Po pierwsze, co znaczy niska frekwencja? I co to znaczy twardy elektorat PiS, który do wyborów pójdzie? Frekwencja w Polsce w ogóle to około 50 %, a przy szczególnym wzmożeniu — z którym mamy do czynienia dzięki PiS — zbliża się do 60 %
Głosujący na Dudę w 2015 roku stanowili około 23% uprawnionych. Jakaś część — być może większość z nich — to „twardy elektorat”. Na pewno jednak nie całość. Ilu z tych ludzi wzięłoby udział w majowym głosowaniu? Nikt tego nie wie — ale z całą pewnością nie wszyscy.
Gdyby z kolei opozycja zdołała wydać z siebie jasny, jednoznaczny i twardy komunikat o bojkocie głosowania, to da się założyć, że posłuchałaby go w tej sytuacji ogromna większość tych, którzy na Dudę nie głosują. Bojkot mógłby być właśnie o tyle skuteczny. Nie posłuchaliby go ludzie w rodzaju głosujących na Konfederację, ale to jest kilka procent głosujących. Wciąż zatem możliwa jest sytuacja, w której prawdziwa frekwencja w majowym głosowaniu na Dudę — a byłoby to faktycznie takie głosowanie — wyniosłaby pomiędzy 10, a 15%.
PRZECZYTAJ TEKST JACKA FEDORA. PiS gra o niską frekwencję w wyborach. Prezydent bez silnego mandatu umocni władzę Kaczyńskiego
Oczywiście PiS-owi to nie przeszkodzi. Po pierwsze wybory uzna za ważne i tak — przecież faktycznie frekwencja o niczym tu nie przesądza — po drugie będą sposoby na sfałszowanie również danych o ilości głosujących. Niemniej da się przedstawić przynajmniej mocne poszlaki — o ile nie dowody — świadczące o tym, jak było naprawdę. Nikt zaś przy zdrowych zmysłach — ani w Polsce, ani za granicą, ani wśród wyborców opozycji, ani również wśród większości wyborców PiS — nie potraktuje poważnie głosowania, w którym 90% z 15% głosujących poprze Dudę.
Reszta argumentów i spostrzeżeń Jacka Fedora pozostaje ważna. Na czele z tym, że stając do wyborów opozycja — wbrew własnym deklaracjom — nie zwiększa siły własnych protestów wyborczych, a ją osłabia. Choć i tu należałoby dodać jedno z wyjaśnień, którego zabrakło. Proceduralnie i z prawnego punktu widzenia protest wyborczy zarejestrowanego kandydata i jego komitetu waży więcej — to właśnie podkreślają optujący za kandydowaniem politycy. Zgoda, choć argumenty prawne są wątpliwe. Przede wszystkim jednak to nie na prawnej ocenie polega rozgrywka. Z prawem ta władza się nie liczy i wyroków sądów nie wykonuje. Tu się liczy moralna siła argumentów — bo to ona przekłada się społecznie na siłę poparcia dla jednej lub drugiej strony konfliktu. Tę siłę moralną opozycja traci całkowicie — nie wiedząc o tym, bo odwykła od myślenia i odczuwania w tych kategoriach — klucząc w sprawie bojkotu, cwaniacząc (naiwnie zresztą i głupio) w sprawach strategicznych oraz wdając się w niejasne i przez to kompromitujące negocjacje np. z Gowinem.
Siła moralnego sprzeciwu
Po drugie, co wiąże się z ostatnią powyższą uwagą o znaczeniu siły moralnego sprzeciwu. Wielu przypominało, że w czasach PRL przyzwoici ludzie nie głosowali. Niewielu z nich ma jednak odwagę powiedzieć, że rzeczywista frekwencja w latach PRL wynosiła nie propagandowe 97,7%, ale 80% ludzi rzeczywiście chodziło wrzucać do urn nieotwarte nawet koperty, demonstracyjnie pokazując „lojalność” wobec władz i poparcie dla listy Frontu Jedności Narodu.
Jeszcze mniej z nas jest w stanie konsekwentnie opisać tamtą rzeczywistość i zastanowić się nad prawdziwym znaczeniem analogii. Do bojkotu wyborów wiosną 1980 roku wezwała ówczesna opozycja. To jednak nie było Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, ani Stronnictwo Demokratyczne (obie partie głosowały wraz z „wiodącą w budowie socjalizmu PZPR” tylko trochę częściej niż partie dzisiejszej opozycji głosują zgodnie z PiS). To nawet nie koło poselskie Znak, którego jedyny przedstawiciel zasłynął z podobno bohaterskiego wstrzymania się od głosu w czasie pamiętnego głosowania nad dopisaniem wierności ZSRR do polskiej konstytucji. Do bojkotu fikcyjnych wyborów wezwał KSS „KOR”, młodzieżowe SKS-y, Wolne Związki Zawodowe, być może też KPN, ROPCzio — nie pamiętam. Skuteczność tego apelu była statystycznie pomijalna. A jednak zaledwie kilka miesięcy później „wybuchła Solidarność”… Też mało kto jest w stanie dzisiaj wspomnieć, że przez kilka pierwszych miesięcy tamtego karnawału wolności częstym określeniem był „ruch odnowy moralnej”.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Poczta jako narzędzie zbrodni
Nie „odnawiano moralnie” członków PZPR (a były ich 2 miliony). Odnowa dotyczyła wszystkich nas razem i każdego z osobna. Prawdopodobnie bowiem większość członków dziesięciomilionowej „Solidarności” zaledwie cztery lata wcześniej posłusznie uczestniczyła w masówkach potępiających „warchołów” z Radomia i Ursusa — na pewno zaś większość kilka miesięcy wcześniej „głosowała” na FJN. Doprawdy większość z nas miała się wówczas z czego „odnawiać”, o czym dziś chętnie zapominamy w skądinąd zrozumiałym zawstydzeniu.
Tę drugą glosę formułuję, bo chcę zaproponować twarde przemyślenie konsekwencji obecnej sytuacji w świetle tamtych historycznych doświadczeń — choć one mają oczywiście ograniczone zastosowanie dzisiaj. Wtedy moralnymi autorytetami, za którymi były w stanie pójść masy, okazali się ludzie KOR-u i innych „marginalnych” ugrupowań opozycji — choć chwilę wcześniej ich siła oddziaływania była niemal żadna. Wśród ludzi obdarzonych zaufaniem nie było natomiast nikogo ani z koncesjonowanych partii opozycji, ani z tych jakoś społecznie cenionych i mniej chętnie przez władze tolerowanych „rozsądnych obrońców resztek pluralizmu” w rodzaju posłów Znaku.
Czas normalnej polityki się wyczerpał
Tamten system był skompromitowany w całości. Ludzie z autorytetem chodzili w powyciąganych swetrach rewolucjonistów, a nie w krawatach. I przede wszystkim właśnie na tym polega racjonalne rozróżnienie pomiędzy czasami dzisiejszymi, a ówczesnymi. Czy jednak to rozróżnienie jest prawdziwe i czy na pewno jest prawomocne? Grać dzisiaj w „parlamentaryzm” znaczy akceptować bandycki mental aparatczyków PiS i próbować urządzić sobie życie. Być może prawdziwa zmiana nadejdzie z buntem przeciw wszystkiemu temu i również przeciw partyjnym targom, strategiom, cwaniaczeniu, taniemu politycznemu PR-owi. Być może dotrze więc do nas coś, co gołym okiem widać, jeśli się przyjrzeć ostatnim 5 latom polskiej historii bez lęku i fałszywych sentymentów.
Czas normalnej polityki się wyczerpał. Czas na układy, targi, kompromisy. To może być fakt po prostu. Niezależny od naszych ocen. Niewielu się z tego cieszy, bo to nie oznacza ani wygody, ani spokoju. Jeśli jednak tak jest rzeczywiście, należy wyciągnąć wnioski. I zacząć wierzyć tym, którzy wiarygodności dowiedli, a nie tym, którzy własną wiarygodność w naszych oczach wystawiają na wciąż nowe, coraz trudniejsze próby.