Ustrój państwa muszą akceptować Polacy z obu stron polskiej wojny. My – demokraci – chcemy i musimy poczuć, że instytucje tego państwa są naszym dziełem i naszą współwłasnością, a nie łaskawym darem polityków
Tym razem krócej i prościej niż zwykle – okazja po temu nadarza się nader stosowna, więc spróbuję. Tezy na dziś:
- Rafał Trzaskowski albo nam – daj Boże! – wygra; albo – Boże uchowaj! – niestety nie zdoła: taką mam oto arcymądrą wróżbę dla wszystkich złaknionych wróżb w tym niepewnym czasie.
- Polacy pozostaną zaś tak samo podzieleni w wojnie kultur, jak byli dotychczas – i tu akurat żadnych wróżb już nie trzeba. A choć kulturowo jesteśmy zróżnicowani naprawdę, ta wojna żywi się partyjną polaryzacją, a kulturowe różnice rosną i wciąż się zaostrzają właśnie dzięki niej.
- Nadchodzi kryzys – na efekt pandemii nałożą się lata beztroski PiS. Rządzący ujrzą twarde koszty rządzenia. Kimkolwiek będą – przestępczą bandą Kaczyńskiego, czy ekipą demokratów, która nastanie po nim. Jeszcze nigdy w historii upadek żadnej władzy zniszczonej kryzysem nie przyniósł triumfu demokracji i cywilizacji. Zawsze przynosił po prostu upadek.
- Jeśli Rafał Trzaskowski przegra 12 lipca, dyktatura stanie się namacalnym faktem już nazajutrz. To jest ta tragedia, przed którą mobilizują się demokraci, dmąc w bojowe surmy. Boję się jej bardzo poważnie, ponieważ, mówiąc w największym skrócie, wolałbym nie pójść siedzieć. Dość łatwo sobie wyobrazić, czego z kolei boi się śmiertelnie druga strona. Z grubsza biorąc, mają tam dość podobne obawy.
- Jeśli zaś Rafał Trzaskowski wygra, dyktatura nastanie nieco później – jednak nastanie z całą pewnością, choćby jako skutek nieuchronnego kryzysu. O tym zapominają dziś idący do straceńczego boju demokraci. Nie będzie żadnego „potem się zobaczy” – od pierwszych sekund po zwycięstwie demokraci będą zajęci umacnianiem swojej pozycji, a potem jej coraz bardziej rozpaczliwą obroną, bez chwili wytchnienia, aż do kolejnej porażki. Tyle się właśnie zobaczy.
- Niezależnie więc od wyniku tej niezwykle zajmującej bitwy, program dla nas, dla szukających praw, wolności, sprawiedliwości i bezpieczeństwa obywateli – o ile jeszcze są tacy – pozostaje z grubsza ten sam. I jak zwykle nie ma związku z myśleniem polityków. Polega na tym, by wbrew nim tę wojnę zakończyć
Takie mam z grubsza tezy na dziś. Mam też pełną, mocno perwersyjną świadomość, że absolutnie nikt ich nie przyjmie. Na zrozumienie da się wprawdzie liczyć być może w obozie Szymonitów, ale im nie wypada dzisiaj zwracać głów zajętych zarzutami o osłabianie Rafała Trzaskowskiego i odpowiedzią na pytania, czy nań zagłosują w II turze, czy może nas zdradzą na rozkaz mocodawców z Opus Dei.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Obywatele RP apelują do Trzaskowskiego, by zrezygnował z członkostwa w PO
Można by – i z pewnością byłoby trzeba – te przecież banalne wróżby nieco skomplikować. I tak, o ile zwycięstwo Dudy scementuje PiS (patrz publiczny hołd poddańczy Gowina), o tyle oczywiście zwycięstwo Trzaskowskiego z pewnością PiS zdezintegruje (bo to nie honor rycerski każe Gowinowi chylić czoła przed Kaczyńskim, a raczej zgoła nierycerski charakterek). Pojutrzejsza dyktatura niekoniecznie zatem będzie pisowska, bo PiS może nawet przestać istnieć – będzie raczej konfederacka, ziobrystowska, czy jeszcze jakaś. Chętnych przybywa i rosną w siłę. Te komplikacje nie są do pominięcia, ale nadarza się okazja, by w rozedrganej rzeczywistości uchwycić prostą logikę, więc komplikacjami nie zawracajmy sobie głowy. I tak prostota logiki (ona jest zawsze prosta) wcale nie oznacza łatwości. Konsekwencje prostych rozumowań przyjąć jest często trudno i tak będzie również tym razem.
Nie będę wyjaśniał znaczenia i związków powyższych sześciu tez, bo ten sam problem ujawnia się widziany z nieco innej strony. I to warto pokazać tym razem.
Umizgi do Bosaka
W wieczór wyborczy wybuchł kolejny skandalik. Raczej burza w niewielkiej bardzo szklaneczce ograniczonej do bańki obywatelskich aktywistów, burza kompletnie więc pozbawiona wszelkich wyborczych znaczeń, ale właśnie z tego powodu pokazująca logikę sytuacji, jak mało który inny skandalik. Oto Rafał Trzaskowski wyciągnął rękę do wyborców Bosaka. W naszej bańce podniosła się wrzawa o gotowość do romansów z faszystami. Cóż, we mnie samym ten przecież do nudności przewidywalny gest wzbudził niemałe obrzydzenie, ale wypada przede wszystkim znać miarę. Trzeba więc koniecznie przywołać odpowiedni fragment, jeśli się chce rozmawiać uczciwie i trzeźwo. Za OKO.press zatem:
Chciałem się odnieść również do wyborców Krzysztofa Bosaka i do niego samego: bardzo wiele nas różni, ale ja zawsze mówiłem przed debatami, że lubię się z panem spierać, bo mimo że mamy inną wizję, to wiem, że panu na czymś naprawdę zależy i wiem, że jeżeli chodzi o wolność gospodarczą, jeżeli chodzi o pomoc przedsiębiorcom, jeżeli chodzi o walkę z państwem, które się we wszystko wtrąca, mamy takie same poglądy z większością obywateli, którzy zagłosowali na pana.
Znów należałoby pokomplikować, na co niezupełnie mamy czas. Trzaskowski bowiem uznał najwyraźniej, że da się wygodnie rozróżnić pomiędzy „światopoglądem” narodowców – z ich rasizmem, homofobią, wizją państwa wyznaniowego i podobnymi koszmarami – a poglądami gospodarczymi, które być może nie są już tak straszne.
Intuicja może jest nawet trafna, bo wiele wskazuje, że średniowieczne deklaracje liderów wyborcy Konfederacji traktują z przymrużeniem oka – trochę jako dowód ich „rozbrajającej” (!) szczerości, a trochę jako rytualną konieczność ideową. Że w rzeczywistości chodzi im o „wolnościową antysystemowość”. No, w żadnym wypadku nie wolno pomijać np. bandyckiego antysemityzmu – ale tego Trzaskowski przecież nie zrobił, przecież powiedział „bardzo wiele nas różni”.
Manewry Trzaskowskiego są z wielu względów mocno naiwne. Przepraszam, Prezydencie – wspomniane przez Pana gospodarcze teksty Bosaka to niespójny bełkot, w czystej zaś i przerażająco spójnej formie Konfederaci prezentują kto wie, czy nie straszniejszy od katolickiego integryzmu odlot Korwin-Mikkego, w którym w gospodarce wolno wszystko, a państwo potrzebne jest wyłącznie do tego, by twardo za pysk chwycić każdego (niechby i zabić z pomocą kata lub własnej strzelby), kto na własność i wolność wg standardów z Ziemi Obiecanej zechciałby dokonać zamachu w imię walki z takimi np. „socjalistycznymi mitami” jak choćby niewolnicza praca dzieci, albo patriarchalna niewola kobiet. Przy wszystkich takich zastrzeżeniach powyższy tekst –mądry nie był, ale co mądrego da się powiedzieć w tej sytuacji – deklaracją rozgrzeszenia nazioli też nie jest.
Jeśli mam do Trzaskowskiego osobiste pretensje z tej okazji, to nie tyle za jego gotowość do tak makabrycznych romansów, co raczej za uleganie logice, w której tkwi – jakby mu jakaś niemożność intelektualna nie pozwalała dostrzec niczego innego ponad to, w co od lat gra on sam i jego starsi na ogół partyjni koledzy. Bardziej jednak odpowiadamy za to my, posłuszni wyborcy, niż on – polityk. Problem bowiem w tym, postulat „wyjęcia” wyborców Konfederacji jest przecież oczywisty dla wszystkich także w naszej bańce. W mikroburzy poddanych ogromnym emocjom demokratów nie brak deklaracji o tym, że sojusz „z samym diabłem” jest dobry, jeśli tę pisowską zarazę miałby odsunąć. Nie brak też wyznań wiary w przyzwoitość i odwagę Trzaskowskiego, który faszystom przecież „tak naprawdę” nie ulegnie nigdy.
Cóż, kiedy jednak mówimy o Realpolitik, to nie tylko nie ma w niej miejsca na wiarę, ale obowiązuje tu bardzo twarda i prostacka wręcz logika. Nie same deklaracje są tu istotne, ale fakt, że rachunek zysków i strat, któremu te deklaracje służą, istnieje tu rzeczywiście i na wyborach wcale się nie kończy.
Kiedy się okazało, że uchodźcy roznoszą pierwotniaki nie tylko w umyśle Kaczyńskiego, ale w umysłach większości mierzonej sondażami, o konieczności rewizji kwot relokacji i samej zasady europejskiej solidarności mówiła PO. By nie stracić poparcia. Podobnie nie wolno było wygłaszać żadnych deklaracji o prawach gejów, prawach kobiet, żołnierzach wyklętych, o rzeczywistym trójpodziale władzy – o niczym „światopoglądowo kontrowersyjnym”. Niestety nie tylko w kampanii wyborczej, ale również wtedy, kiedy rządząc trzeba utrzymać sondaże.
To z tego powodu nie zmienia się w polskiej polityce nic z rzeczy naprawdę istotnych (w tym w sprawie 500+, wieku emerytalnego itd. – o tym też mówił Trzaskowski w tym samym przemówieniu) i to z tego powodu trudno w tych zapalnych punktach wskazać, na czym dokładnie polegają polityczne, programowe różnice pomiędzy PiS i PO.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Jeden pomnik to słaby wynik. Czy ktoś ma odwagę zapytać, dlaczego?
To tylko kulturowe różnice są wciąż jasne, jeśli da się przez nie rozumieć prostactwo, nieuctwo, złodziejstwo i zwłaszcza bezczelną arogancję nieokrzesańców. Bynajmniej nie jest tak, że naprzeciw głupka z PiS stoi intelektualista z PO, a naprzeciw złodzieja asceta. Różnica jest jednak i tak widoczna w tak oczywisty sposób, że starcza nam za całą opowieść o polityce. Za skarby świata nie widać tylko, w jaki sposób ona miałaby naprawdę dotyczyć nas, obywateli, a nie być tylko telenowelą, w której tylko oglądamy zmagania ulubionych i znienawidzonych bohaterów.
Realia jednak wyzierają z ekranu. Faszyści naprawdę na dobre zagościli w państwie. Cena politycznego realizmu zaprezentowanego nam w wieczór wyborczy jest zatem znana. Zyski zaś – o tym jeszcze za chwilę – w żaden sposób.
Kogo musi, a kogo nie musi słuchać Trzaskowski
W pozbawionej większego znaczenia awanturze o Bosaka co innego jest bowiem istotne. Otóż Trzaskowskiemu wolno te deklaracje wygłaszać bezkarnie. Może mieć nadzieję – naiwną, ale o tym akurat Trzaskowski nie wie – na zyski w szeregach Konfederatów. Strat zaś we własnych szeregach obawiać nie musi się wcale. Tych strat nie będzie.
Dlaczego? Dlaczego Trzaskowski zechce uzgadniać deklaracje z Konfederacją, a nie zechce np. z nami – działaczami obywatelskimi, w których kumple Bosaka wymierzali swoje bluzgi, życzenia śmierci, kopniaki, rzucane w nas flachy po wódzie i płonące race? To właśnie to pytanie w całej tej mini-aferze uderza najmocniej i najwięcej wyjaśnia.
Po prostu: my zagłosujemy i tak. Tekst do Bosaka – choćby zawierał obietnice poparcia ustawy 447 – najwyżej kilka osób wkurzy tak, że 12 lipca zostaną w domu. Z pewnością nie więcej. To absolutnie oczywiste – prawda? Przecież my naprawdę „z samym diabłem” itd. Gdybyśmy się zechcieli znarowić, w sukurs Trzaskowskiemu – w najlepszej wierze, bo to porządny facet naprawdę – pośpieszy zastęp tych, których zawsze słuchamy. Powiedzą „rozumiemy rozżalenie”, ale nie czas na „idealizm”, tu koniecznie „trzeba wygrać”. Nie muszą zresztą mówić – przecież dobrze to rozumiemy sami.
Cóż, jeśli ktoś zatem naprawdę chce polityki, która odpowiada na pytanie o stosunek wybranych władz państwa do rasistowskiej i seksistowskiej ksenofobii, do panoszącego się w Polsce kościoła, do trudnych spraw społecznych i gospodarczych, jak 500+, wiek emerytalny, całość systemu ubezpieczeń i kosztów ochrony zdrowia na tym tle – jeśli ktoś nie chce polityki, która tych wszystkich pytań unika i w zakłopotanym milczeniu pozwala na awans faszyzmu do życia publicznego, na rozbuchany żywioł prostackich roszczeń rujnujących wspólny dorobek i na zdeptanie wszelkich umów społecznych zapisanych w prawie, w tym w prawie najwyższym, na zdeptanie praw człowieka wreszcie – to co ma ktoś taki robić?
To jest czysta i nietrudna logika. Nie może być miejsca na bezkarność deklaracji i zachowań „naszych”. Ani na umizgi wobec faszystów – jeśli one mają miejsce naprawdę, bo jednak wahałbym się widzieć w geście Trzaskowskiego co innego niż tylko typową bezmyślność politycznego rutyniarza – ani na zawstydzające głosowania, których widzieliśmy już tyle. Ani na arogancję ignorującą obywatelskie postulaty. Kiedyś trzeba powiedzieć nie. Powiedzieć to naszym. Tu nigdy nie ma dobrego momentu i nigdy nie będzie. Czy ten jest równie dobry lub równie zły jak wszystkie inne? No…
Kłopoty są z tym dwa. Są nie do przejścia
Jeden to rzekome marzycielstwo. „Nie czas na czystość idei, gdy trwa walka o wszystko” – słyszymy zewsząd. To oczywiście prawda i ona nabiera dramatycznego wymiaru, bo np. ja nie widzę dla siebie już żadnego celu tej walki. Rafał Trzaskowski jest spoko gościem i chętnie zrobiłbym dla niego niejedno, ale naprawdę nie dla jego języka i uśmiechu straciłem te pięć lat od wyboru Dudy, choć ten jego uśmiech podoba mi się bardziej niż uśmiech Schetyny i w ogóle chyba kogokolwiek z polityków. Bywają momenty, w których naprawdę nie mam pojęcia, o co to całe zamieszanie, które nie tylko mnie i mnie podobnych kosztuje tak wiele, ale rujnuje kraj i życie wszystkich tych, którzy dla siebie mają lepsze zajęcia, np. popijając latte, kiedy nas pod ich bokiem kopią naziole z brygad Szturmowców.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Czy to powrót do Milicji Obywatelskiej?
Problem w tym, o czym nie wie Trzaskowski, naiwnie próbując kusić Konfederatów. Taktyka w tym zawarta jest równie czytelna dla nich, jak dla tych z nas, którzy wciąż wierzą, że „Rafał nigdy naprawdę”. Otóż Konfederaci też wiedzą, że Rafał nigdy naprawdę – i akurat ich Rafał ma najmniejsze szanse nabrać. Kalkulacje tego rodzaju są naiwne jak referendum, które swego czasu miało uratować beznadziejnie już tonącego Komorowskiego. Istnieją granice cynizmu i jeśli się je przekroczy, wszystkie sztuczki przynoszą skutek odwrotny. Ten instynkt politycy tracą najszybciej.
Rzekome marzycielstwo to więc jeszcze pół biedy. Ale jest i kłopot drugi. Dla nas – spętanych szantażem większego zła wyborców – dramat zerwania jest typową sytuacją w kontaktach z szantażystą właśnie. Groźba powodująca, że zawsze głosujemy i tak, jest naprawdę poważna. Zerwanie z szantażem jest zawsze strasznym ryzykiem.
Polityków ten sam szantaż natomiast uzależnia. „Czy się stoi, czy się leży, 40% się należy”. Kolejne dawki wyborczej dopaminy karmią to uzależnienie, czyniąc polityków trwale niezdolnymi do wysiłku – a co za tym idzie do przebicia szklanego sufitu tych samych 40%. Głosując w tych warunkach, dobrze wiemy – przynajmniej niektórzy z nas to wiedzą – że każdy nasz głos utrwala model prowadzący do wiecznych klęsk, a w razie wygranej, do kolejnej katastrofy. Powinniśmy zrozumieć również, że to nie źli politycy są tutaj winni – mamy ich po prostu takich, jakich sami sobie wychowaliśmy. Czy jednak to jest powód, by z szantażem zerwać, równocześnie rozpoczynając radykalny detoks ćpuna? No, nie… Na to się nikt w dzisiejszej sytuacji nie poważy. I prawdopodobnie nie powinien. Nie tylko ćpun się przekręci w efekcie.
No, bez jaj
To więc, czy sam będę głosował w II turze tego przedziwnego zamieszania, zależy od kompletnie innych zmiennych i o nich nieprędko się odezwę, zresztą nikt o to nie prosi. Gadać nie ma sensu – i tak kto żyw pójdzie głosować. Do powyższej logiki – choć ona jest bardzo twarda i dotyczy właśnie naszych wyborczych zachowań – nijak to głosowanie się nie ma. Bez jaj – nie można dać się zadeptać w tej wojnie, jakikolwiek absurd i czyjakolwiek głupota ją na nas sprowadziła – bo w niej zdeptaniu ulegnie zbyt wielu ludzi i zbyt wiele rzeczy ważnych.
Przy tym oczywiście wady opisanej tu polityki ani się nie zaczynają, ani nie kończą na wspomnianym drobiazgu z Bosakiem i jego prężącymi się wdzięcznie, ideowymi chłoptasiami. Litania zaniechań i grzechów partii w tej kampanii i wszystkich poprzednich musiałaby być znów ponad przyzwoitość długa i przede wszystkim nie czas na nią w dzisiejszej gorączce.
Musimy dziś już organizować się do wyborów parlamentarnych. Wiedząc, że one mają wszelkie szanse odbyć się wcześniej niż za trzy lata. Do najbliższych wyborów musi pójść ruch obywatelski, którego niestety wciąż nie ma – nie partie, ich logika i wskazani w partyjnych dealach kandydaci. Do parlamentu trzeba pójść, by na nowo zbudować ustrój wspólnego państwa, wyznaczyć w nim reguły demokratycznej partyjnej gry – zanim pozwolimy grać partiom na nowo. Ustrój państwa muszą akceptować Polacy z obu stron polskiej wojny. My – demokraci – chcemy i musimy poczuć, że instytucje tego państwa są naszym dziełem i naszą współwłasnością, a nie łaskawym darem cywilizowanych polityków o ładnych uśmiechach. Rozwiązać trzeba wszystkie zapalne kwestie życia publicznego w Polsce. Zatem wszystkie niechciane „sprawy światopoglądowe” i wrzodziejące kwestie społeczne, jak 500 Plus i zakres społecznej pomocy oraz interwencji państwa. Trzeba to zrobić głosami obywateli, bo politycy w tych sprawach zawiedli i nadużywali władzy, do której nigdy dostali mandatu. Zakres tej władzy Polacy muszą swoim politykom wspólnie, ostrożnie i bardzo świadomie ograniczyć.
Trzeba, by kontakt ze sobą znaleźli ci zwłaszcza, który w ostatnich latach wojny odważyli się „fiknąć” politycznym liderom swoich obozów. Bo odmowa posłuszeństwa generałom daje nadzieję na koniec wojny. Poza środowiskiem Obywateli RP w grę wchodzą ci, którzy zainwestowali zawiedzione nadzieje w Wiośnie i zwłaszcza ci, którzy ostatnio pojawili się wokół Szymona Hołowni osiągając imponująco wiele. Jeśli już zaś mowa o skandaliku z Konfederacją – głosowało na mnie co najmniej 30 tys. wyborców tej uroczej formacji, słuchając wszystkiego, co miałem do powiedzenia o prawach kobiet, aborcji, prawach gejów, znaczeniu praw człowieka i prawa w państwie. Tego się nie da pogodzić z nacjonalizmem, katolickim integryzmem, ani z darwinistycznie nieludzką, drapieżną i chorą wizją „wolności” gospodarczej Mikkego. Z pewnością wśród wyborców każdej partii jest kogo szukać. Trzeba, by odnaleźli się obywatele.
To jest do zrobienia w obu różnych, a jednak na wiele sposobów podobnych scenariuszach, które zaczną się po 12 lipca. Z tego punktu widzenia od tego głosowania zależy miej niż nam się wydaje.
fot. JohnBob & Sophie Art