Właśnie rusza kolejny sezon. Ordo Iuris chce wycofania ratyfikacji Konwencji Stambulskiej, dwie minister z rządu zadeklarowały poparcie, PiS – wygląda na to – jest zdecydowany. Będzie dym. Znowu. Może czas się zastanowić i o „tematach zastępczych” porozmawiać serio. Bez ściemy. Co właściwie zastępują „tematy zastępcze”?
Czy w Polsce nie chodzi o przemoc wobec kobiet, nie o aborcję, nie o prawa mniejszości seksualnych, w tym o adopcję dzieci, podobnie jak nie o bezkarną pedofilię księży, edukację seksualną, rozdział kościoła od państwa, o kościelną kasę, lekcje religii?
Faszyzm?
Przy każdej wyborczej okazji nasze emocje angażuje się celowo w jeden z tego rodzaju tematów, by przysłonić rzeczy podobno ważniejsze. Ale co to właściwie jest – te rzeczy ważniejsze?
Wiemy, że nie chodzi również o uchodźców, mniejszości narodowe, represyjność prawa w zwykłych sprawach karnych, nawet o karę śmierci też nie, bo to są wszystko również „tematy zastępcze”, które tylko ostatnio nieco ostygły ku uldze liberałów. To o co chodzi? W Europie trwa równocześnie kolejna batalia o powiązanie finansów z praworządnością, na Węgrzech właśnie przejmują ostatni lub jeden z ostatnich niezależnych portali, w Polsce zaś przygłupi Duda wygrał wybory homofobicznym wrzaskiem, a elokwentny Trzaskowski przegrał mamrocząc niewyraźnie o „tematach zastępczych” – w tym również o Konwencji Stambulskiej…
PRZECZYTAJ TAKŻE: Robienie obywatelom wody z mózgu
Doprawdy trzeba uporu, by nie widzieć całości obrazu. Można się powstrzymywać przed określeniami typu faszyzm, można szukać rozmaitych języków opisu i różnych aparatów pojęciowych w stosunku do zjawiska, którego jednak nie widzieć się nie da. Bez końca można również podnosić słuszne przecież zastrzeżenia wobec analogii z wydarzeniami sprzed wieku, które zaczynały się podobnie. Nic z tych rzeczy nie unieważni problemu, który i tak widać gołym okiem. Spróbujmy chociaż dobrze zrozumieć, co właściwie się dzieje.
Huntington i definicja zastępczego tematu
Na ogół się sądzi, że to są wszystko „kwestie światopoglądowe”. Niesłusznie, ale zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu. Samo to określenie jest ponurym znakiem czasów i skandalem, który powinien krzyczeć nagłówkami w mediach. Ten podobno najbardziej kontrowersyjny z „zastępczych tematów” i w związku z tym najbardziej „zastępczy” – prawo adopcji przez pary jednopłciowe – jest w istocie najczystszym problemem z kategorii podstawowych praw człowieka.
Prawo o aborcji określa z kolei byt połowy populacji, Konwencja Stambulska również – a nie światopogląd jednego lub drugiego wrażliwca. Chodzi o krew, pot i łzy – całkiem po prostu. Nie o niczyj światopogląd. Wszystkie wymienione wyżej przykłady „zastępczych tematów” są też przy okazji sztandarowymi postulatami obywatelskich ruchów praw człowieka. Tym się właśnie taki ruch różni, albo powinien różnić, od aspirujących do władzy partii, że żadnego z nich nie porzuci dla jakiegokolwiek politycznego interesu. Bo straci rację bytu. Tożsamość i wiarygodność.
Zarówno jednak partie (co naturalne), jak ich wyborcy (co już powinno dziwić), a także ruchy obywatelskie (co jest już szokujące, przynajmniej dla mnie) gotowe są każdy z tych postulatów porzucić w imię wyborczego zwycięstwa. Nietrudno to zrozumieć nawet w szoku.
„Temat zastępczy” nie jest niczym „mniej ważnym” – to po prostu jest sprawa, na której można łatwo przegrać, bo ona dzieli ludzi w sposób, który grozi politykom utratą krytycznej części poparcia. I to jest poprawna definicja „tematu zastępczego”. Zawstydzająco podszyta tchórzem, który dla własnego komfortu nazywamy czasem rozsądkiem lub politycznym realizmem.
Huntington pisał kiedyś o konflikcie cywilizacji i dzisiaj zastępy polskich Huntingtonów opisują polską wojnę w tych samych kategoriach. Podział Wschód – Zachód, miasto – wieś, wykształceni – niewykształceni, Europejczycy – ciemnogród, elita – hołota, zaśmiecone przez „beneficjentów 500+” plaże polskich kurortów.
Polscy Huntingtonowie opisują politykę w kategoriach zderzenia kultur. Oczywiście mamy z nim do czynienia, choć do opisu brakuje choćby odpowiedzi na pytanie, dlaczego te dwie kultury koniecznie muszą się zderzać w konflikcie zamiast uzupełniać lub ze sobą koegzystować. Przede wszystkim jednak wystarczy chwila zastanowienia, by dostrzec, że samo pojęcie „tematu zastępczego” pozbawia nas – jeśli istotnie chcemy być Europejczykami, a więc stroną konfliktu – jakichkolwiek szans. Jeśli tylko zderzenie kultur ma rzeczywiście miejsce i jeśli z „tematów zastępczych” naprawdę musimy rezygnować, bo upór oznaczałby porażkę, znaczy to po prostu, że przeciwne nam plemię kulturowe jest liczniejsze i że wygra zawsze. Skoro w każdej z tych spraw przegramy, jeśli tylko będziemy obstawać przy swoim, znaczy to po prostu, że „Europejczyków” jest w Polsce mniej.
Czy tak jest naprawdę? Być może. Ale to dalszy problem.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Dlaczego Duda miałby przegrać?
Zauważmy najpierw coś, co przesądza o odpowiedzi na pytanie o nasze szanse w tej wojnie, a samo pytanie czyni nonsensownie retorycznym. To mianowicie, że tak określona definicja „tematów zastępczych” natychmiast rozszerza ich listę. Trafi na nią np. nasza sztandarowa konstytucyjna praworządność. Niby jakim cudem? Ano, bardzo prosto. Kiedy Parlament Europejski głosował w sprawie uruchomienia przeciw Polsce procedury z Artykułu 7. Traktatu o Unii za złamanie zasad praworządności, zaledwie szóstka z dziewiętnaściorga europosłów Platformy Obywatelskiej głosowała za. Głosowali za wbrew stanowisku partii, która uznała, że nie da się wygrać w tej sprawie z propagandą PiS i oskarżeniami o zdradę polskich interesów na dworach obcych mocarstw. Szóstka głosujących inaczej omal nie wyleciała wówczas z partii i popadła w niełaskę, w której nieco im pomógł niezawodny ONR, wieszając na szubienicach ich podobizny – no, do ONR za nic już nie wypadało dołączać z potępieniem. Identyczną politykę przyjęto wobec obrony Sądu Najwyższego i skutecznych skarg do Komisji Europejskiej oraz Trybunału Sprawiedliwości UE. Partie nie wzięły w tym udziału, z wyjątkiem łabędziego śpiewu znikającej właśnie wówczas Nowoczesnej. Jak zatem widać bardzo wyraźnie, praworządność i trójpodział władzy również bywa „tematem zastępczym”. O samej konstytucji szkoda w ogóle gadać w świetle tego, co z nią zrobiono przy okazji ostatnich wyborów za pełną zgodą polityków opozycji.
500+? A jakże! Ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości z jakich to powodów Schetyna zaklinał się, że „raz danego nie odbierzemy” i skutecznie uciszył przeciwne głosy pozostałości Nowoczesnej? Nawet w sprawie Mierzei Wiślanej opozycja potrafiła głosować za – w trosce o głosy z pobliskich okręgów, gdzie przekop wywołał nadzieję ożywionej koniunktury. Tematem zastępczym może być i bywa po prostu dosłownie wszystko.
Dla uzupełnienia definicji trzeba jeszcze zdać sobie sprawę z faktu, że „zastępczość” tematów nie zniknie i faktycznie nie znika wraz z żadnym wyborczym zwycięstwem. Huntingtonowska wojna trwa nadal i władza „Europejczyków” zawsze będzie w niej zagrożona. Każda inicjatywa w sprawie aborcji – czy podejmie ją Kaja Godek, czy Marta Lempart – będzie dla tej władzy kłopotem i potencjalnie źródłem zagrożenia.
Walka o władzę? Gowin i biały tyłek króliczka
Pasjonującą tajemnicą staje się w tej sytuacji odpowiedź na pytanie, co nie jest tematem zastępczym i o co właściwie chodzi w tej huntingtonowskiej wojnie. Nie chodzi w niej bowiem żadną miarą o żadną z tych spraw, w imię których wielu z nas ruszało w kolejne „ostateczne boje”, poświęcając w nich nieporównanie więcej niż większość tych, którzy nas bohatersko do tego wzywali.
Czy wobec tego rzeczywistym tematem, przesłanianym „tematami zastępczymi” jest władza, czysta władza? No, jeśliby o nią miało chodzić, to już nie tylko niepoprawny idealista, ale zwyczajnie zainteresowany własnym losem wyborca powinien zapytać, czemu właściwie ta władza miałaby służyć – jeśli właśnie nie władzy samej dla siebie. Problem jednakże polega na tym, że w idiotyzmie plemiennej wojny i partyjnej hipokryzji zabrnęliśmy już tak daleko, że również władza w państwie stała się tematem zastępczym, zaledwie pozornym celem wszystkich tych teatralnych gestów, w które każe się nam wierzyć i w imię tej wiary ryzykować. To nie o nią chodzi.
Pamiętacie niedawne fochy Gowina? On oferował koalicję partiom opozycji i złamanie pisowskiej większości w Sejmie. Wiemy to bez wątpliwości. Chodził z tym od jednej partii do drugiej. Ktoś z nas w ogóle zna powody odrzucenia tej oferty? Ktokolwiek się z tego wytłumaczył? Bo ofertę odrzucono, Gowin odszedł z kwitkiem i podkulonym ogonem pod skrzydła Zjednoczonej (wciąż) Prawicy. A my, wysłuchując fałszywych wezwań do walki o ostateczne zwycięstwo, choć je właśnie odrzucono, ruszyliśmy do z góry przegranego boju w fałszywych wyborach prezydenckich, zapominając o konstytucji, o konstytucyjnych gwarancjach dla obywateli na czas klęski żywiołowej, o bezpieczeństwie, o przyzwoitości i o tym, co nas w tej wojnie kultur w ogóle określa.
PRZECZYTAJ TAKŻE: PiS nie osiągnął swego celu, opozycja zyskała oczywistego lidera
Otóż gdybyśmy mieli w Polsce opinię publiczną z prawdziwego zdarzenia, a w mediach komentatorów i analityków zdolnych do myślenia wbrew paraliżującym ich lękom, to po akcji prezydenckiej i zmarnowaniu oferty Gowina, kiedy okazało się, że w Polsce władzy nie chce nikt poza Kaczyńskim, że nikt nie chce wziąć odpowiedzialności za państwo w rozkładzie, a cała ta gadanina i wezwania do kolejnych „bojów o wszystko” jest tylko mimikrą korzystną na wygodnych stołkach opozycyjnych partii – całe to towarzystwo, a zwłaszcza dominująca i nader z siebie zadowolona Platforma, skazane byłyby na polityczny niebyt już na zawsze.
Tak jednak nie jest. I warto zrozumieć, dlaczego. Jak to się dzieje, że dajemy się robić w trąbę wszyscy – mówię o aktywistach ostatnich lat – i ci, którym naprawdę chodziło o praworządność i prawa człowieka, i ci, którzy gotowi byli o wszystkim tym zapomnieć, byleby tylko odsunąć PiS? Nie powinniśmy wybaczyć ani jednego bojowego zawołania wykrzyczanego w rzekomym uniesieniu, ani jednego hasła o obronie demokracji, ani nawet żadnego wezwania do odsunięcia PiS. Pchają nas do prawdziwie kosztownej walki ludzie, którzy nie ryzykują wcale, którzy uprawiają wyłącznie grę pozorów i którym nie chodzi o żadną demokrację, ani nawet o władzę. „The show must go on” – to jedyny powód tych okrzyków. Chodzi o to, żeby króliczka gonić, a niekoniecznie złapać. Gonić jest fajnie. Im – bo nam już niekoniecznie. To wyłącznie my przegraliśmy wybory prezydenckie. Oni wygrali pozycję lidera, który najlepiej widzi biały tyłek króliczka.
Wartości vs. realizm?
To bzdura, nie ma takiego przeciwstawienia. Faszyzm, który instaluje się na naszych oczach – przy całej możliwej nieadekwatności określenia, której dyskutować nie mam siły – jest faktem, a nie fikcją. To się dzieje naprawdę, a nie na niby. Realizm wymaga, by przede wszystkim z tego zdać sobie sprawę. Niewielu niemieckich realistów z lat trzydziestych przeżyło. I akurat ta analogia z całą pewnością okaże się trafna – pozostaje mieć nadzieję, że cena nie będzie tym razem aż tak straszna.
Pamiętamy niedawne dwie równoległe debaty Trzaskowskiego i Dudy. Duda miał wypaść na kretyna, a Trzaskowski pokazać błysk liberalnego polotu. Czyżby? Pierwsze pytanie do Trzaskowskiego – zadane mu przez faceta z TV Republika, co samo w sobie jest warte odnotowania i pochwały dla Trzaskowskiego – dotyczyło właśnie Konwencji Stambulskiej, tematu najnowszej inicjatywy Ordo Iuris i ostatnich protestów.
Wydaje się, że sprawy są tu oczywiste, ale niestety musimy je sobie powtórzyć, bo najwyraźniej dla Trzaskowskiego w żadnym stopniu oczywiste nie były. Proszę ewentualnie dobrze znających temat o niepomijanie tego fragmentu – jego sens stanie się niestety jasny za chwilę. Konwencja Stambulska dotyczy przemocy wobec kobiet na szerszym tle ich kulturowo warunkowanej dyskryminacji oraz działań państw-stron zmierzających do wyeliminowania lub ograniczenia zjawiska. Z konwencji wycofała się Bułgaria – pod naciskiem cerkwi – oraz Słowacja. Dla Polski tego samego chce Ordo Iuris i PiS. Trzaskowski w tej sprawie poprosił zaś o następne pytanie i nie odpowiedział, czy wycofanie z konwencji zawetuje, wcześniej rytualnie pieprząc oczywiście o zastępczych tematach.
Argumenty Ordo Iuris są w części tożsame z tymi podniesionymi w Bułgarii i na Słowacji. Chodzi o „płeć społeczno-kulturową”, która ma rozmywać obowiązujące w tych krajach pojęcie płci „naturalnej”, naruszać podstawy „prawdziwej” rodziny, a co za tym idzie etyczne podstawy wspólnoty. Zacytujmy definicję z Konwencji:
„Płeć społeczno-kulturowa” oznacza społecznie skonstruowane role, zachowania, działania i atrybuty, które dane społeczeństwo uznaje za odpowiednie dla kobiet lub mężczyzn.
Nie ma tu mowy o „wyszminkowanych mężczyznach”, których – jak twierdzi Ordo Iuris – konwencja broni bardziej niż tych „normalnych” i „niewyszminkowanych”. Gdyby zaś nawet ich broniła, to konwencja nie ma ambicji powstrzymania przemocy w ogóle, a tylko tej właśnie kulturowo determinowanej i związanej z płcią. Jeśli więc Ordo Iuris uważa, że za szminkę należy się w ryj używającym jej facetom, to Ordo Iuris wyklucza się i z Konwencji, i z cywilizacji, jaką akceptujemy. Nie tylko my, liberałowie. Nikt tego nie akceptuje, łącznie z tymi, którzy z jakichś powodów nie lubią i nie chcą tolerować wyszminkowanych facetów. „Zboczeńców” też nie wolno bić bezkarnie. Wiedzą o tym nawet ci, którzy o „zboczeńcach” bredzą z upodobaniem.
Konwencja, owszem, w kilku miejscach dotyka wprost religijnej obyczajowości przemocowej. Dokładnie mówiąc, słowo „religia” lub „religijny” występuje w tekście cztery razy, w trzech miejscach na 48 stronach dokumentu. I znów – choć są to sprawy oczywiste – przypomnijmy je nie na użytek Ordo Iuris, a na użytek Trzaskowskiego i liberałów wyznających rzekomy polityczny realizm.
(1.)
Wdrożenie przepisów niniejszej konwencji przez Strony, w szczególności środków chroniących prawa ofiar, zostanie zagwarantowane bez dyskryminacji ze względu na: płeć biologiczną, płeć kulturowo-społeczną, rasę, kolor skóry, język, religię, poglądy polityczne i inne, pochodzenie narodowe lub społeczne, przynależność do mniejszości narodowej, własność, urodzenie, orientację seksualną, tożsamość płciową, wiek, stan zdrowia, niepełnosprawność, stan cywilny, status uchodźcy lub migranta lub inny.
To oczywisty zapis, występuje wszędzie, nie da się go kwestionować bez podważenia równości wobec prawa. Co tu jest kontrowersyjne? Co jest „zastępczego” w atakowaniu takich określeń? Czy przypadkiem nie dotyczą te ataki samego centrum demokratycznych wartości? Przepraszam za powtarzanie truizmów, ale ono jest konieczne, by zrozumieć, gdzie właściwie jesteśmy. Bo jesteśmy w brunatnej dupie.
(2.)
Strony gwarantują, że kultura, zwyczaje, religia, tradycja czy tzw. „honor” nie będą uznawane za usprawiedliwienie dla wszelkich aktów przemocy objętych zakresem niniejszej Konwencji.
Tu z kolei chodzi o to, że danie z liścia w twarz bułgarskiej kobiecie, która wejdzie do cerkwi bez zwyczajowej chustki na głowie, nie może być usprawiedliwione naruszeniem przez nią religijno-obyczajowej normy. W ostrzejszych zaś przypadkach – ukamienowanie za zdradę małżeńską nie może być usprawiedliwione religijnie sankcjonowanym nakazem pozbycia się honorowej skazy. Tych samych rzeczy dotyczy kolejny fragment konwencji, w którym państwa strony umawiają się, że żadne akty przemocy:
(3.)
… nie będą usprawiedliwiane względami kulturowymi, zwyczajowymi, religijnymi, tradycyjnymi ani tzw. względami „honoru”. W szczególności dotyczy to stwierdzeń, że ofiara przekroczyła kulturowe, religijne, społeczne lub tradycyjne normy lub zwyczaje stanowiące kryteria właściwego zachowania.
Ordo Iuris chce usprawiedliwiać przemoc. I PiS też chce. Już zresztą widzieliśmy decyzje prokuratorskie, a nie tylko wypowiedzi polityków, o tym, że czyn jest co prawda zabroniony, ale zrozumiały. Czy to naprawdę jest „temat zastępczy”?
Ordo Iuris źródła przemocy widzi nie w stereotypach determinowanych płciowo – uważając je za propagandę – ale np. w uzależnieniach i oburza się, bo Konwencja nie wspomina o nich wcale. Prawnikom Ordo Iuris wyjaśniać tego nie ma sensu, ale Trzaskowskiemu trzeba – pita litrami wóda, owszem, sprzyja przemocy, ale w żadnym stopniu nie uzasadnia wyboru płci ofiar. A to o tym jest Konwencja.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Związkowa Alternatywa: Nie godzimy się na dyskryminację
Powtórzenie tu wszystkich tych oczywistości staje się zrozumiałe, jeśli przypomnieć sobie treść pytania i uniki Trzaskowskiego. Otóż ów niezbyt rozgarnięty gwiazdor TV Republika zapytał Trzaskowskiego, czy popiera Konwencję „odbierającą rodzinom prawo wychowania dzieci zgodnie z sumieniem i światopoglądem”. Właśnie tak streścił i opisał Konwencję. I mówiąc szczerze nie rozumiem, jak można było, nie będąc kompletnym idiotą, nie udzielić odpowiedzi najzupełniej oczywistej:
„Jeśli pańskie katolickie sumienie każe panu uczyć dzieci bicia mam i sióstr, jeśli tak pojmuje pan własny katolicyzm, to tak – jestem bardzo stanowczo za odebraniem panu tego prawa.” A ponieważ Trzaskowski deklarował się jako przywiązany do tradycji katolik, powinien być może dać komentarz dodatkowy. „Nie tylko jako polityk, ale także jako wierzący chrześcijanin odmawiam panu prawa do czynienia z chrześcijaństwa koszmarnej karykatury uzasadniającej świętością najbardziej prymitywne, przemocowe zachowania”.
Na to Trzaskowski nie wpadł. Dlaczego? Możliwe są trzy wyjaśnienia: nie znał treści Konwencji, znał ją i uznał za rzeczywiście trudną do obrony dla katolickich konserwatystów i postanowił ich nie zrażać, albo wreszcie zwyczajnie zabrakło mu refleksu. Prawdopodobnie wszystkie trzy powody zadziałały w tym przypadku. Każdy z nich jest jednak w równym stopniu dyskwalifikujący.
Być może da się wybaczyć tę „chwilową słabość”. Problem w tym, że ona przeszła niemal niezauważona i wszyscy chwalili „znakomity występ naszego kandydata”, choć on się składał z całego szeregu równie zgrabnych wypowiedzi. Poważne zaś pytanie z punktu widzenia „politycznego realizmu” brzmi, w jaki sposób to tchórzliwe, nędzne i przeraźliwie głupie kluczenie miało przybliżyć sukces wyborczy? Konserwatyści, których Trzaskowski nie chciał zrażać, niekoniecznie są zwolennikami plemiennej przemocy, a tylko ofiarami propagandy, na którą nikt nie odpowiada. Uniki ich przy tym nie zwiodą – nie uwierzą w nie, bo próba cwaniaczenia Trzaskowskiego jest nader widoczna również dla nich. Zagrożone przemocą kobiety dostają natomiast czytelny sygnał, że liberalny realizm polityczny musi uwzględniać chęć niektórych wyborców, by dać w mordę uszminkowanym „pedałom” lub złagodzić karę za ciężkie pobicie kobiety, która sama powinna wiedzieć najlepiej, za co dostała. Takie występy są receptą na porażkę, nie na sukces w wyborach.
Faszyzm – czy jakkolwiek inaczej nazwać ten przerażający żywioł, który ożywa na naszych oczach – w ten sposób efektywnie postępuje. Nie zatrzyma go Rafał Trzaskowski, nawet jeśli wygra. A póki co przegrywa.
Zdrada klerków na opak
Trzaskowskiego poparli wszyscy po naszej stronie – nic dziwnego, należy nawet uznać, że postąpili słusznie. Nie wszyscy byli gotowi w równym stopniu rozgrzeszać strategię opisaną powyżej, ale ogromna większość uważała ją za oczywistą. Ci, którzy mieli w tej sprawie wątpliwości, wiedzieli przecież, że nie wolno pozwolić wygrać Dudzie, który w sprawie „pedałów” i gnijących od niebicia kobiecych wątrób, nie kluczył, tylko wrzeszczał wprost z głębi swych tradycyjno-katolskich trzewi wszystkie te straszne bzdury, które słyszeliśmy, które miały na nas zrobić wrażenie.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Obywatele RP: Polską demokrację musimy umieć zbudować na nowo
Brednie Dudy jednak – choć były ledwie PR-em, jak wszystko to, co opowiadali nasi – przyniosły efekt. Nie tylko uruchamiając złowrogie żywioły, ale powodując uległość po naszej stronie.
Intelektualiści in gremio zapominają, że „tematy zastępcze” w kampanii pozostaną nimi również po zwycięstwie. Na jakiej podstawie uważają, że „jakoś sobie poradzimy” – tego już nigdy nie usłyszałem. Co dokładnie ma się stać po zwycięstwie, czym w ogóle zajmą się „nasi”, kiedy już wygrają – tego nie wiem także. Wiemy tyle, że unikniemy nieszczęścia przegranej. Wiemy jednak niestety także to, że faszyzm – czy jak inaczej to nazwać – postępuje. Z naszym przyzwoleniem. Intelektualiści dzisiaj – odwrotnie niż wiek temu – dają się uwieść nie politycznym ideom, a politycznemu cynizmowi wyzutemu nie tylko z wartości, ale nawet ze świadomości ich realnych znaczeń.
Najbardziej błędne jest jednak co innego, a mianowicie nadzieja, że „tematów zastępczych” da się skutecznie uniknąć. W świetnym skądinąd i z wielu powodów fundamentalnie ważnym, a także ostro krytycznym wobec naszych liberalnych polityków wywiadzie Grzegorza Sroczyńskiego, Edwin Bendyk przekonywał, że lęki plemiennej wojny i właśnie „tematy zastępcze” budzące w niej emocje przesłaniają nam coś, czego bać powinniśmy się naprawdę: skutki głębokiego kryzysu gospodarczego, demografii i katastrofy klimatu na naszych oczach przesądzają o końcu znanego nam świata. Wybieramy zaangażowanie w wojnę, by nie widzieć tego, co stanowi wyzwanie nieporównanie poważniejsze. Bendyk ma oczywiście rację – choć nie umiałbym z jego pewnością orzec, że poważniejsze znaczy ważniejsze. Nie umiem ważyć rzeczy aż tak wielkich. Bendyk jednak zdaje się wierzyć, że owe „zastępcze” również jego zdaniem tematy da się naprawdę odłożyć na bok i zająć rzeczami poważniejszymi. A to błąd.
Podobne myślenie zaprezentował również w debacie u nas Szymon Hołownia. Uznał wreszcie co prawda, że w „kwestiach światopoglądowych” w rodzaju aborcji decyzja należy do obywateli w referendum, a nie do polityków w zamkniętych gabinetach, ale na pomysł referendum „rozsądnie” odpowiadał „nie teraz”. Dlaczego? Dlatego, że partyjna wojna sprawi, że debata referendalna natychmiast zamieni się w dobrze nam znany kampanijny koszmar. Powiedział to zaledwie około tydzień przedtem zanim Kaja Godek wyskoczyła ze swym kolejnym projektem – jak zawsze w kampaniach wyborczych i momentach przesileń.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Historia o pośpiesznej modernizacji i europeizacji
Rozsądne uzasadnienia intelektualistów dotyczą również samej władzy i perspektywy jej przejęcia od PiS. Tę z kolei myśl wypowiedział u nas Radosław Markowski. Trzaskowski jego zdaniem miał szansę. A jeśliby wygrał, opozycja nie powinna brać władzy, nawet jeśli się władza PiS rozsypie. Bo dla utrzymania władzy potrzeba, by beneficjenci pisowskich rządów zdążyli boleśnie odczuć, zrozumieć i zapamiętać ich koszty.
Jednakże określenie tego, co nie jest zastępczym tematem w polskiej polityce, jaki ma być jej rzeczywisty cel w coraz trudniejszych czasach, jest nadal poza tematem jakiejkolwiek publicznej debaty w Polsce. W tych wszystkich sprawach jesteśmy zwyczajnie uważani za idiotów, wciąż nabieranych na slogany o ostatecznych bojach. I my, wyborcy, i my, aktywiści, i my, znawcy politycznych tematów.
King i Kennedy
Obu zastrzelono. Tylko jeden z nich był prezydentem i miał potężną władzę. Ten drugi miał marzenie – albo tylko tak mu napisano w tekście przemówienia. Po z górą pół wieku nie ma żadnych wątpliwości: dla praw człowieka w USA jeden z nich zrobił niewyobrażalnie wiele, a drugi nie zrobił niczego. Wszystko, co się w tej sprawie liczyło naprawdę w ostatecznym rachunku, leżało w symbolicznej sferze ludzkiej kultury, nie w rzekomo twardych realiach gabinetowej polityki. Wielki w tym udział miały wolne media i zaangażowani w nich intelektualiści, nie partyjna gra w Kongresie. Do mediów przemawiały w tamtych czasach wartości. Czy te czasy minęły bezpowrotnie?
Wnioski z tego wszystkiego niech każdy wyciągnie sam. Patrzę na to, co właśnie napisałem i dobrze widzę, że naruszyłem wszystkie możliwe tabu opozycyjnej polityki i obraziłem wszystkie nasze najcenniejsze majestaty. Nie oczekuję więc ani zrozumienia, ani litości w reakcjach. Stawiam za to tezy:
- Liczą się wyłącznie „tematy zastępcze”. Nie ma poza nimi polityki, jest wyłącznie gra partyjnych interesów.
- Zapalne punkty polskiej polityki trzeba mieć odwagę rozbroić, po prostu je rozwiązując – nie da się ich omijać.
- Polityka opozycji to ściema. Ci państwo mają inne interesy niż mamy je my. Jeśli nie powinniśmy im podziękować, to przynajmniej sami musimy wyznaczyć reguły i cele gry. Kto to jest „my”? To pusty jeszcze dzisiaj projekt przyszłości – obywatelskie społeczeństwo i zorganizowana w nim opinia publiczna.
- Polską wojnę trzeba skończyć. Da się to zrobić wyłącznie wypowiadając ślepe posłuszeństwo partiom, którym ta wojna się opłaca. „Czy się stoi, czy się leży, 40% się należy”. Tak będzie dopóki – sami bezsilni – boimy się „większego zła” i pozwalamy się szantażować.
- Pokój w tej wojnie musi dać każdej ze stron poczucie bezpieczeństwa. Chodzi o państwo, w którym nikt nie będzie się musiał bać wyniku wyborów. Mamy dziś takie, w którym lęk napędza ludzi z obu stron. I pcha nas w przepaść.