Tego pierwszego określenia dość często używa w ostatnich tygodniach Paweł Kasprzak, wspierając je tzw. „dorosłą polityką”. Tego drugiego użył wczoraj w dyskusji pan, który jest przeciwny startowaniu Kasprzaka do Senatu i chyba w ogóle startowaniu wszystkich nowych kandydatów po stronie tzw. demokratycznej, bo według niego trzeba w obecnej sytuacji głosować na sprawdzonych, a nie na jakieś wynalazki
Od jakiegoś czasu kusiło mnie zajęcie się pojęciem „zawodowi politycy” w Polsce, ale dopiero ci „genetyczni demokraci”, zwłaszcza w połączeniu ze „sprawdzeni” doprowadzili mnie do prawdziwego ataku śmiechu i na tej fali wesołości postanowiłam wyrazić swoją opinię. Podkreślam: swoją opinię. Wszystko tu się ze sobą zazębia, więc nie wiem, czy będę potrafiła wyrazić ją przejrzyście, ale spróbuję. I zacznę chyba od owej genetyki.
Jeśliby za genom przyjąć np. działalność w „Solidarności” i wcześniejszą, to pragnę zauważyć, że jest on wspólny i na przykład dla Schetyny, i dla Kaczyńskiego, i dla Macierewicza, i dla Tuska, i dla Czarneckiego i dla Kasprzaka. Ta wspólność nie obejmuje raczej takich panów jak Miller, Cimoszewicz czy Kwaśniewski, czy się mylę? Jest pewien kłopot z takimi postaciami jak Czabański czy Ujazdowski, z dwóch różnych przyczyn. Otóż pan Czabański był w PZPR, ale w 1980 się przefarbował, po czym trwale wylądował w PiS. Pan Ujazdowski nie był, ale po 1989 lawirował w różnych ugrupowaniach natury konserwatywnej, co go dwukrotnie zaprowadziło na prominentne stanowiska w PiS, a na prodemokratyczną stronę przefarbował się w 2018.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Odpowiedź na „List prezydentów”
Celowo wymieniłam wśród nazwisk Pawła Kasprzaka, bo najwyraźniej pan od „genetycznych demokratów” wyklucza z tego grona osoby spoza świeczników partii politycznych. Cóż, jego prawo. Są w końcu też tacy ludzie, co uważają, że Ziemia jest płaska, a szczepionki powodują autyzm.
Ciekawe też jest twierdzenie o „sprawdzonych” politykach, bo co ono tak naprawdę oznacza? Jak sprawdzonych? Czym sprawdzonych? Tym, że należą do partii, czym? Bo dla mnie sprawdzonymi są np. Joanna Scheuring-Wielgus, Krzysztof Brejza, Sławomir Nitras, Michał Szczerba, jakoś tam Kamila Gasiuk-Pihowicz czy Borys Budka i jeszcze parę osób, ale tak się składa, że z racji wieku wszyscy ci państwo nie łapią się na genom wywodzący się umownie z „Solidarności”, chyba, że przez rodziców, ale mnie bardziej interesuje osobista działalność niż przodków, choćby to była kandydatka na premierkę.
Jak i czym sprawdzeni są pozostali? Jakie osiągnięcia mają w parlamencie, czy w terenie, w ostatnich czterech latach? Co pozostało po ich rządach, co oparło się pisowskiemu walcowi? Aha, usłyszę argument o samorządach. No, część faktycznie się ostała, głównie ta niezależna partyjnie. Jednak nawet w tych wyborach frekwencja nie była oszałamiająca, jak na sytuację, w jakiej jesteśmy. Zatem, gdzie te zasługi partyjnych struktur, to sprawdzenie się polityków? Choćby w zakresie mobilizacji własnego elektoratu czy wyborców niezainteresowanych polityką w ogóle?
I tu przejdźmy płynnie do „zawodowstwa”. Zawód określa się albo poprzez wykształcenie, albo przez doświadczenie i źródło utrzymania, przy czym to doświadczenie powinno być okraszone jakimiś sukcesami i nie chodzi mi o ich spektakularność, tylko choćby o rzetelność i trwałość. Bo np. muzyk z wykształcenia może zostać kasjerem, a potem kierownikiem domu kultury, potem przedsiębiorcą, a może malarzem albo ogrodnikiem.
Co zatem stanowi o zawodowstwie polityka w Polsce? Wykształcenie? Zapewne są jakieś kierunki studiów, które przybliżają do tej roli (jak np. politologia czy coś w tym rodzaju), ale z tego co wiem, żadna z polskich uczelni nie jest nastawiona na kształcenie polityków sensu stricto. Czy absolwent historii, albo historii sztuki, albo jakichś wydziałów politechnicznych, a nawet prawa, czy np. AWF lub Uniwersytetu Muzycznego albo Medycznego przez samo to, że są studiami wyższymi dostaje dyplom uprawniający do zawodu polityka?
No, to może doświadczenie? Każdy kiedyś został posłem lub posłanką po raz pierwszy. W ostatniej kadencji nastąpił taki debiut m.in. Joanny Scheuring-Wielgus, Kamili Gasiuk-Pihowicz, Ewy Lieder, Katarzyny Lubnauer, Krzysztofa Mieszkowskiego czy Ryszarda Petru i jak by nie oceniać ich działalności, była przynajmniej zauważalna, w odróżnieniu od kilkudziesięciu osób stanowiących jakiś głosujący plankton, w którym istnieją jednostki nie mające nawet świadomości, że ich głos coś znaczy. Ci „zawodowcy” nie raczą nawet wysłuchać sprawozdania Rzecznika Praw Obywatelskich z działalności, potrafią zagłosować za uhonorowaniem Brygady Świętokrzyskiej czy za pisowską atrapą komisji ds. pedofilii. Noooo, to ja osobiście dziękuję za takich zawodowców.
Zatem co stanowi o zawodowstwie polityka? Przynależność partyjna czy może wręcz uczestnictwo w określonych strukturach partyjnych (słowo „układach” byłoby może lepsze?), które pozwalają szusować sobie od jednego do drugiego ugrupowania niczego przy tym nie tracąc i przeważnie lądując na „biorących” miejscach list wyborczych? To pan Ujazdowski czy Czarnecki są faktycznie zawodowcami, liczba partii, w których byli, jest imponująca. A co z posłami Kukiz’15? Czy ci z nich, którzy wstąpili do PiS lub PSL stali się zawodowcami tylko z tego powodu, czy nadal nie?
Może w takim razie oznaką bycia zawodowym politykiem jest uprawianie polityki jako stałe źródło utrzymania? No to mamy paru takich, z Jarosławem Kaczyńskim na czele, który przez całe swoje polityczne życie nie skalał się zarabianiem na swoje utrzymanie niczym innym. Ale są też tacy, o których ze zdumieniem czytam, że są posłami od kilku kadencji, a ja jako żywo nie wiedziałam nawet o ich istnieniu. To są zawodowcy? Od pobierania diet?
Powiem, kto dla mnie jest zawodowym politykiem. Ten kto zanim wszedł na „salony” poselskie, senatorskie czy rządowe, zajmował się aktywnie działalnością na rzecz spraw społecznych, obywatelskich, publicznych, kto wie, ile trzeba się napracować, żeby zarobić na życie, a tym bardziej, żeby mieć w tej pracy jakieś osiągnięcia. Ten, kto w swojej działalności udowodnił, że potrafi wychodzić poza swoje naturalne środowisko, słuchać, współpracować, negocjować, aby osiągnąć jasno określony cel. Ten, kto nie zawdzięcza swojego awansu na poselski czy senatorski fotel wyłącznie miejscu na liście czy nominacji, wyznaczonym przez szefostwo partii, a jest ono wynikiem tylko (!) poparcia wyborców, które z kolei jest wynikiem jego czy jej dotychczasowej działalności.
Powiem, kto dla mnie jest „genetycznym demokratą”. Ten, kto wartości demokratyczne ceni wyżej od politycznego koniunkturalizmu i kunktatorstwa, dla kogo uczestnictwo w demokracji jest uprawnieniem każdego obywatela i obywatelki, kto potrafi odważnie i zdecydowanie wystąpić w obronie tych wartości, gdy konstytucyjne zasady są naruszane w choćby najmniejszym wymiarze. I nie wystarczy wygłosić przemówienia z mównicy sejmowej, które nie ma żadnej funkcji państwo- czy społecznotwórczej, a jest tylko popisem oratorskim. „Genetycznym demokratą” jest ten, kto nie liczy na profity w związku z wykazaniem się tą odwagą, nie kładzie uszu po sobie, gdy jego szefostwo jawnie i bezwstydnie łamie te zasady, bo dla niego demokracja obowiązuje wszędzie i wszystkich, a z łamaniem jej zasad potrafi walczyć także w swoim środowisku. Ma także odwagę i pokorę sam im się poddać, zamiast naginać je dla osobistych czy frakcyjnych korzyści.
Nie, nie ma ludzi kryształowych, bezbłędnych, bezkompromisowych, ale po pierwsze błędów nie popełnia tylko ten, który nic nie robi, a kompromisów nie zawiera ten, który nie zamierza osiągnąć celu. Ale wszystko ma swoje granice przyzwoitości. Np. kompromisów nie zawiera się ponad głowami tych, których one najbardziej dotykają. Kluczową wartością ludzi nieidealnych jest sposób, w jaki postępują z własnymi błędami.
Dlatego będę głosować na takich ludzi, choćby byli na dalekich miejscach na listach i być może jednak przeniosę swój głos do okręgu 44 w Warszawie, bo w stolicy tylko w tym okręgu startuje (póki co) do Senatu, jedyny kandydat opozycji, który spełnia niemal wszystkie z tych warunków.
Ewa Borguńska
fot. Pixabay