektu zjednoczenia i żadnej mobilizacji demokratycznych wyborców nie dało się zaobserwować w dostępnych w tej chwili częściowych wynikach.
Wspólnej listy opozycji wyłonionej w demokratycznych prawyborach domagałem się od lat w Polsce, kandydowałem w wyborach senackich przeciw wystawionemu przez KO Kazimierzowi Ujazdowskiemu, by w ten sposób próbować wymusić debatę i chociaż poprzez sondaż, jeśli nie głosowanie, wyłonić tego kandydata, którego rzeczywiście popierają wyborcy demokratycznej opozycji. Dziś mam na koncie kolejną porażkę. Zdecydowanie boleśniejszą.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Wybory na Węgrzech. Kaczyński nie będzie czekał na otrzeźwienie naszej opozycji
Usłyszę znowu, że ani wspólna lista, ani prawybory nie mają sensu. Że zjednoczeni Węgrzy przecież przegrali, a podzielona opozycja czeska zdołała dwoma głównymi opozycyjnymi blokami pokonać rządzącą ANO. I że tak może i powinno być również w Polsce. Wiem, że to negacjonistyczna bzdura, że czeska Spolu wygrała osiągając wynik lepszy o włos od ANO i korzystając w premii D’Hondta, która w Polsce przypadnie wciąż najsilniejszemu PiS. Ale wiem, co słyszałem zawsze dotąd i nie mam złudzeń, że usłyszę to samo tym głośniej. I nie dowiem się już – nikt się tego nie dowie – jak wielka byłaby klęska demokracji na Węgrzech, gdyby opozycja poszła do wyborów sześcioma partiami.
Czytam też komentarze. Że Orban sfałszował wyniki. Cóż, tego nie wiem, wiem natomiast, że węgierskie zagłodzone już niemal na śmierć obywatelskie społeczeństwo zdołało w odróżnieniu od nas nie tylko wymusić prawybory na swoich partiach, ale i zorganizować je z imponującym powodzeniem, że również w odróżnieniu od nas potrafiło zapewnić obserwatorów wyborczych w każdej komisji i że Fidesz wygrał naprawdę. W tym rzecz.
Wygrał w zmanipulowanej ordynacji wyborczej, ale przewagę osiągnął tak wielką, że w każdej ordynacji by wygrał. To nie były uczciwe wybory. Jasne. Opozycja nie miała żadnych szans w zderzeniu z propagandą w całości w rękach Orbana. Charyzma Petera Marki Zaya – na którą niektórzy narzekają – nic nie miała do rzeczy, bo on jej nie miał gdzie zaprezentować. Wszystkie instytucje demokracji są na Węgrzech przejęte już dawno temu. Bez nich demokracja ma szanse jak – nie przymierzając – w putinowskiej Rosji lub w hitlerowskich Niemczech. Na Węgrzech klamka zapadła. Orbanowi nikt nie jest się w stanie przeciwstawić. Ludzie naprawdę na niego głosują. To na tym polega węgierski problem. Polski też – z dokładnością do skali.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Sondaż Kantara. Ta sytuacja nie zmieni się, dopóki nie pojawią się kandydaci obywatelscy
Czytam też, że Węgrzy wsparli nazizm… Że Orban ich kupuje. Że nienawidzą Ukrainy i Ukraińców. Przestrzegam. Już dzisiaj, a niestety prawdopodobnie tym bardziej jutro, da się te same rzeczy powiedzieć o Polakach. Nazim, proszę Szanownych Państwa, wsparli przede wszystkim Niemcy. I dużo dałoby się powiedzieć – mówiono to zresztą – o ich „genetycznych” lub kulturowych uwarunkowaniach, które to umożliwiły. Niemcy osuwające się dziś w brunatny autorytaryzm trudno byłoby sobie jednak wyobrazić. Wszyscy, tylko nie oni przecież. Wypadałoby pamiętać charakter polskich rządów w II RP i choćby Zaolzie wśród innych drobiazgów. Widzieliśmy natomiast Brytyjczyków głosujących na Brexit i Amerykanów głosujących na Trumpa. Myślmy. Zamiast wygadywać mądrości o węgierskiej mizerii. Albo o przekupionych wyborcach PiS.
Pamiętam PRL. Wiosną 1980 roku – tuż przed wielkim zrywem dziesięciomilionowej „Solidarności” – demokratyczna opozycja zaapelowała o bojkot wyborów. I zorganizowała ich obserwację. Uczestniczyłem w tym we Wrocławiu. Słabe to było, ale jakiś wynik dało. Do wyborów poszło nie 97,7% uprawnionych, jak to ogłaszano oficjalnie, ale dobrze ponad 80%. Z oportunizmu, ze strachu, który jest zawsze na wyrost i wtedy też był, z słusznego przecież przekonania, że sprzeciw niczego nie da. Na Węgrzech jest już bardzo podobnie. Kto nie głosuje na Fidesz, ten nie jest węgierskim patriotą, nie dba o „zwykłych ludzi”, którym Fidesz tak bardzo pomaga, nie dba o bezpieczeństwo wobec wojny, wobec Unii i hord obcych imigrantów zawsze gotowych najechać sielską węgierską prowincję. Czy w Polsce daleko do tego?
PRZECZYTAJ TAKŻE: Nie dla represji wobec osób niosących pomoc. Podpisz petycję Amnesty International
Myślmy wrażliwie. Również o tych, którzy głosują inaczej. Z empatią, która umożliwia refleksję, a w niej widzenie szarości prawdziwego świata.
Miałem od szczenięctwa swoich bohaterów na Węgrzech. Wśród nich był Imre Nagy, powstańczy premier z 1956 roku, człowiek, który się nie ugiął i którego zamordowali Sowieci, choć to na Węgrzech go powieszono i zakopano w anonimowym grobie na tyłach wielkiego cmentarza ulokowanego wygodnie w pobliżu równie wielkiego więzienia w Budapeszcie. Jako szczeniak w PRL myślałem sobie, jak tragiczne jest to, że bohater zniknął tak bez śladu. Byłem niedawno w Budapeszcie i nie odmówiłem sobie tego, co w mojej młodości byłoby nierealnym marzeniem. Poszedłem na odnaleziony po latach grób Imre Nagy’a i położyłem na nim kwiaty. Bardzo byłem tym przejęty, choć kiedy tak stałem nad grobem bohatera, żadnych wielkich złudzeń nie miałem.
Świat zapamiętał Imre Nagy’a z jego dramatycznego apelu w budapeszteńskim radiu w dniu sowieckiego natarcia na Budapeszt. Armia walczy – powiedział wtedy – rząd jest na miejscu. Jeszcze jednak tego samego dnia schronił się w ambasadzie Jugosławii. Wcześniej nakazał węgierskiej armii nie stawiać oporu. Nie było szans. Węgierskie społeczeństwo w 1956 roku po doświadczeniach nazizmu i stalinowskiego terroru Rakosi’ego, którego nie da się porównać z niczym znanym z Polski, było już i tak jedną wielką raną.
Nagy był premierem powstańczego rządu przez dziesięć dni. Był komunistą i nim pozostał. Chciał odwilży i łagodnego kursu. Demokracji chciał ograniczonej. W rewolucyjnych okolicznościach, próbując prawdopodobnie postawić na geopolitykę, zadeklarował wycofanie Węgier z sowieckiego paktu militarnego, co zamiast uratować węgierską rewolucję, przypieczętowało jej krwawy koniec. Wcześniej jako członek stalinowskiego politbiura podpisywał decyzję o aresztowaniu Janosa Kadara, który stał się jego następcą przywiezionym na sowieckich czołgach. Dla Kadara niełaska oznaczała więzienie i tortury. Wcześniej Nagy był agentem NKWD. Ale Węgry, przeciw którym działał, wydając Sowietom setki ludzi, były wtedy uczestnikiem faszystowskiej koalicji. Na jakiej szali to ważyć? Po referacie Chruszczowa Nagy próbował reform przeciw reżimowi Rakosi’ego. Zapłacił za to. W 1956 roku powrócił jak Gomułka w Polsce. Skończył inaczej. Poszedł krok dalej i o krok za daleko. Nie był bohaterem z wyboru. Los wybrał za niego.
Nic nie jest proste w realnym świecie. Węgrzy przegrali. Myślmy. Zamiast wygadywać o węgierskiej mizerii. I łudzić się, że jesteśmy lepsi. Nie jesteśmy.