Wolno już? Czy jeszcze nie? Bo poczucie obowiązku wciąż jeszcze przeważa nad zdolnością do oceny sytuacji? Albo może to mnie nie wolno, bo nie dość zagrzewałem do boju i odpowiadam za przegraną?
Jak to w dniu głosowania powiedziała Marta Lempart, zdradziłem właśnie ją i mam jej krew na rękach, bo to ją Duda chce spalić na stosie, a ja efektywnie zagłosowałem na niego, nie aż tak wprawdzie jak Adam Różycki z Obywateli RP, który wybory zbojkotował – choć Adam ma przypuszczalnie więcej spraw za obronę praw dyskryminowanych mniejszości niż wiele liderek i liderów tych ruchów.
Jednak powiem swoje. Bo zamierzam tu zostać i nie planuję stąd wyp…ć ani do Izraela, ani do Niemiec, dokąd mnie wysyłali moi smoleńscy bracia-rodacy, ani też do Kostaryki, o której sam marzę, bo to pacyfistyczny prawie-raj ze stabilną demokracją, silną społeczną solidarnością, wolnościami człowieka, chroniący dziewicze środowisko; prawie-raj, w którym moje cudowne, mądre, autystyczne dzieci mogłyby żyć swobodnie bez terroru norm „neurotypowej większości”.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Kinasiewicz: – Nie wolno było godzić się na ten plebiscyt
Kostaryka poczeka aż zrobię, co mam do zrobienia. I moje dzieci też poczekają, choć wiedzą, że moje łzy w oczach nie zmieniają w niczym okrucieństwa tego mojego wyboru. Powiem jednak i zrobię swoje, bo nie zamierzam pozwolić, by stąd wyp…no kogokolwiek, w tym również głosujących na Dudę i rozmaitych „zdrajców”. Powiem i zrobię swoje, bo mnie kiedyś posłuchało te parę osób i wszystko, co zrobiliśmy od tego czasu, zrobiliśmy wspólnie, ogromnym kosztem, który ci świetni ludzie ponieśli nierzadko bardziej niż ja, który ich w to zamieszanie wkręciłem. Zrobię swoje, choć opadają nam ręce, bo cały nasz wysiłek poszedł w diabły w tym idiotycznym wzmożeniu, które musiało się skończyć, jak się skończyło. Bo jestem przekonany, że tak trzeba i żadnemu tłumowi – również naszemu – nie zamierzam pozwolić się zakrzyczeć.
Ten wynik był oczywisty
Tego się w żaden sposób nie dało wygrać. Z dwóch kompletnie oczywistych powodów, których nie widzieć było ze strony politycznych liderów skrajną głupotą i karygodną, niewybaczalną nieodpowiedzialnością. Dlaczego to było jasne? Dlatego, że partie opozycji po prostu nie mają w Polsce większości, o czym przekonują wszystkie wybory z ostatnich lat. Wszystkie sondaże i pogłębione badania, które pokazują również przynajmniej część przyczyn. Partie tego nie wygrają bez bardzo ostrego zwrotu. Dostały czerwoną kartkę w 2015 roku i dostają ją nieprzerwanie od tego czasu. Klęska była oczywista również dlatego, że nie po to PiS przejmował wszystkie kluczowe instytucje, by z nich teraz nie skorzystać w godzinie próby. Zwycięstwo po prostu nie było możliwe, o czym powinien był wiedzieć każdy człowiek elementarnie przytomny.
Realny wybór – nie żadne mrzonki idealistycznych marzycieli upartych przy pryncypiach konstytucyjnej abstrakcji, ale właśnie wybór realny – był całkowicie inny.
Mogliśmy mieć Dudę wybranego sobie przez PiS przy frekwencji rzędu 20% – niechby i nawet z 80% większości. Tej jego władzy – i władzy PiS w ogóle – nie szanowałyby w żaden sposób nie tylko międzynarodowe instytucje, jak PE i OBWE, które to bardzo stanowczo wyraziły przed 10 maja, ale przede wszystkim sami wyborcy PiS. W prawackiej prasie pojawiały się o tym teksty, które równie dobrze mógłbym napisać sam. Kaczyński zrobił więc wszystko, żeby opozycję wplątać w pseudo-wybory, bo to na powrót dało jego władzy utraconą już kompletnie legitymację. I dostał swoje. Od nas.
Mogliśmy mieć marionetkowego Dudę wybranego w jawnym szwindlu o skali bezprecedensowej nawet na standardy Rosji i Białorusi, skompromitowanego i kompromitującego całą władzę PiS. Mamy zaś Dudę wygrywającego wybory o rekordowej w Polsce frekwencji niczym mąż stanu – jego mandatu nie podważą już żadne protesty, bo zgodziliśmy się na te reguły. Duda wygrał. Bez wątpliwości. Daliśmy mu ten mandat my, którzy poszliśmy głosować. I jego konkurenci w wyborach. To właśnie nam zafundowano decyzją podjętą w jakichś partyjnych gabinetach. Stawką nie było tu żadne zwycięstwo ani żadna demokracja. Było nią miejsce na liście sondażowych rankingów. To o to chodziło, kiedy decydowano o zgodzie na udział w tej farsie, w której pozwoliliśmy połamać konstytucję, a wraz z nią naszą ideową tożsamość.
Co to w ogóle znaczy polityka dzisiaj?
Warto przede wszystkim to sobie wyjaśnić. Alternatywą wobec tej naszej szalonej „bitwy o wszystko” bynajmniej nie było nic-nie-robienie. Tak może myśleć wyłącznie ktoś, kto dotąd nie pojął, w jakim kraju żyjemy. Alternatywą był opór skuteczny na tyle, że izolował do szczętu skompromitowaną władzę. Mieliśmy to w rękach przed 10 maja. Na tym dało się budować własną ofensywę. I własną wizję wspólnego państwa, w którym prawo chroni przed nadużyciami władzy, służąc obywatelom do obrony ich wartości oraz zwykłych interesów zagrożonych w kryzysie. Budować podmiotowość i tożsamość opozycji oraz jej ofensywny program, zdolny porwać ludzi spoza twardych partyjnych elektoratów.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Wierzę w system wartości, który jest ponadczasowy
Nic-nie-robienie jest wymysłem tych, którzy uważają, że polityka jest możliwa wyłącznie poprzez wygrane głosowania w Sejmie, albo w wyborach. W Sejmie od dawna już niczego się wygrać nie da. Sejm znaczy dziś dokładnie tyle, co znaczył w PRL. Udawać parlamentarną grę znaczy dawać PiS alibi i współtworzyć pozór normalności państwa, którego w rzeczywistości już nie ma. Nie da się również w żaden normalny sposób wygrać jakichkolwiek wyborów. Będą i od lat są manipulowane za pomocą gigantycznej kasy i propagandowej machiny TVP. To się nie zmieni. A jeśli to nie wystarczy, na wyciągnięcie ręki aparatczyków PiS jest cały arsenał szwindli, fałszerstw oraz przemocy, jeśli będzie trzeba. Kto nie umie sobie wyobrazić polityki w tych warunkach, innej niż uprawiana dotąd w partyjnych gabinetach, ten się po prostu nie nadaje na czasy, które nastały. Nie zrobi niczego. Będzie zaledwie uczestniczył w pisowskiej grze pozorów. Niech nas przynajmniej nie mami. To urąga rozumowi, który powinniśmy zachować.
„Lepiej zaryzykować i postawić choćby na promil szansy, niż stać z boku biernie w imię zasad” – słyszałem bezustannie. To i szaleństwo, i fałsz jednocześnie. Na promil szansy postawiliśmy największą mobilizację w dziejach niepodległej Polski i za jej zmarnowanie zapłacimy, jak zapłaciliśmy choćby za wielotysięczne demonstracje, które nawet nie udawały, że cokolwiek konkretnego chcą osiągnąć. Tamten potencjał straciliśmy, jak się wydaje, już bezpowrotnie. Wiele wskazuje na to, że i ten obudzony niedawno tracimy. Na tym polegało szaleństwo entuzjastycznego parcia na plebiscyt. Fałszem – niewiarygodnym i skandalicznym – jest opinia o bierności w imię zasad. Naprawdę bierność zademonstrowaliśmy w ostatnich pięciu latach? Naprawdę tyle tylko zauważono z tego, co przez ten czas zrobiliśmy?
Na naszym skromnym podwórku nielicznego środowiska Obywateli RP, którzy niemal nigdy nie zorganizowali demonstracji liczebniejszej niż 500 osób, a najczęściej demonstrowali w kilkadziesiąt, lista załatwionych spraw wygląda choćby tak:
- Nie ma już miesięcznic smoleńskich z przemówieniami Kaczyńskiego transmitowanymi bezmyślnie przez wszystkie ogólnopolskie stacje telewizyjne i nic nie zostało ze smoleńskiego założycielskiego kłamstwa;
- Nie ma zakazu demonstracji zbojkotowanego przez nas skutecznie, choć ten bojkot był samotny i kosztował kilkaset rozpraw sądowych;
- Jest rozproszona kontrola konstytucyjności prawa – czyli powszechnie dziś stosowana praktyka, że sądy powszechne orzekają wprost z konstytucji, często wprost wbrew pisowskim przepisom. To nasza największa ustrojowa zdobycz, która w dodatku zapewne okaże się trwała. Tę niezwykle silną gwarancję obywatelskich praw otrzymaliśmy nie od łaskawych i światłych demokratycznych władców, ale wydeptaliśmy ją sobie sami za cenę wielu setek aktów obywatelskiego nieposłuszeństwa i znów sądowych rozpraw z ogromnym osobistym ryzykiem niezłomnie uczciwych sędziów.
Z ważniejszych osiągnięć innych ruchów:
- Powstrzymano wycinkę Puszczy, a Szyszko stracił pracę;
- Powstrzymano wycinkę Sądu Najwyższego, a prof. Gersdorf zakończyła kadencję w konstytucyjnym terminie, czekamy na ostateczny wyrok TSUE i jego skutki dla państwa;
- Nie tylko powstrzymano próby zakazu i penalizacji aborcji – odwrócono społeczne poparcie dla praw kobiet i mniejszości seksualnych, a stało się to wszystko znów nie z woli oświeconych władców, ale w okresie najczarniejszej prawackiej smuty.
We wszystkim tym uczestniczyliśmy. Mało? Z pewnością – to nawet bardzo mało. Lista naszych porażek jest przy tym niestety dłuższa. A dało się więcej. Społecznym oporem dało się PiS po prostu powstrzymać od bezprawia. Zamiast tego jednak woleliśmy udawać, że w międzyczasie toczy się jakaś klasyczna, partyjna polityka – choć z tej strony widzieliśmy tylko coraz bardziej zawstydzające głosowania, pełne jawnie pustych frazesów przemówienia i kolejne przegrane wybory, w których ani jeden postulat środowisk obywatelskich nie doczekał się choćby wysłuchania. Od władzy PiS zdołaliśmy wyrwać niejedno ustępstwo; od polityków opozycji nie uzyskaliśmy dokładnie niczego.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Wojna miejsko-wiejska
Polityczny realizm? Wymaga twardego rozpoznania faktów. Po co są w ogóle posłowie w Sejmie? Co dają ich interpelacje? Czemu dokładnie służy ich udział w głosowaniach? Czemu służą zwłaszcza próby cwaniaczenia – przy tarczach, przy IPN-ie, aborcji, przy Mierzei Wiślanej, przy projektach aborcyjnych, przy kodeksie wyborczym wreszcie? Twardy realizm wymaga uznania, że jedyną sensownie określoną rolą posła jest dziś blokować mandat, nie dopuszczając do konstytucyjnej większości PiS. Cała reszta jest grą pozorów, udawaniem resztek demokracji i funkcjonowania państwa – więcej to szkód dzisiaj przynosi, niż jakichkolwiek korzyści. To nie jest oskarżenie partyjnych polityków – to zwykła konstatacja okoliczności, w których ich rola musi być po prostu żadna. Politycy jednak szkodzą już całkiem aktywnie, kiedy udają, że ich działanie cokolwiek posuwa do przodu, kiedy budowana przez nich fikcja polityki unieważnia podmiotowość działań społecznych poza partiami. Tak się dzieje zwłaszcza w kampaniach wyborczych.
Rachunek naszych strat
Od nich zacznijmy bilans – niech w ten sposób przynajmniej puenta niniejszego ma szansę brzmieć optymistycznie, a optymizm naprawdę jest na czym budować. Niestety lista strat jest długa i są na niej pozycje ważące najwięcej w najbardziej fundamentalnych sprawach. Szczerze mówiąc, ta lista mnie osobiście przytłacza.
Ocenić powinno się tę sytuację w wielu różnych wymiarach. Sam potrafię przyjrzeć się tylko niektórym. I tak jest ich sporo. Zgoda na połamanie konstytucyjnych zasad nastąpiła z naszym udziałem. Z udziałem zarówno polityków opozycji jak ich ogarniętych złudną nadzieją wyborców, w tym także większości aktywistów dotychczas niezłomnie stojących na straży nienaruszalnych zasad konstytucyjnej praworządności. W fałszywej optyce, o której już tu była mowa, konstytucyjne pryncypia stanęły naprzeciw „politycznemu realizmowi”. Jak wcześniej w kampaniach słyszeliśmy o „tematach zastępczych”, np. o prawach kobiet, na które „nie teraz” jest czas, tak dzisiaj ten sam uśmiech zakłopotania widać było na twarzach polityków na dźwięk słowa „konstytucja”. Jedną ze strat jest więc to, że ten kręgosłup zasad podstawowych właśnie daliśmy sobie przetrącić i porzuciliśmy go dobrowolnie. Dla pustej złudy – i to jest dodatkowo tragiczne, ale byłoby przecież niewiele lepiej, gdyby ta korzyść była jakkolwiek realna.
Może to mieć – i już miewa – skutki znacznie większe, głębsze i groźniejsze niż na ogół sądzimy. Kiedy w pustych sejmowych kuluarach rozgrywał się ów przedziwny teatr, w którym opozycyjne partie jak nieprzytomne po omacku przystały w końcu na gmeranie w ordynacji wyborczej, Obywatele RP wzywali opozycję, by zapowiedziała radykalne zawieszenie broni, deklarując pełną, lojalną współpracę na czas pandemii, formułując zasadę niewykorzystywania skutków i wywołanych nią kryzysów w bieżącej politycznej walce. Prosiliśmy opozycję, by wraz z nami mówiła najgłośniej jak tylko można (a można było głośno np. orędziami marszałka Grodzkiego i wspólnymi oświadczeniami prezydenckich kandydatów) o konieczności ratowania życia i materialnego bezpieczeństwa obywateli, jako o nadrzędnym celu, który wszelką politykę musi zawiesić. W tej perspektywie stawiane przez nas jako warunek żądanie politycznego moratorium na wybory i wszelkie zmiany ustrojowe (np. te w Sądzie Najwyższym) byłoby oczywiste i zrozumiałe dla każdego – włącznie z wyborcami PiS. Należało wówczas podkreślać, że to nie prowizorki w rodzaju pisowskich „tarcz”, ale właśnie konstytucyjny stan nadzwyczajny daje pełną gwarancję dla praw i żywotnych interesów obywateli śmiertelnie zagrożonych w koniecznej przecież walce z epidemią.
Należało mówić – zgodnie z prawdą – że konstytucję PiS zawiesza również po to, by z odpowiedzialności za materialne skutki zarazy wyłgać się jak najtaniej. Wystarczyło odwrócić ów szantaż skutecznie stosowany przez PiS twierdzący, że „konstytucja nie może być ważniejsza od życia”, pokazując, że w rzeczywistości konstytucja ochronie życia służy. Przy okazji niejako na marginesie wspominaliśmy wtedy również o tym, by na któryś z wielu możliwych sposobów porozumieć się co do wspólnego kandydata opozycji w tych odsuniętych w czasie wyborach. Nic takiego się nie stało – te nasze postulaty po prostu zignorowano, jak wszystkie inne dotychczas.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Czy to powrót do Milicji Obywatelskiej?
Na rozpoczynający się równocześnie Strajk Przedsiębiorców patrzyliśmy wszyscy nie bez powodów podejrzliwie, widząc tam Agrounię, Konfederację, ONR, antysemickie hasła, antyszczepionkowców i podejrzane postacie wokół Pawła Tanajny. Patrzyliśmy na roszczeniowe postulaty protestujących i ich całkowitą beztroskę o standardy demokracji. Nie podjęliśmy ani walki w ich obronie, ani walki o ich dusze, którą mogliśmy podjąć, pokazując tym ludziom, że do obrony własnych praw i najbardziej nawet przyziemnych interesów potrzebna im jest właśnie konstytucja i niezawisłe sądy. Zostawiliśmy ich sam na sam z policją z jednej strony, a szemraną polityką z drugiej. Do żadnego wybuchu na szczęście nie doszło. Ale jeszcze może dojść. I za te nasze zaniechania zapłacimy wtedy cenę tym większą, im gwałtowniejszy ten wybuch będzie i im ostrzejszy kryzys go wywoła.
Wielu z nas marzy o tym, że władza PiS upadnie pod ciężarem kryzysu. To niebezpieczne marzenie. Nigdy jeszcze w historii nie zdarzyło się, by na gruzach władzy upadłej wskutek nieszczęść zakwitł ogród demokracji. Doświadczenia historyczne są w tej sprawie jednoznacznie odwrotne i nad wyraz ponure. Zrozpaczonym i rozwścieczonym tłumom uwodzonym przez typy w rodzaju Bąkiewicza z ONR będziemy mogli zaproponować już dzisiaj wyłącznie zapewnienie, że uśmiechnięty Trzaskowski jest lepszy, a nie żaden porządek wartości, skoro je właśnie – ostentacyjnie – porzuciliśmy „w imię wyborczego pragmatyzmu”.
Rozstaliśmy się także z elementarną logiką. Pomijając opisaną już straceńczą ocenę szans, rozbrat ze zdrowym rozsądkiem widać wyraźnie w kontekście Trzaskowskiego wymuszonych uników, wszystkich „tematów zastępczych” oraz apeli do wyborców np. Konfederacji. W tej ostatniej sprawie widziałem w sieci np. taki wywód. Wyborcom Konfederacji miała się mianowicie opłacać prezydentura Trzaskowskiego i jego weta, ponieważ próby ich przełamania skłoniłyby PiS do szukania porozumienia właśnie z Konfederacją, która w ten sposób zyska szansę, by w zamian uzyskać realizację swoich programowych postulatów. To oczywiście idiotyzm w skrajnej postaci, ale owa prezentowana w ten sposób „przebiegłość” jest znamienna i pokazuje kilka cech naszego zbiorowego otumanienia jednocześnie. Fakt, że twardy wyborca PO przestaje odróżniać interes tej formacji od promocji programu dziarskich polskich narodowców, jest jedną z nich.
PiS i Duda wściekle zaatakowali dyskryminowane mniejszości, zwłaszcza LGBT. Trzaskowski unikał w odpowiedzi „radykalnych” deklaracji i mówił o „tematach zastępczych”. Antydyskryminacyjnych aktywistów to nie oburzało – i tak wiedzieli, że Trzaskowski obroni ich przed stosami, które rozpalał właśnie Duda. Dostrzegali PR w tekstach Trzaskowskiego, nie widzieli go u Dudy, choć oczywiście wiem, jak złowrogie bywają konsekwencje akurat takiego PR-u i jak łatwo słowa stają się w takich razach ciałem.
Zdumiewa jednak przy tym infantylna wprost naiwność samego Trzaskowskiego. Po co opowiadał o „zastępczych tematach” oraz o tym, że będzie przeciw adopcji przez pary jednopłciowe? Dla kokietowanych w ten sposób „konserwatystów” nieszczerość tych wypowiedzi była równie czytelna, jak dla „postępowców”, których one nie zrażały. Kto zatem miałby się nabrać? Co miałby z tego jawnego PR-u zrozumieć „konserwatysta” poza tym, że liberalna polityka to pic i ściema? To już wszyscy w Polsce wiemy i to głównie dlatego przegrywamy wciąż kolejne wybory.
Jednak wiara „postępowców” w to, że Trzaskowski naprawdę obroni dyskryminowanych przed stosami jest naiwna w podobnym stopniu. Przekonania Trzaskowskiego i jego własna odwaga nie mają tu nic do rzeczy. Ważne są jego „taktyczne uniki”. Otóż w narzuconej nam logice plebiscytu one są zrozumiałe. Jakakolwiek twarda deklaracja za lub przeciw prawom osób LGBT grozi utratą poparcia części elektoratu – progresywnej lub konserwatywnej zależnie od treści tej deklaracji, a Trzaskowski usiłował apelować do wszystkich.
Otóż powody kluczenia Trzaskowskiego nie zniknęłyby po wygranej. Poparcie jego prezydentury byłoby wątłe, konflikt z pisowską parlamentarną większością oczywisty. Ten sam kłopot miałby z „tematami zastępczymi”, podpisując lub wetując każdą ustawę w tych sprawach – czy napisałaby ją Kaja Godek, czy Marta Lempart. I zgodnie z logiką zaprezentowaną w kampanii sama Marta byłaby pierwszą, która mówiłaby „nie teraz” w odpowiedzi na wszelkie inicjatywy w tej sprawie. Obrońcy dyskryminowanych, do których należę, powinni wiedzieć nauczeni wszystkimi doświadczeniami, że ich prawa trzeba wymusić tu i teraz – na tej władzy, która jest im wroga, bo właśnie wtedy zdobycz okaże się trwała. Niepewne zwycięstwo cywilizowanego demokraty efektywnie odsuwa realizację progresywnych postulatów, nie przybliża jej w żadnym stopniu. Całe nasze doświadczenie oraz zwykły zdrowy rozsądek jest w tej sprawie dowodem.
W tej i innych odsłonach tej kampanii widzieliśmy zatem również gotowość demokratów do rezygnacji z dowolnych demokratycznych postulatów, byleby tylko wygrał demokrata. Wszystkie zaś wyżej wymienione zdobycze obywatelskiego społeczeństwa okazują się w niej nieważne i pomijalne, bo władza demokraty jest wszystkim, co się liczy naprawdę. Znika w ten sposób cała z mozołem i narażeniem budowana podmiotowość obywateli wobec władzy. Władca ma być po prostu dobry i szlachetny i ma nas zbawić jak ów rycerz na białym koniu.
Idzie precz również cała refleksja o znaczeniu ustroju państwa, z której wynika choćby prymat prawa nad wolą większości. Ustrój nie wtedy jest dobry, kiedy prezydentem nie może w nim zostać idiota, bo to się może zdarzyć zawsze i właśnie się nam zdarzyło. I nie wtedy, kiedy ministrem oświaty nie zostaje faszysta, bo demokracja nie jest w stanie przed tym ustrzec i nie ustrzega – również w Polsce. Dobry ustrój polega na tym, że obywatele nie są w nim nigdy bezbronni i bezwolni wobec kretynów i nawet zbrodniarzy u władzy, bo umieją wyznaczyć i wyegzekwować granice ich władzy. By zaś było to możliwe, musimy przestać wierzyć w zbawców na białych koniach – czy chodzi o Piłsudskiego, Wałęsę, Tuska, Kijowskiego, Biedronia, Hołownię, czy Trzaskowskiego.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Suwerenem jesteśmy my, a nie partie
Wszystko to i mnóstwo innych rzeczy, które z mozołem budowaliśmy przez te ciężkie pięć lat wyrzuciliśmy na śmieci porwani entuzjazmem poparcia „naszego Rafała”.
Za chwilę termin protestów wyborczych. Za chwilę podniesiemy larum, że wybory były nieważne. To poważny problem. Izba Kontroli Nadzwyczajnej SN za chwilę doczeka się wyroku TSUE, stwierdzającego jej nieważność wywodzącą się zresztą z nieważności KRS. Idą precz również resztki polskiego państwa, nie ma w nim już żadnego arbitrażu – zostanie reguła, którą właśnie współtworzymy: każdy przegrany zakwestionuje odtąd każde wybory, choćby na ich reguły się wcześniej zgodził, jak zgodziliśmy się na nie my.
Już dzisiaj słychać za to opinie o wyborcach Dudy. Są „hołotą”, „dziczą”, „prymitywem”. W polskiej wojnie przekroczyliśmy punkt bez powrotu. Nie konstytucja jest ważna, nie prawa, nie postulaty. Zderzenie cywilizacji, jak z Huntingtona. Tylko to nam zostało. I rosnąca nienawiść również po naszej stronie. Nasi głosują na naszych, obcy na obcych. Katolicy na katolika, Żydzi na Żyda. Hołownia jest niedopuszczalny, bo to katolik właśnie. Dobrze wiadomo z historii, czym się takie rzeczy kończą.
Mnie ten bilans kampanii przeraża. To dlatego próbowałem odmówić w niej udziału. Nie chcę strzelać w tej wojnie. Bo jest głupia i na wiele sposobów niszczycielska. Jest po prostu złem.
Są i dobre strony
Trzaskowski to spoko gość. I dostał 10 milionów głosów. Ma trudny do określenia, bo wynikający w sporej części ze strachu przed PiS, ale jednak niewątpliwie potężny, największy ze wszystkich demokratów mandat zaufania. Być może da się sprawić, by nie był zakładnikiem PO – ma wszelkie dane i istotny powód, by „wybić się na niepodległość”. Ma więc szansę na przywództwo po naszej stronie. Ma warszawski przyczółek, „enklawę wolności”, na której da się sprawdzić jego wiarygodność w godzinie próby jaka niewątpliwie nastąpi wkrótce, kiedy PiS zechce znowu sięgnąć po władzę samorządów.
Powinien porzucić partyjną legitymację, jak o to apelują Obywatele RP i wygląda na to, że również inne środowiska. Choćby dlatego, że blisko połowa jego wyborców z drugiej tury, to nie wyborcy PO i nawet nie jego wyborcy z tury pierwszej. To trzeba uszanować. I wiedzieć, że jeśli da się na bazie obecnego wzmożenia budować ruch, który wreszcie sięgnie po zwycięstwo w wyborach parlamentarnych, to musi to być ruch ponadpartyjny. Trzaskowski ma szansę stać się jego liderem. Jego pozycji nie da się podważyć – jeśli rozstanie się z partią.
Musimy wiedzieć, że bez Hołowni się nie da. Bo i on swoje głosy dostał. Oraz wynikający z nich mandat zaufania. Był również tym, który zdołał sięgnąć na drugą stronę polskiej wojny i przyciągnąć tych, których głosów Trzaskowski by nie zdobył – głównie dlatego właśnie, że wciąż jest wiceprzewodniczącym PO. Ci ludzie zagłosowali niestety na Dudę. To jednak nie są „zdrajcy demokracji” dowodzący wątpliwej w istocie „demokratycznej żarliwości” Hołowni, jak często dziś słyszymy. Jest na odwrót. To wyborcy PiS gotowi przejść na naszą stronę.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Obywatele RP apelują do Trzaskowskiego, by zrezygnował z członkostwa w PO
Nie da się bez wielu innych. Nie da się w gabinetowych targach. Nie za cenę programowych kompromisów. Da się tylko wtedy, kiedy ruch demokratów zachowa pluralistyczny charakter, nie chowając własnych postulatów i nie pieprząc bzdur o „tematach zastępczych”. Brakuje wciąż prostego pomysłu. Chodzi w Polsce nie o politykę progresywną lub konserwatywną, ale o ustrojowe ramy cywilizowanego sporu w tej sprawie. Możemy je zbudować najpierw we własnym, przecież jednak zróżnicowanym obozie. Musimy wpaść wreszcie na to, że nikt w imieniu demokratów z lewej i prawej strony nie musi nazywać gejów „tematem zastępczym”, co w gruncie rzeczy jest niepokojąco bliskie nazywaniu ich „ideologią”, więc tego robić po prostu nie wolno. Każdemu wolno o własnych poglądach wypowiedzieć się po prostu szczerze. Wystarczy powiedzieć, że ani żaden prezydent, ani żaden z polityków nie ma prawa w tak zasadniczych sprawach decydować za obywateli, bo to do nich powinna należeć decyzja. A podjąć ją najwyraźniej trzeba, i to bardzo pilnie, skoro pan Duda wrzeszczy aż tak podekscytowany i ta ekscytacja udziela się niebezpiecznie jego wyborcom, gotowym już naprawdę niemal podpalać stosy.
Chodzi też o inny prosty pomysł – jak połączyć na wspólnej liście ludzi różnych ideowych bajek, dodając ich wyborców, a nie zniechęcając ich cynizmem „wyborczych strategii”, gabinetowych targów i programowych „kompromisów”. Wyłońmy tę listę głosami wyborców. W prawyborach lub na jakikolwiek inny z wielu możliwych sposobów.
Proponujemy to od lat. Może po szoku kolejnej porażki, kiedy do nas dotrze jak niewiele znaczy dziś klasyczna polityka, tym razem się uda. Może tym razem będzie wreszcie wolno o tym mówić, jak po wyborach wolno dzisiaj być może krytykować strategię, która po raz kolejny przyniosła niemal same straty. Wolno? Czy znowu dostanę w łeb, jak dostawałem zawsze dotąd?